Nigdy nie byłem jakimś tam lebiegą sportową, ale też nigdy jakoś na pudle nie brylowałem. Zawsze lubiłem się poruszać więc na Wf-y chodziłem, w piłkę potrafiłem kopnąć, w siatkę i pingla grywałem, ale za np. koszykówką nie przepadałem. Kiedyś nawet próbowałem swoich sił w judo (bardzo krótki epizod) oraz kajakarstwie, ale po roku trenowania lekarz uznał abym lepiej naprawił sobie serducho zanim zrobię sobie krzywdę. Rodzice już o to zadbali i dzięki nim mogę teraz sobie pływać, jeździć na rowerze i biegać. Może moja pompka wymaga regularnych kontroli, ale przeciwwskazań do uprawiania sportu nie ma i to najważniejsze. Przez okres średniej szkoły, studiów i wiele lat potem moja aktywność sportowa ograniczała się głównie do zagrania sporadycznego meczyka w gałę czy poodbijania w siatkówkę na plaży. Zapomniałbym, że grałem jeszcze w tenisa (bardzo fajna dyscyplina sportu). Jak widać sportowiec ze mnie żaden i szczerze mówiąc nawet nie myślałem, że kiedyś to się zmieni zwłaszcza, że bardzo nie lubiłem biegać.
Był rok 2011 kiedy na wiosnę wpadliśmy z Piotrkiem na „durny” pomysł aby trochę pobiegać. Nawet nie wiem czym to było spowodowane, ale jak sobie przypomnę jak wtedy wyglądałem to mogę tylko przypuszczać 🙂 . Wiele do tego sportu nie potrzeba – spodenki, koszulka i buty były w domu więc 10 minut i gotowy na trening. O matko! jaka męczarnia – pierwsze wybiegi miały około 1-2 km czyli można powiedzieć trenowaliśmy do „długich dystansów” 😀 . Kiedy wchodziłem do domu (prawie na czworaka) moje sapanie było pewnie słychać u sąsiada. Hektolitry wody, 10 minut bezruchu i próba złapania oddechu – tak właśnie wyglądał proces regeneracji mojego organizmu na samym początku biegania. Zapewne nie ułatwiał tutaj fakt, że moje nogi musiały dźwigać 106 kg cielska.
Po miesiącu męczących treningów byliśmy już „profesjonalnymi” biegaczami, którzy na treningu pokonywali prawie 5 km. Z tej całej radości poczyniłem nawet zakupy i kupiłem sobie buty do biegania. Podczas zakupu w Inter sporcie poznałem nowe pojęcia w terminologii biegowej takie jak stopa pronująca, supinująca czy też neutralna – „całe życie się jednak człowiek uczy”. Okazuje się, że ma to podstawowe znaczenie przy zakupie butów i należy brać to zawsze pod uwagę zwłaszcza, że nie ma to wpływu na cenę.
Stopa supinująca – ciężar ciała przenoszony jest na zewnętrzną krawędź stopy
Stopa pronująca – ciężar ciała przenoszony jest do wewnętrzną krawędź stopy
Stopa neutralna – ciężar ciała rozkłada się równomiernie na całej stopie
Po niedługim czasie zaopatrzyłem się również w krokomierz, który po zsynchronizowaniu z telefonem podawał mi ilość przebiegniętych kilometrów, tempo i inne tego typu fajne informację – pełna profeska 🙂 .
Nie pamiętam już, który z nas wpadł na tak genialny pomysł aby wystąpić w pierwszym ulicznym biegu w życiu, ale najważniejsze, że decyzja zapadła. Wybór padł na „Biegnij Warszawo” i pewnie dlatego, że organizowany był w październiku. Mieliśmy więc chwilę czasu aby się przygotować, ale niestety nie byliśmy jeszcze bardzo zdyscyplinowani. W wakacje treningi wyglądały różnie choć staraliśmy się w miarę regularnie ruszać.
2 październik 2011 to dosyć ważna data, bo właśnie wtedy zadebiutowałem w swoim pierwszym biegu na 10 km!!!. Kilka dni wcześniej odebrałem pakiet startowy gdzie otrzymałem swoją pierwszą koszulkę biegową, trochę ulotek i chyba napój – strasznie to było budujące. Pełni sił, naładowani pozytywną energią udaliśmy się na start wierząc w to, że spokojnie damy radę uporać się z dystansem, wszak trenujemy przecież od wiosny 🙂 . Trasa szybko zweryfikowała nasze możliwości a po podbiegu gdzieś na 5 km nogi odmówiły posłuszeństwa a kondycja gdzieś wyciekła z organizmu – totalna klapa. Przeszedłem w marsz i to chyba było najgorsze bo nie mogłem później już normalnie biec i złapać jakiegokolwiek rytmu. Stylem mega rozpaczliwym (marsz-bieg-marsz-bieg) po godzinie i 15 minutach doczłapaliśmy na metę. Radość z przekroczenia mety i otrzymania pierwszego biegowego medalu wynagrodziła jednak nasze zmęczenie i wyczerpanie.
Po szybkiej analizie naszego biegu stwierdziliśmy, że musimy się jednak bardziej przyłożyć do treningów. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że trzeba było trochę poczytać o treningach biegowych lub się z kimś skonsultować.
Przez późną jesień, zimę oraz wczesną wiosnę chodziliśmy na bieżnię bo wtedy jeszcze sądziłem, że w kiepską pogodę nie da się biegać na zewnątrz gdyż można się przeziębić lub poślizgnąć – teraz wiem, że to była tylko wymówka. Chodziliśmy na siłkę dosyć regularnie 2-3 razy w tygodniu i któregoś pięknego dnia znowu powstał niestworzony pomysł (to już było dzieło Piotrka) „jak tak regularnie truchtamy to może byśmy na wiosnę 2012 roku wystartowali w półmaratonie”? Wybuchliśmy śmiechem, ale po chwili uznaliśmy, że nie jest to niemożliwe. W domu reakcje w postaci „czy nie przesadzam”, „czy nie porywam się z motyką na słońce” zamiast mnie zdołować chyba jeszcze bardziej zmobilizowały. Faktycznie poprzeczka była wysoko postawiona, ale nie było to niemożliwe a poza tym postawiliśmy sobie jeden warunek – musieliśmy przebiec na bieżni spokojnie ponad 10 km bez zatrzymywania a dopiero wtedy będą szansę na ukończenie biegu. Regularne treningi przyniosły spodziewany efekt i na początku roku każdy z nas spełnił założony warunek.
25 marca 2012 z dumą stanęliśmy na starcie półmaratonu warszawskiego. Zabezpieczaliśmy raczej tyły, ale w tym przypadku nie o czas tu walczyliśmy a o dobiegnięcie do mety. Pogoda była odpowiednia do biegania więc jakoś do 15 km było OK, ale później zaczęły się problemy. Pojawił się kryzys, zmęczenie, chociaż muszę przyznać, że już nie była to taka żenada jak podczas „Biegnij Warszawo”. Cała ta przygoda trwała 2:34:29 (czas netto) gdzie na mecie mogliśmy unieść ręce w geście triumfu i zwycięstwa nad własnymi słabościami.
Czas brutto to czas liczony od momentu wystrzału pistoletu startowego, natomiast czas netto liczony jest od momentu przekroczenia linii startu do przekroczenia linii mety i tylko ten czas powinniśmy brać pod uwagę.
Okazało się, że jak się chce to i z motyką na słońce można wyruszyć wystarczy trochę silnej woli, w miarę regularnego treningu, dobrego nastawienia a przede wszystkim wiary we własne możliwości. Półmaraton pokazał swoją siłę również następnego dnia kiedy okazało się, że schody są moim wrogiem a styl chodzenia jaki prezentuje daleko odbiega od typowego wzorca chodu człowieka. Nie ma chyba co się dziwić w końcu mięśnie trochę zmusiłem do wysiłku a dodatkowo po biegu nie wziąłem nic na regenerację. Wtedy obce były dla mnie takie pojęcia jak suplementacja, naładowanie glikogenem czy uzupełnianie węglowodanów, które jak się okazało były bardzo ważne. Nawet nie przyszło mi do głowy aby się porozciągać po biegu (wstyd o tym wspominać).
Od tego czasu w miarę regularnie brałem udział w biegach ulicznych takich jak puchar maratonu, triada biegowa, bieg WOSP, Bieg przez Most i wiele innych. Wszystkie te biegi to przesympatyczne imprezy, na których warto bywać – w końcu biegania w tłumie nie da się porównać do zwykłego samotnego treningu. Fakt, że ostatnio niektóre z tych imprez mocno się skomercjalizowały (niestety firmy dostrzegły w tym niezłą kasę), ale i tak większość z nich to fajna forma treningu.
Tak sobie biegałem po tych różnych imprezach i znowu to samo, nadleciał jak grom z jasnego nieba, nie wiadomo skąd i kiedy. To był następny pomysł z serii tych nie do zrealizowania. Po pierwsze cele trzeba stawiać sobie coraz wyżej, po drugie sprawia mi to przyjemność a po trzecie 40 km byłoby miłym prezentem na 40-te urodziny 😀 . Tylko nie mówcie nic o kryzysie wieku średniego bo słyszałem już to tysiąc razy, wystarczyło założyć nową koszulkę, dłużej pograć na gitarze, pobiegać dłuższy dystans i wszystko to podobno spowodowane kryzysem, taaa…
Tak właśnie narodził się pomysł wystartowania w maratonie warszawskim we wrześniu 2012 roku. W domu reakcje podobne jak przy półmaratonie czyli dominowała retoryka w stylu „przesadzasz”, „to ponad twoje siły”. Jak ostatnio tak i w tym przypadku „rodzinne motywatory” tylko mnie wzmocniły 🙂 . Niestety Piotrkowi trochę brakowało czasu więc czekał mnie samotny bieg przez 42,195 km. Ruszyłem z przygotowaniami czyli w moim wtedy mniemaniu (niestety błędnym) po prostu częściej chodziłem biegać a w wakacje i we wrześniu na prawdę byłem zdyscyplinowany i wybiegania były regularne. Im bliżej godziny „ZERO” tym większego miałem już cykora.
W końcu nadszedł ten dzień – 30 wrzesień 2012 roku i trzeba przyznać, że los mi chyba sprzyjał. Miałem mega dobre nastawienie, była idealna pogoda do biegania więc nic innego nie pozostało jak dobrze pobiec. Pierwsze kilometry mijały powoli (pewnie dlatego, że tak biegłem 😀 ) , ale czułem się doskonale. Fantastyczni kibice na trasie dodawali otuchy, zwłaszcza kiedy dobiegłem do połowy dystansu (gdzieś na Ursynowie) i zobaczyłem plansze trzymaną przez jednego z nich „Ból minie, duma pozostanie”. To był chyba dla mnie najbardziej wyrazisty (poza metą oczywiście) moment tego maratonu, który utkwił mi w pamięci. Nie znałem człowieka, który to trzymał, ale bardzo mu za to dziękuje bo dostałem niezłego kopa energetycznego, który w tym czasie był mi niezwykle potrzebny. Gdzieś na 28 kilometrze dołączył do mnie Piotrek na rowerze. Bardzo mu jestem za to wdzięczny bo dzielnie mnie wspierał do końca tej męczarni. Bardzo obawiałem się tzw. ściany czyli momentu w którym umysł i ciało odmawia posłuszeństwa i kategorycznie odmawia dalszego biegu. Podobno trzeba mieć mocną psychę aby to pokonać, ale na szczęście nie miałem okazji tego sprawdzać. Kiedy zacząłem się zbliżać do 40 km wiedziałem już, że nawet jak będę musiał dojść na czworaka lub się doczołgać to zmieszczę się w czasie (limit to chyba 6 godzin). Widok stadionu narodowego i świadomość, że zaraz na jego płycie przekroczę linie mety pozwolił mi wykrzesać resztę sił. Kiedy wbiegałem na błonia stadionu rozdzieliliśmy się z Piotrkiem, ponieważ głupio by trochę wyglądał rowerzysta na mecie maratonu a poza tym nie było miejsca aby już gdzieś później rowerem zjechać z trasy. Nareszcie wbiegam na stadion, pozostało już tylko z 200 metrów, było już ją widać – tą upragnioną, tą wyczekiwaną METĘ. Przyśpieszam ile mogę, rozglądam się w lewo i prawo aby zapamiętać ten moment do końca życia (rozumiem już jak czują się tu piłkarze) – widok stadionu z poziomu płyty jest niezapomniany. Tuż przed metą sporo dopingujących kibiców, pozostało już parę kroków i nareszcie mogłem unieść triumfalnie ręce udowadniając sobie, że nigdy nie jest na nic za późno i że zawsze warto wierzyć w to co się robi. Zaraz za metą od sympatycznej wolontariuszki otrzymałem piękny i upragniony medal. Łza się kręciła w oku tylko nie wiem czy z faktu ukończenia maratonu czy z żalu, że sam musiałem to wszystko przeżywać 🙁 . No cóż – nie wszyscy muszą być w końcu kibicami i fanami biegania i nie wszyscy mają ochotę na kibicowanie swoim najbliższym. Tak czy inaczej w mojej pamięci to wydarzenie pozostanie na całe życie i nikt mi tego już nie zabierze. Zapomniałem tylko wspomnieć, że „wykręciłem” czas 5:09:26, ale w tym przypadku nie ma to chyba żadnego znaczenia. Wyjście ze stadionu zajęło mi trochę czasu bo jakoś nogi nie chciały mnie już słuchać. Wsiedliśmy z Piotrkiem do tramwaju, potem przesiadka do metra, ale już dalej nie byłem w stanie iść. Z metra do domu pojechałem więc taksówką. W domu kąpiel i regeneracyjna drzemka bo siła i energia były całkowicie na wyczerpaniu.
Tak właśnie z dniem 30 września został zrealizowany pierwszy z moich celów, o którym jeszcze dwa lata temu nawet nie śniłem. Upragniony medal zawisł w „galerii chwały” 🙂 .
Następnego dnia trochę bolał mnie paznokieć i myślałem, że to nic wielkiego, ale okazało się, że zrobił mi się krwiak i zaczął mi schodzić paznokieć. Niestety był to efekt ciut za małych butów bo jak się okazało buty biegowe trzeba kupować o pół numeru większe aby uniknąć takich sytuacji.
Euforia minęła, przyszły następne zwykłe treningi następne biegi uliczne i trzeba było sobie postawić jakiś nowy cel. Jakoś mając przed sobą wyznaczony plan lepiej mi się podchodzi do treningów i mam zdecydowanie lepszą motywację. Wyznaczone cele na 2013 rok może nie były najwyższych lotów, ale na lepsze w tamtym czasie nie wpadłem. Zadanie było aby osiągnąć w przyszłym roku zdecydowanie lepsze czasy i oczywiście wziąć udział w maratonie warszawskim we wrześniu. W 2012 roku zaliczyłem jeszcze 10 km „Biegnij Warszawo” gdzie poprawiłem swój czas o ponad 10 minut. Może wynik 1:04:25 „dupy nie urywał”, ale widać było progres. W zimę chodziłem regularnie na bieżnię co trzeba przyznać nie było mega interesującym zajęciem i do tej pory zastanawiam się dlaczego nie mogłem się cieplej ubrać i pobiegać na zewnątrz?
Nowy biegowy rok 2013 rozpocząłem 13 stycznia gdzie wziąłem udział w biegu WOSP „Policz się z cukrzycą” – super atmosfera, szczytny cel, wspaniali ludzie. Naprawdę warto pobiec zwłaszcza, że najważniejszy tutaj jest udział i cel a nie osiągnięty czas.Pierwszy wiosenny bieg to półmaraton warszawski, który praktycznie rozpoczyna sezon biegowy w stolicy. Już nie było takiej ekscytacji jak w zeszłym roku, choć stres przed startem musiał oczywiście być 🙂 . Pogoda tym razem nie dopisała i trzeba było się ciepło ubrać a czapka była obowiązkowym atrybutem biegacza. Na mecie było widać, że trening w zimę został odbyty, ale czas 2:20:04 pokazał, że można było dużo bardziej się przyłożyć (mimo, że jednak poprawa była o prawie 15 minut). I tak 24 marca rozpoczął się oficjalnie sezon biegowy 2013 i oznaczało to, że zostało mi 6 miesięcy na przygotowanie się do maratonu.
Biegałem w miarę systematycznie jednocześnie dbając o moje stawy. Starałem się wymieniać regularnie buty na nowe co około 1000 km. Stan obuwia nie ma tutaj znaczenia, ponieważ liczy się stan amortyzacji, której sprawność ciężko stwierdzić dlatego trzeba wymieniać buty przy określonym „przebiegu” i już. Tak, tak to nie pomyłka – już przebiegłem ponad tysiąc kilometrów. Brzmi to bardzo poważnie, ale podobno dla biegaczy regularnie biegających to taka „rozgrzewka”. Nigdy nie patrzyłem jednak jak to dla innych wygląda – dla mnie to odległość, o przebiegnięciu której nigdy nawet mi się nie śniło. Tak sobie biegałem, osiągałem coraz lepsze czasy aż „niespodziewanie” nadszedł wrzesień gdzie musiałem się bardziej przyłożyć do treningów – w końcu został niecały miesiąc do maratonu. Chyba za bardzo poczułem się pewny i hmm… jakby to jeszcze ująć: obrosłem w piórka, sodówka (to może trochę za bardzo) uderzyła… Generalnie biegałem za mało co później szybko zweryfikował maraton 🙂 Na szczęście ściany nie było, ale męczyłem się strasznie, mięśnie odmawiały mi posłuszeństwa a gdzieś na 35 km zacząłem dostawać mega wielkich skurczy łydek. W efekcie na stadion wpadłem praktycznie kulejąc. Tym razem na mecie pojawili się kibice w postaci mojej rodzinki 🙂 i w rezultacie wbiegłem na metę z moim najmłodszym synkiem. Całość zajęła mi 4:57:32 co niby jest poprawieniem czasu o ponad 10 minut, ale jak na tak długi dystans to progres niewielki. No cóż jak to mówią „trzeba upaść aby podnieść się z upadku” więc po prostu trzeba ruszyć dupę i solidnie zabrać się za treningi a nie udawać, że jest się już światowej klasy maratończykiem. Takie doświadczenie wiele uczy dlatego jak tylko ruszyły zapisy na maraton w 2014 roku od razu się zapisałem.
Tydzień po maratonie jak co roku odbył się bieg na 10 km „Biegnij Warszawo” gdzie tradycyjnie razem z Piotrkiem wystartowaliśmy. Z powodów trochę zdrowotnych, trochę czasowych Piotrek zaniedbał treningi więc biegliśmy raczej osobno. Godziny nie złamałem więc czas 1:02:16 (poprawa o zaledwie 2 minuty) nie napawał radością. Braki treningowe również pokazały swoją siłę na dziesięciu kilometrach.
Zima przede mną więc trzeba było wykupić karnet na siłkę i podreperować siłę i kondycję. Zanim jednak zaliczyłem wizytę na siłce 11 listopada wziąłem udział w Biegu Niepodległości. Jest to jeden z trzech biegów zaliczany do tzw „triady biegowej zabiegaj o pamięć” w skład, której wchodzą jeszcze Bieg Konstytucji oraz Bieg Powstania Warszawskiego. Bardzo fajne i bardzo patriotyczne biegi gdzie przy okazji poznajemy kawał naszej historii. W Biegu Niepodległości z biegaczy utworzona jest wielka i przepiękna biało czerwona flaga – naprawdę warto. Wykręciłem czas około 55 minut więc udało się złamać 1 godzinę (tutaj brawa poproszę 😀 ), ale mój starszy syn był szybszy ode mnie o prawie minutę więc zdobyłem dodatkowy bodziec to mocniejszych treningów 🙂 . Biegowy 2013 rok zakończyłem więc bardzo patriotycznie i z dużymi nadziejami na lepsze czasy w najbliższej przyszłości 🙂
Przed nadchodzącym rokiem 2014 znowu trzeba było pomyśleć o tzw. motywatorze. U każdego jest to co innego, u jednego to dobre słowo lub wyczytane hasło, u innego dobry film o bieganiu a u mnie musiał być wyznaczony konkretny cel do którego dążę. Poza polepszeniem czasów na głównych dystansach to zawitał do mej głowy nowy pomysł w postaci triathlonu!!! Okazało się to strzałem w dziesiątkę bo 2014 rok okazał się zarówno najbardziej pracowity jak i najbardziej efektywny z wszystkich dotychczasowych biegowych lat.
Zanim zacznę opisywać mój następny rok treningowy wypadałoby napisać troszkę o triathlonie a zwłaszcza o jego początkach.
Trochę historii…*
Za datę narodzin triathlonu należy chyba uznać lata siedemdziesiąte XX wieku. Choć w latach dwudziestych we Francji próbowano już organizować lokalne zawody składające się z trzech dyscyplin (wówczas jeszcze nikt nie nazywał tego triathlonem) to niestety nie przetrwały one próby czasu i po kilku latach zaprzestano ich organizacji.
25 września 1974 to oficjalna data uznana za narodziny triathlonu. Tego właśnie dnia w San Diego USA 46 osób postanowiło wziąć udział w zawodach (Mission Bay Triathlon) składających się z pływania (500 jardów, roweru (5 mil) oraz biegu (6 mil). Tak wyglądały początki triathlonu, ale prawdziwą popularność przyniósł tej dyscyplinie legendarny i osławiony Ironman. Twórcą tego morderczego dystansu był John Collins (również uczestnik Mission Bay Triathlon). W 1977 podczas bankietu kończącego jedną z imprez sportowych na Hawajach (w tamtym czasie rozgrywanych było tam wiele różnych imprez sportowych) wspomniany już John Collins zaproponował połączenie trzech odbywających się tam imprez. Collins zaznaczył również, że każdy kto dotrze do mety zostanie okrzyknięty człowiekiem z żelaza!!!. I tak 18 lutego 1978 roku The Waikiki Rough Water Swim (pływanie 2.4 mili/3,8 km/), The Oahu Bike Race (rower 112 mil/180 km/) oraz The Honolulu Marathon (bieg 26.2 mil/42 km/) zostały połączone w legendarny Hawaii Ironman Triathlon. Wystartowało w nim 15 śmiałków a na metę dotarło 12 osób. Wygrał nowojorski taksówkarz Gordon Haller, który z czasem 11:46:58 zdeklasował rywali.
Przełomowy był również rok 1982 kiedy to telewizja ABC news transmitowała zawody Hawaii Ironman, gdzie wówczas na pokonanie 226 km zdecydowało się już 600 osób. Miliony ludzi oglądających transmisję mogły zobaczyć hart ducha i nieprawdopodobną wolę walki młodziutkiej 23 letniej studentki Julie Moss. Pod koniec biegu odwodnienie organizmu doprowadziło ją do ogromnego problemu z utrzymaniem się na nogach co w konsekwencji zmusiło ją do przekroczenia mety na czworakach i utratę pierwszego miejsca. Ukazuje to jednak niesamowitą determinację, pokaz charakteru oraz możliwości przekraczania granic wytrzymałości i poznania siły własnej psychiki.
Właśnie tak narodził się Ironman i przepiękne hasło tych zawodów
„Anything is possible” – „Wszystko jest możliwe”
*źródło: „http://totaltriathlon.com/triathlon-history”, http://polskabiega.sport.pl/polskabiega”
Czas wrócić do 2014 roku gdzie postanowiliśmy z Piotrkiem zadebiutować w triathlonie w Płocku na dystansie sprinterskim (750m pływanie, 20km rower, 5km bieg). Zawody miały się odbyć 14 czerwca, więc mieliśmy jeszcze trochę na przygotowania.
Rok biegowy tradycyjnie już zacząłem od biegu WOSP i jak zwykle fantastyczny cel pomocy innym przyświecał całej imprezie. Nic dodać nic ująć i każdy powinien spróbować pobiec w tym biegu zwłaszcza, że dystans to około 5km i można go nawet przemaszerować – zapraszam 🙂
Treningi biegowe robiłem głównie na siłowni bo zgodnie z moją wówczas głupią zasadą – w zimę się nie biega bo można się przeziębić lub nabawić kontuzji (aż wstyd o tym pisać). Może i na siłowni, ale chociaż regularnie (3 razy w tygodniu) wszak chciałem się dobrze przygotować do półmaratonu gdzie planowałem złamać 2 godziny. Impreza odbyła się tradycyjne pod koniec marca i w przeciwieństwie do zeszłego roku pogoda była wyśmienita. Starałem się utrzymać w miarę równe tempo, odpowiednio się nawadniać co przyniosło efekt na mecie. Udało mi zrobić życiówkę, ale zabrakło 35 sekund aby złamać 2 godziny 🙁 . Może to i dobrze bo będzie to dobra motywacja do następnego półmaratonu.
Nadszedł już czas aby zacząć poważniejsze przygotowania do triathlonu więc zacząłem chodzić na basen i jeździć na rowerze. Pływak ze mnie żaden więc początki basenu były okropne. Na początku mogłem przepłynąć zaledwie kilka długości (25 m) crowlem co nie napawało optymizmem a o technice już nie wspomnę. Z treningu na trening było jednak coraz lepiej i byłem już raczej pewien, że uda mi się przepłynąć cały dystans tzw. stylem dowolnym. W czerwcu udało mi się jeszcze pojechać na Mazury i popływać trochę na wodach otwartych – nawet w tym celu wypożyczyłem specjalną triathlonową piankę (którą zresztą później zakupiłem).
W ramach przygotowań wystartowałem jeszcze ze starszym synem w Orlenie na 10 km. Była połowa kwietnia więc jeszcze trochę zostało do triathlonowego debiutu a trening biegowy zawsze się przyda. Orlen Warsaw Marathon (OWM) to wielka impreza gdzie odbywają się jednocześnie dwa biegi – maraton i bieg na 10 km. Liczyliśmy (zwłaszcza ja) tutaj na dobry czas wzajemnie się mobilizując. Miałem nadzieję, że treningi przyniosły pożądany efekt i nie będę już tak odstawał od młodszego pokolenia 🙂 . Faktycznie zapowiadało się na życiówkę, ale na 9 km Damian zwrócił uwagę na leżącego mężczyznę i stojącego obok niego „ratownika” (Pan w czerwonej koszulce i apteczką w ręką). W związku z tym, że jest ratownikiem natychmiast się zatrzymał i zaczął mu udzielać pomocy. Trochę minęło czasu zanim pacjent doszedł do siebie a my mogliśmy ruszyć dalej. Jak można się domyśleć życiówki nie zrobiliśmy, ale w tym przypadku najważniejsze było zdrowie człowieka więc czas się nie liczył.
Tak jakoś się rozbiegałem, że w maju zaliczyłem jeszcze Bieg Konstytucji i Grand Prix Żoliborza. O pierwszym biegu już wcześniej wspominałem dlatego może warto napisać też choć kilka słów o Grand Prix. Jest to bardzo fajna lokalna impreza z mniejszą liczbą biegaczy i przez to może trochę bardziej kameralna. Składa się z trzech biegów na 5km, 10km oraz 15km, które są organizowane na przełomie kwietnia i czerwca. Co najważniejsze, na mecie dawali takie pyszne babeczki regeneracyjne – mniam 🙂 .
My tu gadu gadu a czerwiec zbliżał się wielkimi krokami. Najbardziej obawiałem się pływania więc na nim najbardziej się skupiłem (później okazało się to błędem) chodząc systematycznie 2 razy w tygodniu na basen. Biegałem też w miarę systematycznie a rower… no cóż uznałem, że przecież na rowerze jeżdżę od dziecka więc treningi rowerowe były sporadyczne. Poza treningami stresujące było to, że nie za bardzo wiedzieliśmy co powinniśmy mieć przy sobie na zmiany. Niby poczytaliśmy trochę, zrobiliśmy listę, ale i tak poruszaliśmy się trochę po omacku.
14 czerwca z samego rana zapakowaliśmy rowery na bagażnik i ruszyliśmy w drogę do Płocka. Byliśmy oczywiście sporo przed czasem, ponieważ nikt z nas nie miał pojęcia co się będzie działo. Poza Piotrkiem i mną startował jeszcze Igor, który też złapał bakcyla sportowego. Odprawa techniczna, wstawianie roweru do strefy zmian, ułożenie rzeczy w strefie zmian to wszystko były wówczas czynności dla nas całkowicie obce. No cóż czas zacząć to całe przedstawienie 🙂 – udaliśmy się po pakiety startowe niosąc ze sobą dwie torby sprzętu. Wyglądaliśmy jak byśmy chcieli stoisko bazarowe rozłożyć a nie startować w triathlonie 🙂 , ale w końcu wszystko mogło się przydać no i jak nurek wiele rzeczy mieliśmy po dwie sztuki (na wszelki wypadek) – katastrofa 😀 . No nic tak było i już – odebraliśmy nasze pakiety, namalowali nam flamastrem numery na łydce i ramieniu i zaczęliśmy rozpoznanie terenu. W miarę szybko ogarnęliśmy temat i mogliśmy przygotowywać się do wstawiania sprzętu do strefy zmian. Tylko jak tu to wszystko pomieścić w jeden mały zielony pojemniczek, który dostaliśmy od organizatora. Dodatkowo było jeszcze oczywiście miejsce na wieszaku na rower i kilka centymetrów kwadratowych powierzchni. Musiałem zrobić ostrą selekcję, ale w końcu się udało i wszystko co niezbędne (mam nadzieję) znalazło się w strefie zmian. Odbyła się również odprawa techniczna gdzie poinformowano nas co można a czego nie.
No i w końcu zostaliśmy wezwaniu na linię startu. Może z tą linią to bym tak nie przesadzał bo start był z wody więc „linia” była między bojkami. Chwilę czekaliśmy aż wszyscy się ustawią i nareszcie usłyszeliśmy magiczny dźwięk oznajmiający start. Zaczęła się tak zwana „pralka” czyli wszyscy jednocześnie zaczęli machać rękami i nogami chcąc uzyskać najlepszą pozycję do płynięcia. Trochę się cykałem aby nie zarobić piętą lub łokciem w twarz, ale na szczęście ustawiłem się w strategicznym miejscu czyli trochę z boku i z tyłu aby nie przeszkadzać innym 🙂 Strach miał wielkie oczy bo w miarę szybko udało mi się znaleźć rytm i trochę wolnego miejsca aby zacząć normalnie płynąć. Płynąłem w miarę równym tempem i nawet dobrze się czułem więc miałem nadzieje, że nie będzie kłopotów. Do zrobienia były dwa kółka gdzie na końcu pierwszej pętli wychodziło się z wody i trzeba było przebiec kawałek i wskoczyć z powrotem do wody. Trochę dziwnie, ale tak już to było przygotowane przez organizatorów. Jedno kółko zaliczone, wyskoczyłem z wody i biegiem robić drugą pętle. Okazało się, że nie jestem ostatni tak więc nie było tak źle. Druga pętla szybko minęła i nareszcie meta pływacka. Tak jak wcześniej poczytałem tuż przed metą trzeba było wpuścić do pianki wody aby lepiej się ją zdejmowało i tak też zrobiłem. Wyskoczyłem z wody i biegiem do strefy zmian a jeszcze po drodze zdjąłem czepek, okulary i do połowy piankę. Szybko zlokalizowałem rower i się zaczęło – pianka to nie jeansy i jak się okazało nie zostałem mistrzem zdejmowania tego fantastycznego ubioru 😀 . Teraz trzeba było pamiętać o wszystkim a przede wszystkim o tym, że nie można zdjąć roweru z wieszaka bez założonego i zapiętego kasku na głowie (grozi za to dyskwalifikacja). Co jeszcze, co jeszcze… numer startowy na biodro, wytarcie nóg, skarpetki, buty, rower w rękę i ogień. Trzeba było przebiec z rowerem do wyznaczonej linii i tam dopiero na niego wsiąść.
Moja teoria, że na rowerze jeździłem od zawsze i sobie bez problemu poradzę, szybko została zweryfikowana. Co innego jazda bo bułki a co innego ściganie się i to jeszcze tak aby zostało trochę sił na bieg. Na szczęście 20 km to dystans niewielki i jakoś udało się go pokonać. Tuż przed metą należało zejść z roweru (przed wyznaczoną linią) i przebiec z rowerem do strefy zmian a tam szybko odstawić rower, zdjąć kask, założyć czapkę i w drogę. Na szczęście jechałem i biegłem w tych samych butach (normalnie buty rowerowe nie nadają się do biegania) więc zmianę zrobiłem, jak na moje możliwości, dosyć szybko. Trasa biegowa bardzo sympatyczna i nie taka straszna bo w końcu to tylko 5 km. W końcu upragniona meta, którą udało mi się osiągnąć w czasie 1:38:48 co jest słabym rezultatem, ale w końcu był to debiut i trzeba się cieszyć udziałem w samych zawodach. Cała nasza trójka dzielnie ukończyła zawody i mogła się cieszyć z ukończenia pierwszego w życiu triathlonu 🙂
Jakby było mało atrakcji sportowych to w tym samym roku zapisałem się na koniec czerwca na dziwaczny bieg Huntrun. Odbywał się w Bałtowie i trzeba było przebiec 10 km z przeszkodami w stylu, bagna, rzeka, kamienie, ślizgawka i wiele innych ciekawych atrakcji. Piękna okolica, wspaniała atmosfera a większość przeszkód było w lesie więc było naprawdę uroczo. Trzeba jednak przyznać, że to nie to samo co bieg po asfalcie i na mecie byłem „lekko” umęczony. Organizatorzy wynagrodzili wysiłek fundując wszystkim biegaczom wielkiego i pysznego hamburgera 🙂 . Polecam wszystkim, którym się już trochę nudzi zwykłe bieganie. Trzeba pamiętać tylko o kilku drobnych rzeczach takich jak rękawiczki (są niezbędne) oraz owinąć sobie po środku buty mocną taśmą bo na bagnach może się okazać, że resztę drogi pokonywać będziemy na bosaka (było takich kilku).
Jako, że sezon imprez biegowych i triathlonowych w pełni postanowiłem zadebiutować w lipcu w triathlonie na dystansie 1/4 IM. Dla niewtajemniczonych podaje dystanse triathlonowe:
Sprint – 0,75 km pływania / 20 km jazdy rowerem / 5 km biegu
Olimpijski – 1,5 km pływania / 40 km jazdy rowerem / 10 km biegu
1/8 IM (Ironman) – 475 m pływania / 22,5 km jazdy rowerem / 5,25 km biegu
1/4 IM – 0,95 km pływania / 45 km jazdy rowerem / 10,5 km biegu
1/2 IM (Ironman 70.3) – 1,9 km pływania / 90 km jazdy rowerem / 21 km biegu
IM – 3,8 km pływania / 180 km jazdy rowerem / 42 km biegu
Impreza odbywała się w Górznie i był to jeden z serii triathlonów z cyklu „Garmin iron triathlon”. Na ten dystans powinno się już posiadać rower szosowy, ale organizatorzy twierdzili, że można nawet na tzw „Ukrainie” pojechać. Jeżeli tak to znowu pożyczyłem górala od syna i w drogę. Specjalnie na tą okazję wymieniłem opony na bardziej szosowe. 19 lipiec okazał się dosyć upalnym dniem i jak dojechaliśmy (Marcin pojechał ze mną jako mój „coach” 🙂 ) na miejsce termometr w samochodzie pokazał 38 stopni!!! Czekała mnie więc niezła orka. Wystartowaliśmy punktualnie w południe co w przypadku pływania nie miało większego znaczenia a nawet było bardzo przyjemnie. Start był z wody i należało przepłynąć do bojki i skręcić w kierunku mety pływackiej. Całe to pływanie zajęło mi 21 minut, ale po wyjściu z wody czekała na zawodników niespodzianka w postaci kilkuset schodków na górę (okazało się, że Górzno jest lekko górzyste). Udało się jakoś wejść po tych schodach i biegiem do strefy zmian. Tam zdjęcie pianki, buty, kask, rower w rękę i ogień. Trzeba było zrobić dwie pętle gdzie czekały mnie po drodze spore pagórki. Jakoś dałem radę i po godzinie i 40 minutach zameldowałem się w strefie zmian. Tak samo jak w Płocku jechałem i biegłem w tych samych butach więc zmiana przebiegła dość prężnie. Zostało jeszcze 10 km biegu w tym upale (i pagórkach) co nie było największą przyjemnością. Na szczęście było sporo punktów z wodą a dodatkowo mieszkańcy Górzna polewali zawodników wodą ze szlauchów. Było to chyba moje najcięższe 10 km ale w końcu po 3:16:32 sekundach udało się dobiec do upragnionej mety 🙂 .
Przed wrześniowym maratonem w ramach treningu wziąłem jeszcze pod koniec lipca udział w biegu Powstania Warszawskiego. Jak wszystkie biegi z cyklu „Zabiegaj o Pamięć” ten również był wspaniały i mega patriotyczny. Biegliśmy w powstańczych opaskach a przed startem odśpiewaliśmy Mazurka Dąbrowskiego. Na trasie było mnóstwo akcentów powstańczych a trasa prowadziła przez ciekawe historycznie miejsca.
Ostatnim testem był półmaraton praski organizowany 31 sierpnia. Muszę przyznać, że dałem tam ciała po całości. Chciałem pobiec z pacemaker-em i pomysł był dobry tylko wykonanie już nie za bardzo.
Pacemaker – zwany potocznie zającem to osoba, która biegnie na z góry określony czas. Z reguły takie osoby biegną np. z balonikami, na których mają podany czas jaki chcą osiągnąć. Przy okazji motywują i mobilizują biegaczy a nawet czasami opowiadają historie miejsc które mijamy.
Wybrałem sobie zająca, który biegnie na 1:50 i to był mój największy błąd. Za szybko zacząłem i na 11 km straciłem wszystkie siły. Była to jednocześnie super nauczka jak nie należy biegać i jak się powinno rozkładać siły na cały bieg. W efekcie dobiegłem w okolicach 2 godzin, ale styl pozostawiał wiele do życzenia. Wiedziałem już jednak, że muszę inaczej zaplanować wrześniowy bieg i na pewno zacząć dużo wolniej aby móc potem przyśpieszyć.
Muszę przyznać, że wrzesień przepracowałem wzorowo. Biegałem 3 lub 4 razy w tygodniu wydłużając systematycznie dystans. Tydzień przed planowanym startem brałem codziennie glikogen (podstawowe paliwo dla mięśni) i dodatkowo wziąłem kilka sesji masaży aby rozluźnić mięśnie. Zapomniałem dodać, że zacząłem się odżywiać prawidłowo i tak we wrześniu wniosłem na wagę 91 kg. Tak przygotowany, wyposażony w żele energetyczne i naładowany energią 28 września stanąłem na starcie swojego trzeciego maratonu. Dołączyłem do grupy z pacemakerem, który biegł na 4:50 co pozwoliło mi biec idealnie równym tempem. Biegło mi się rewelacyjnie i w połowie dystansu zacząłem przyśpieszać czując, że dam radę wykręcić fajny czas. Mijał kilometr za kilometrem a ja się cały czas dobrze czułem, regularnie przyjmowałem żele i nawadniałem organizm. W końcu na metę dotarłem w czasie 4:36:09 czyli poprawiłem swój czas o 25 minut co chyba nieźle wygląda. Na mecie miałem jeszcze power by pobiec kilka kilometrów więc chyba przygotowanie było prawidłowe choć nie wiem co miało większy wpływ – glikogen, masaże, waga? Pewnie wszystko po trosze, ale najważniejsze, że zadziałało 🙂
Zaraz po maratonie warszawskim postanowiłem, że w przyszłym roku spróbuje swoich sił w Berlinie (odbywa się w tym samym czasie co maraton warszawski). Jest to najpopularniejszy maraton w Europie gdzie startuje ponad 40 tysięcy biegaczy. Problem w tym, że jest więcej chętnych niż miejsc i aby było sprawiedliwie odbywa się specjalne losowanie. Uznałem, że może będę miał farta i zapisałem się na bieg 🙂
Tradycyjnie jak co roku, tydzień po maratonie biegłem w Biegnij Warszawo. Naładowany pozytywną energią i dobrymi wspomnieniami z maratonu również i w tym biegu liczyłem na dobry czas. Miałem wspaniałych kibiców i chyba dzięki nim udało się wykręcić 52:43 – WIELKIE DZIĘKI 🙂 – znowu następna życiówka.
Bieg Niepodległości miał być ostatnim biegiem w roku 2014. Jak zwykle patriotyczna i wyniosła atmosfera górowała nad całą imprezą. Tym razem biegłem w białej koszulce i byłem jednym z tysięcy biegaczy tworzących biały kolor naszej flagi. Na koniec otrzymałem chyba najładniejszy medal jaki kiedykolwiek zawisł na mojej szyi.
W listopadzie generalnie wiele się wydarzyło a najważniejsze było zapisanie się do klubu triathlonowego. Jako że poważnie myślałem o przyszłorocznych startach w triathlonie wiedziałem, że sam nie dam rady się przygotować. Trening w końcu nie polega tylko na bezmyślnym bieganiu, pływaniu czy jeżdżeniu na rowerze. Poszperałem trochę w necie i wybór padł na TRICLUB – okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. Mały klubik z pasjonatami triathlonu fajnym coachem i super atmosferą. Od tego momentu zacząłem prawdziwe treningi czyli 2 razy w tygodniu pływanie 2 razy bieganie i raz rower. Jak dla mnie to było już zawodowstwo 🙂 Ciężko było się wkręcić, ale byłem tak zmotywowany, że nie odpuszczałem żadnego treningu. Dodatkowo zacząłem chodzić do dietetyczki aby zrzucić jeszcze kilka kilo i być „fit” 😀 . Pływanie było na inflanckiej (basen 50m), bieganie na Agrykoli (bez znaczenia na pogodę), a w niedziele robiliśmy spinning w Zdroficie w centrum olimpijskim. Okazało się, że takie prozaiczne problemy jak wstanie o 5 rano na basen czy wyjście na bieganie kiedy mży i wieje nie istnieją.
Dzień leciał za dniem aż tu nadszedł 20 listopada kiedy to otrzymałem maila, że zostałem wylosowany do startu w maratonie w BERLINIE!!!Radość była ogromna i nawet nie mogłem sobie wyobrazić jak taka wielka impreza może wyglądać i jakie może wywołać emocję. Aby się tego dowiedzieć musiałem poczekać jeszcze 10 miesięcy a w między czasie zarezerwowałem hotel w Berlinie aby mięć gdzie się kimnąć.
Trenując ostro z Triclubem zastałem Nowy Rok 2015, w którym też zwrotów akcji nie brakowało.
Planów na ten rok całe mnóstwo, ale główne to zawody triathlonowe na dystansach 1/4 IM, sprint oraz jeden najważniejszy czyli zawody w Gdyni na dystansie 1/2 IM. We wrześniu oczywiście maraton w Berlinie. W międzyczasie planowałem zaliczyć kilka imprez biegowych tak w ramach treningu. Poza tym wszystkim ciągły trening, trening jeszcze raz trening 🙂 Dieta i treningi przyniosły pożądany skutek w postaci wagi, która w styczniu wyniosła… (teraz werble poproszę)… 85 kg! Chyba wystarczy bo niedługo będę musiał wymienić całą garderobę 🙂 .
Mając już zadatki na „Mr fitness” zacząłem rok biegowy tradycyjnie od WOSP – Z roku na rok ekipa biegowa w tej imprezie się powiększa i 11 stycznia 2015 roku pobiegłem z obydwoma synami – w rodzinie siła 😀 . Już się chyba nie będę powtarzał (a może jednak), że impreza jak co roku fantastyczna i warto w niej brać udział.
Tydzień później pierwszy raz uczestniczyłem w biegu chomiczówki – bardzo fajny lokalny bieg na 15 km i to jeszcze z ekipą z Triclub-u. Sympatyczna impreza i dobra okazja do potrenowania. To wszystko jednak nic bo to co wydarzyło się w lutym to już prawdziwy kosmos. W klubie padła propozycja wzięcia udziału w II charytatywnych zawodach pływackich MASTERS „Pływam dla…” i ja niby miał bym tam płynąć. Z jednym trzeba się zgodzić jestem już chyba masters, ale umiejętności pływackie mam, jakby to ująć, wymagające doszlifowania jeszcze pewnych szczegółów 😀 . Sama impreza to efekt zaangażowania jednego człowieka, który wpadł na pomysł aby tak pomagać dzieciom. Za każdym razem wszystkie pieniądze przekazywane są jednemu dziecku potrzebującemu pomocy. W tym roku mieliśmy płynąć dla Oli z zespołem Downa. Jak tu nie brać udziału jak cel zawodów jest tak szlachetny. Większość naszych klubowiczów i nawet mój Szwagier zdecydowali się zapisać. Warunek był jeden – trzeba było być pełnoletnim. Ja zapisałem się na 50 i 200 m crowlem. Wcześniej na basenie nasz coach Łukasz przygotowywał nas z nawrotów i prawidłowych skoków ze słupka także byliśmy w formie. 18 lutego pojawiliśmy się na pływalni i trzeba przyznać, że humory dopisywały. Nie było zgryźliwości czy złośliwych komentarzy a w końcu ludzie byli różni – grubi, chudzi, słabo pływający, dobrze pływający. Widać było, że przyświecał cel pomocy Oli i wszyscy się dobrze bawili i nikt nie wytykał palcem słabszego. O ile 50 metrów nie było problemem to przy 200 całkowicie się pogubiłem. Podczas płynięcia opiłem się wody, pogubiłem się w liczeniu długości i szczerze mówiąc nie miałem pojęcia ile płynę. Nie wiem jak ale udało mi się zatrzymać się po 200 metrach jako ostatni 🙂 Pod koniec imprezy odbyło się wręczenie medali oraz rodzice Oli powiedzieli kilka słów (Ola niestety nie mogła przyjść – musiała pojechać na badania). W przyszłym roku na pewno tu będę.
Myślałem, że zawody pływackie to już szczyt moich możliwości – jednak się bardzo myliłem. 1 marca zrealizowany został inny z kosmicznych pomysłów Triclubowych a mianowicie pojechaliśmy na tor kolarski do Pruszkowa. Teraz muszę napisać kilka słów o tym torze bo chyba mało kto wie o co tam chodzi. Jest to tor do kolarstwa torowego czyli jeździmy nie na zwykłych rowerach szosowych a na tzw ostrym kole. Polega to na tym, że rower nie ma przerzutek ani hamulców i hamujemy tylko siłą mięśni, także trzeba pamiętać, że w razie niebezpieczeństwa nie zatrzymamy się w miejscu. Widok toru z poziomu widowni był przerażający. Łuki wyglądały bardzo stromo i praktycznie bez możliwości jeżdżenia po nich. Wypożyczyliśmy rowery, kaski na głowę i w drogę – oj zajęło mi to trochę czasu zanim się przełamałem, ale kiedy już był luz zaczęła się dopiero frajda. Okazało się, że po łukach nawet można jeździć i nawet sprawiało to wielką radochę. Już się nie mogę doczekać kiedy pojedziemy tam drugi raz – wiedząc już o co tam chodzi bardziej bym skorzystał treningowo z takiego wyjazdu.
Pierwszy weekend marca to ostatnia szansa na pośmigania na nartach więc pojechaliśmy z Marcinem do Zakopanego poszusować na Kasprowym. Piękna pogoda, fura śniegu więc nic tylko jeździć. Pierwszego dnia w ramach rozgrzewki zaliczyliśmy Małe Ciche a w sobotę 7 marca pojechaliśmy na Kasprowy – widok jak w Italii :). Późniejsze wydarzenia jednak zdjęły uśmiech z mojej twarzy bowiem około południa załatwiłem sobie kolano!!!
Na razie trzeba zrobić przerwę w pisaniu bo to co teraz się będzie działo mało ma wspólnego ze sportem i nie pasuje do tego działu. Dlatego dalszy ciąg tej historii możecie przeczytać w dziale KONTUZJA.
Minęło ponad dziewięć miesięcy od kiedy cokolwiek nabazgrałem w tym dziale. Musiałem zatem trochę tutaj poodkurzać zanim zacząłem znowu cokolwiek pisać 😉 . Nawet sobie nie wyobrażacie ile radochy sprawia zwykłe stukanie w klawiaturę, zwłaszcza wtedy kiedy piszemy o wzlotach a nie o upadkach. Jak ktoś śledził moją historię kontuzji to wie, że setki godzin spędzone na rehabilitacji nareszcie przyniosło oczekiwane efekty.
Nieraz już za wszystko co mnie pięknego spotkało dziękowałem, ale tego nigdy za mało 🙂
Przede wszystkim dziękuje mojej całej kochanej rodzince, która musiała się męczyć z kaleką, Asi, która tak dzielnie walczy z moim kolanem, oczywiście dr. Słynarskiemu, którego sprawne ręce naprawiły moje więzadło i wycięły paskudnego bliznowca. Całej ekipie szpitala Lek-med, która miała kilka razy niezłą jazdę ze mną.
Czekałem na to długo a czas upływający na nieustających ćwiczeniach nie raz sie strasznie ślimaczył. Ale nie ma co biadolić, jest super, noga ma się całkiem nieźle (dążymy jednak do ideału) i mamy rok 2016 więc czas go rozpocząć jak tradycja nakazuje czyli biegiem „Policz się z cukrzycą”. Poza faktem, że jest to wspaniała inicjatywa to jest to moja pierwsza impreza biegowa od czasu kontuzji. No może imprezka bo nie liczy się tu czas (nie ma też jego pomiaru) a przede wszystkim udział, zabawa i dobry humor czyli w sumie to co jest najważniejsze. Biegłem razem z moimi dwoma synami a żonka dzielnie nam kibicowała. Ruszyliśmy o 13.40 i biegliśmy tempem Kuby, które jak na jedenastolatka było całkiem niezłe (w okolicach 7 min/km). Podczas całego biegu zrobiliśmy tylko dwie przerwy na minutowy marsz co w efekcie dało nam czas około 34 minut (przy sporym tłoku na starcie). Na mecie oczywiście jak zawsze otrzymaliśmy piękny pamiątkowy medal. Oj fajnie po takim czasie było poczuć radochę biegania razem z kilkoma tysiącami biegaczy. Następna okazja będzie już za tydzień kiedy organizowany jest bieg Chomiczówki. Startuje tam na 5 km (była opcja na 15 km, ale uznałem, że to za szybko) i będzie to już bieg z oficjalnym pomiarem czasu więc zobaczymy ile minut zabrała mi kontuzja i czy mam sporo do nadrobienia. Byłbym zadowolony jak na mecie będzie poniżej 27 min, ale coś czuje że to wygórowane życzenia. Zobaczymy.
Zapomniałem wspomnieć, że w między czasie rozpocząłem projekt „od bojlera do kaloryfera” czyli zbijanie wagi na docelowe zawody w sierpniu – cel to 80-82 kg 😀 .
Tydzień zleciał i wybiła godzina 10 dnia 17 stycznia 2016. Tłum zaczął odliczanie 5,4,3…1 i wystrzał startera rozpoczął właśnie bieg chomiczówki na 5 km. Jak wcześniej pisałem wziąłem w nim udział i chciałem sprawdzić ile minut zabrała mi moja kontuzja. Początek był trochę ślamazarny, spory tłok i było dosyć wąsko więc i tempo było nie za wysokie. W miarę mijających metrów robiło się więcej miejsca, ale również moje tętno rosło. I tak po pierwszym kilometrze miałem już 90% – uznałem jednak, że przy tak krótkim dystansie nie ma to dużego znaczenia i dam rade. Faktycznie dałem i resztę dystansu biegłem z tętnem na wysokości 95% a na mecie miałem już 99% czyli dałem z siebie prawie wszystko. Ogólnie byłem zmęczony (choć dosyć szybko się zregenerowałem), ale bardzo zadowolony, ponieważ czas był bardzo zadowalający czyli taki jaki planowałem – (poniżej SMS od organizatora):
XI Puchar Bielan: KOWALCZYK TOMASZ nieofic. msc open 519 czas:00:27:14 M20 -373 (R)DataSport.pl
Uzyskany czas oznacza, że mam do nadrobienia 2 min 24 sek. do mojej życiówki na 5 km. Szczerze mówiąc myślałem, że będzie gorzej i nie uda mi się nawet osiągnąć 30 minut. Najważniejsze jednak jest to, że kolano spisało się wyśmienicie, nie nic bolało, nie dokuczało i bardzo to napawa optymizmem na przyszłość. Następne relacja na początku kwietnia z półmaratonu warszawskiego. Start tym razem z Placu Trzech Krzyży 🙂 .
Fajnie tak czasami coś skrobnąć w dziale sportowym 🙂 . Przygotowania do sezonu startowego idą pełną parą i właśnie zakończyłem od dawno wyczekiwany pełny miesiąc treningowy. W pierwszym tygodniu wdarła się lekka nieregularność, ale w sumie było całkiem nieźle. W liczbach wyglądało to tak:
Styczeń 2016
Ilość treningów: 27
Ilość godzin: 31
Spalone kalorie: 19453
W rozbiciu na dyscypliny wygląda to następująco:
Pływanie: 9 h (21 km)
Rower: 10h (trenażer)
Bieganie: 12h (90km)
Najbliższy start to półmaraton warszawski, który odbędzie się 3 kwietnia. Zobaczymy czy uda się chociaż zbliżyć do życiówki. A może jednak dał bym radę złamać w końcu te 2 godziny 😉 .
Większość startów zostało już dopiętych więc mogę nareszcie zaprezentować prawie ostateczną wersję moich planów sportowych na 2016 rok. Plan jest ambitny, ale jestem pewny, że do zrealizowania – przedstawia się tak:
2016-04-03 – Półmaraton Warszawski
2016-04-24 – 10 km Orlen Warszawa
2016-04-28-05/09 – Obóz kondycyjny TRICLUB w Solinie
2016-05-22 – 1/8 IM – Piaseczno (cykl GARMIN irontriathlon)
2016-05-28 – 1/4 IM Sieraków
2016-06-05 – Sprint – żelazny bieg – Okuninka
2016-06-12 – Triathlon Warszawa 5150 – dystans olimpijski
2016-06-25 – Sprint SUSZ
2016-08-07 – ½ IM – IRONMAN 70.3 (główny cel na ten rok)
2016-08-28 – Olimpijka – Kraśnik
2016-09-17 – ¼ IM Zaporowy
2016-09-25 – Maraton w BERLINIE
Pozostało kilka weekendów wolnych (choć jest ich już niewiele) więc możliwie, że jeszcze na coś się zapiszę 🙂 .
Ostatnio (2016/02/09) na treningach Łukasz porobił trochę testów z których chyba wynika, że jeszcze mam co doskonalić 😉 . Był test basenowy na 1000 metrów i tutaj wykazałem się czasem 22:21 a na treningu biegowym mieliśmy test Żołądzia. Jest to test progresywny badający wydolność biegacza. Biegniemy 6 min z tętnem Hrmax – 50 % potem dwie minuty marszu, następnie – 40%…- 10%. Po każdych 6 minutach notujemy dystans. U mnie kształtowało się następująco:
-50% 0,9km,
-40% 1,04km,
-30% 1,15km,
-20% 1,32km,
-10% 1,43 km
Czekam na komentarz trenera w tej sprawie, ale porównując wyniki z początku 2015 roku jest lepiej co oznacza, że 8 miesięcy przerwy od biegania wszystkiego nie zniweczyło. Uff…
W związku z tym, że projekt „od bojlera do kaloryfera” bardzo mi się ślimaczy i moja dotychczasowa dieta nie przynosi spodziewanych efektów w połowie lutego odwiedziłem dietetyczkę sportową (www.sportowydietetyk.com.pl). Okazuje się, że odchudzanie i trenowanie trochę nie idą ze sobą w parze i potrzebna jest fachowa wiedza aby nie zaszkodzić sobie a jednocześnie schudnąć. Problem główny tkwi w kaloriach i suplementacji. W moim wieku kiedy przez cały dzień leżę i pachnę potrzebuje około 1900 Kcal więc jeżeli mój trening kolarski wyciąga ze mnie około 1300 Kcal to organizm zaczyna sam siebie zjadać. Pani Justyna Mizera dokładnie wszystko wytłumaczyła i niedługo powinienem pochwalić się nowym planem dietetycznym – cel na sierpień to 80kg 🙂 .
Trochę się zeszło z tym rozpoczęciem diety, ale co się odwlecze to… 🙂 W dniu dzisiejszym tj. 10 marca 2016 rozpocząłem swoją dietę pod nadzorem dietetyczki sportowej. Aby nie zapomnieć i mieć później porównanie to informuje, że moja dzisiejsza waga to 86,7 kg. Śniadanie składało się z pasty jajecznej z awokado i chlebem razowym a do picia szklanka soku z wyciśniętych pomarańczy. Na zdjęciu pokazałem cały dzisiejszy dietetyczny dzień i chyba nie zanosi się bym się nażarł 🙂 .
Trzeba przyznać, że rozpoczęcie takiej diety to w naszym przypadku spore zakupu i poza dużą siatką suplementów (BCAA, ZMA, izolat białka itp) musieliśmy kupić coś takiego jak nasiona Chia, daktyle czy np. nasiona lnu – do dzisiaj całkowicie obce dla naszej kuchni. Początki pewnie będą trudnawe, ale trzeba wpaść w rytm i będzie super.
W zeszłym roku z powodu kontuzji nie udało się więc czas powtórzyć to przed tegorocznymi startami. Mowa tutaj o badaniach wydolnościowych i śpieszę się z krótkim opisem po co to komu i do czego służy. Badania takie to nic innego jak ocena stanu wytrenowania zawodnika. Tak pokrótce to badania takie wyznaczają m.in. dokładnie strefy treningowe (mamy 5 takich stref) czyli w jakim zakresie tętna trenujemy. I tak możemy trenować np. w tzw. tlenie (trening aerobowy, strefa III w zakresie 70-80% tętna maksymalnego) gdzie krwinki czerwone dostarczają odpowiednią ilość tlenu do mózgu i przez to się mniej męczymy. Ćwiczenia w tej strefie poprawiają wydolność układu oddechowego i krążenia. W strefie beztlenowej (strefa IV, anaerobowa, 80-90% tętna maksymalnego) gdzie energia czerpana jest głównie ze spalania węglowodanów trening ma na celu zwiększenie kwasu mlekowego przez mięśnie. Takich stref w sumie jest 5 i dokładne ich wyznaczenie jest dosyć ważne podczas treningu a następne badania po okresie startowym pokażą nam dokładnie progres naszego wytrenowania. Im wyższe tętno będziemy mieli w strefie III, tym będziemy mogli np. dłużej i szybciej biec nie męcząc się tak bardzo.
Badanie takie odbywa się na bieżni lub na rowerze i generalnie biegnie się na maksa ile kto ma sił. Co dwie minuty zwiększana jest prędkość i pobierana jest krew z palca w celu oznaczenia stężenia kwasu mlekowego. Badanie trwa około 40 minut (to zależy ile kto ma sił 🙂 ) i może poza kosztami to jest całkiem przyjemne.
22 marca mieliśmy ostatnie długie wybieganie przed półmaratonem. Dla mnie pierwsze, ponieważ na poprzednim z powodu krótkiego przeziębienia mnie nie było. Był to swoisty test mojego kolana bo od roku nie biegałem dłuższych dystansów. Trening polegał na przebiegnięciu 15 km w tempie narastającym + 2 km truchtania po biegu. W sumie przebiegłem trochę ponad 18 km i było fantastycznie!!! 🙂 . Po biegu nawet nie byłem bardzo zmęczony i nawet miałem ochotę jeszcze pobiegać, kolano zachowywało się super, czułem się ZAJE… 🙂 . Wieczorem trochę rzepka dokuczała, ale nie było to coś bardzo bolącego i wcześniej już tak dawała znać o sobie. Następnego dnia wszystko OK. Teraz już tylko pozostało utrzymać formę do 3 kwietnia.
Nareszcie wiosna i co za tym idzie doczekałem się wreszcie pierwszej większej w tym roku imprezy biegowej. Niby już startowałem wiele razy w podobnych zawodach, ale jednak wieczorem pojawiły się lekkie emocje (bardzo pozytywne). Przygotowanie niezbędnych gadżetów, wcześniej odpowiednia dieta aby doładować się glikogenem i oczekiwanie na dzisiejszy start. Dodatkowa radocha, że startowałem razem z Damianem, dla którego dystans 21 km był życiowym debiutem. Poranek przywitał nas piękną pogodą więc start odbył się w letnich ciuchach. Na starcie jak zwykle czuć było siłę, moc i pozytywną energię, którą niosło ponad 13000 biegaczy. O planach i założeniach ciężko było coś powiedzieć gdyż nie wiedziałem jak wytrzyma moje kolano więc rozsądnie było myśleć o okolicach mojej życiówki (2 godziny), ale gdzieś tam przyświecał mi cel aby solidnie złamać ten czas. Warto też wspomnieć, że dzisiaj z rana waga pokazała 84,7 kg więc dieta działa! Wystrzał ze startera nastąpił punktualnie o 10.00 i ruszyliśmy! Na początku mnóstwo ludzi więc biegło się nie za specjalnie a i tempo do 1 km było raczej rozgrzewkowe. Metr za metrem mijał a energia, motywacja i chęci były na maksymalnym poziomie. Udało się w miarę wyrównać tempo i biegliśmy sobie tak w okolicach 5.30. Nie wiem kiedy a już mijaliśmy 10 km z czasem 55 minut co nie było źle, ale oznaczało, że do mety musieliśmy utrzymać takie tempo a nawet wręcz przyśpieszyć. Pierwszy gel wziąłem gdzieś na 9 km więc może dlatego tak czas szybko mijał 😀 . Czułem się świetnie i na 16 km postanowiłem już ostro przyśpieszyć – drugi gel i ogień do przodu! W efekcie oddalałem się systematycznie od Damiana, który naprawdę nieźle przebierał nóżkami 🙂 . Już po podbiegu wiedziałem, że będzie dobry czas, sił miałem jeszcze w zapasie więc na ostatnim kilometrze ostro ruszyłem do przodu. Nie wiem czy zegarek się popsuł, ale tempo w okolicach 4.30 na ostatnim kilometrze było dla mnie petardą 🙂 . Z czasem 1:54:01 (JEST ŻYCIÓWKA) wpadłem na metę i co fajniejsze miałem jeszcze siłę aby biec dalej. Długo nie musiałem czekać na Damiana, który pojawił się na mecie z czasem 1:57:30 – GRATULACJE!!!. Na mecie dzielnie kibicowała moja kochana żonka wraz z rodzicami – WIELKIE DZIĘKI.
Reasumując było fantastycznie – super pogoda, fantastyczni kibice no i przede wszystkim życiówka, z której się bardzo cieszę.
Należałoby jeszcze wspomnieć, że wczoraj minął równy rok od operacji rekonstrukcji mojego więzadła więc Dr. Słynarski oraz Asia powinni być chyba zadowoleni ze swojej fantastycznej pracy za co jeszcze raz im bardzo dziękuję. Dodam jeszcze, że kolano zachowywało się jak zdrowe a na mecie praktycznie nie czułem żadnego dyskomfortu. Setki godzin rehabilitacji przyniosło super efekt więc niech nikt mi nie mówi, że czegoś się nie da zrobić 🙂 . Na pewno kluczową rolę odegrały również systematyczne treningi (od połowy grudnia) z Triclubem pod nadzorem Łukasza dla, którego również wielkie podziękowania. To właśnie on na ostatnim dłuższym wybieganiu twierdził, że powinienem przebiec ten dystans z tempem w okolicach 5.20. Trochę w to powątpiewałem, ale jak zwykle miał rację 🙂 .
Do zobaczenia na następnych zawodach – teraz w kolejce czeka 10 km na Orlen Warsaw Marathon a później już tylko starty triathlonowe.
Mimo że upłynął już ponad tydzień od ostatniego biegu wspomnienia cały czas są żywe a nadzieje na sportową przyszłość bardziej rozpalone. Ostatnio na basenie nawet chwile pogadałem z Łukaszem gdzie by tu najfajniej zrobić licencjonowanego pełnego Ironman-a (taka trochę życzeniowa rozmowa 🙂 ). Zanim będę kontynuował tą historię to może w ogóle wyjaśnię o co chodzi z tym „licencjonowanym” Ironman-em. Kiedyś sobie powiedziałem, że jeżeli mam ukończyć pełnego Irona to tylko licencjonowanego. A dlaczego skoro jest dużo droższy, trzeba jechać za granicę (w Polsce jedyny oficjalny jest ½ IM w Gdyni) a przecież u nas w kraju również organizowane są zawody na takim dystansie? Niby tak, ale licencjonowany ma dużą większą rangę i ten drobny smaczek czyli głos speakera, jak przekraczasz linię mety, wołającego YOU ARE AN IRONMAN 😉 . Tak sobie kiedyś postanowiłem i już 😀 . Wracając do rozmowy to po krótkiej analizie wyszło, że chyba najfajniejsza jest Barcelona (nawet nie wiedziałem, że tam jest organizowany IM), ponieważ jest najbardziej płaska trasa no i organizowany jest w październiku czyli jest czas na przygotowanie. Fajnie by tak było pomyślałem i prędko wskoczyłem do basenu aby ochłonąć 🙂 . W domu jeszcze poopowiadałem jakby to fajnie było zrobić irona w Barcelonie i na tym temat się zakończył. Jednak następnego dnia pojawił się na fejsie komunikat, że uczestnicy zawodów w Gdyni w 2016 roku (a ja takim jestem) będą mieli pierwszeństwo w zapisach na Ironmana w Barcelonie w 2017 r (podobno ciężko jest się tam dostać). Co tu dużo mówić, uznałem, że to musi być jakiś znak, podjarałem się i postanowiłem podjąć rękawice – w 2017 startuje w Barcie!!!. Dobra, dobra musi jeszcze zostać spełnionych kilka warunków: muszę ukończyć w dobrym stylu ½ IM w Gdyni. W dobrym stylu oznacza, że nie będę się czołgał, robił przerw podczas biegu itp. Drugi warunek to opinia Łukasza, który najlepiej będzie wiedział czy zdołam się przygotować do takiego dystansu – w końcu do przepłynięcia jest 3,8 km, przejechania 180 km i do przebiegnięcia 42,195 km. Wszystko ma być robione z głową więc jeżeli nawalę w Gdyni albo coach uzna, że jestem za cienki to temat odpuszczę tzn. przełożę na kolejny rok. Jak na razie skupiam się na Gdyni więc waga spada, forma rośnie, morale wysokie czyli wszystko idzie ku lepszemu.
24 kwiecień 2016 r., niedziela, godzina 6.30, dzwoni budzik czyli mogło to oznaczać tylko jedno – zawody biegowe a dokładnie Orlen Warsaw Marathon. Bo przecież po jakiego diabła normalny człowiek wstałby o 6.30 w niedzielę 😀 . Waga wskazuje 82,8 kg więc jest nieźle, szybka toaleta, 40 gram daktyli na śniadanko i decyzja o ubiorze. 5 stopni, lekki wiatr i zachmurzone niebo czyli wersja letnia odpada. Wygrały leginsy, koszulka termiczna + koszulka klubowa oraz obowiązkowa czapeczka (też klubowa). Wszystko gotowe więc czas zacząć i pokazać co potrafimy na 10 km 🙂 . Razem z Damianem wstawiliśmy się na wspólną Triclubową fotkę o 7:45, potem długa rozgrzewka i kierunek START. Planowaliśmy od początku ostro zacząć więc musieliśmy się dobrze rozgrzać aby dobrze wejść w tempo. Godzina 8:45, wystrzelił starter, balony poszły w górę i powoli ruszyliśmy do linii startu. Ustawiliśmy się w strefie 50 minut więc nie było aż tak daleko. Od razu pierwsza wtopa – włączyłem zegarek zaraz po minięciu sporej i ładnej konstrukcji oznaczającej start, ale okazało się że faktyczna linia startu jest troszkę dalej więc miałem 18 sekund błędu na swoim czasomierzu (to pewnie wynik emocji 😉 ). Na początku trzymaliśmy się pace makera, który biegł na 50 minut, ale gdzieś na 3 km uznałem, że jest moc i trochę zaczęliśmy go zostawiać w tyle. Bałem się, że trochę za szybka decyzja o tym przyśpieszeniu, ale nic to, albo dobiegniemy na maksa albo padniemy gdzieś na 8 km. Dodatkowo przed drugim kilometrem pokazał mi się na zegarku ciekawy komunikat „fatal error” i zegarek się zrestartował 🙁 . Z całkowitego pomiaru nic już nie wyszło, ale na szczęście po ponownym włączeniu pokazywał już wszystkie najważniejsze dane czyli tętno i tempo. Od pierwszego kilometra tempo wskoczyło mi na 94%, ale czułem się zdecydowanie na mniej więc byłem pewien, że moje tempo maksymalne jest wyższe niż wpisane do zegarka (takie mi wyszło na ostatnich badaniach). Szybko zrobiło się ciepło więc zruciłem czapkę, buff-a i ogień do przodu. Utrzymywaliśmy w miarę równe tempo czyli tak w okolicach 4:30-4:45 km/min. Mijamy 5 km i dobrze wyposażony wodopój, ale nie ma czasu na pierdoły a na picie przyjdzie czas na mecie 🙂 . Czas na połowie dystansu dobry i już wiem, że jak dociągniemy tak do końca to będzie solidna życiówka. 8 km i czas na zredukowanie biegu, lekkie przyśpieszenie i ostro do przodu. Jak to się mówi noga dobrze podaje więc mkniemy do mety. Został już tylko kilometr i nie ma co się cackać tylko należało wykrzesać ostatnie siły. Tempo wskoczyło na 106% więc teoretycznie chyba już padłem 🙂 , 300 metrów przed metą Damian klepie mnie po ramieniu – pomyślałem, że sugeruje, abym się tak nie wlókł więc włączyłem drugą prędkość kosmiczną i wpadamy jak Usain Bolt na metę. Damian opiera się o moje ramię i mówi, że chyba rzuci pawia. No cóż popatrzyłem na ziemię i okazało się, że nie byłby to pierwszy paw na mecie Orlen Warsaw Marathon 😀 . Oznaczało to ni mniej ni więcej, że pobiegł na maksa. W efekcie Syn mnie znowu zdeklasował, ale tym razem o 1 SEKUNDĘ!!! 😀 . Panie i Panowie, Ladies and Gentlemen, Damen und Herren znowu mamy sukces – oficjalny czas to 00:48:25 więc życiówka poprawiona o ponad trzy minuty. Wielkie dzięki dla Łukasza, który jak widać po moich wynikach solidnie przygotował swojego zawodnika. Teraz czas na obóz kondycyjny i 22 maja pierwszy w tym roku triathlon. Do zobaczenia w Piasecznie 🙂
Poniedziałek rano 9 maja 2016 – nogi bolą, łydy pieką czyli ogólne zmęczenie organizmu może tylko świadczyć o zakończeniu 9 dniowego obozu z Triclubem 🙂 . Wszystko zaczęło się w piątek 29 kwietnia gdzie wczesnym wieczorem wstawiłem się na triathlonowy obóz w Sielpii. Może apelu nie było i uroczystego wciągnięcia flagi na maszt również, ale od początku widać było energię i dobrą atmosferę. Przyjechało nas około 18 wariatów (uroczych wariatek również), którzy jeszcze zapłacili za to aby codziennie móc katować swoje „stalowe mięśnie” i wylewać hektolitry potu 😀 . Plan dnia był mało skomplikowany i głównie polegał na żarciu i trenowaniu i wyglądał mniej więcej tak:
7:40 – pobudka
8:00 – śniadanie
9:45 – trening (do około 12:30)
13:00 – obiad
15:00 – trening – po treningu jeszcze nieraz robiliśmy dłuższy stretching
19:00 kolacja
20:00 – piwko wieczorne i spać
Na początku obozu mieliśmy spotkanie z firmą NUTRICUS (dietetycy sportowi), gdzie Tomek (przedstawiciel firmy) poopowiadał nam o prawidłowym żywieniu a z samego rana dokonał pomiaru składu ciała (16 % tłuszczu więc mam jeszcze z czego schodzić 🙂 ). Mieliśmy jeszcze zajęcia ze stretchingu, z BCS (Body Core Stability) oraz Inga nasza klubowa koleżanka poopowiadała jak unikać kontuzji w sporcie. Inga jest fizjoterapeutką i wiele razy chłopaki ją odwiedzali aby uśmierzyła ból ich „stalowych mięśni” 😉 . W efekcie mieliśmy pokaz naklejania tape-ów, którymi męska część obozu z dumą się chwaliła.
Ogólnie humory dopisywały, ochota na trenowanie była ogromna a jedynie co nie wyszło to trening w wodach otwartych. Mieliśmy wprawdzie pianki, ale temperatura wody w jeziorze była mocno niekomfortowa. Cały przebieg obozu najlepiej chyba jednak zobrazować liczbami:
Obóz trwał 9 dni
32 godziny treningu
17514 spalonych kalorii
A teraz wisienka na torcie:
Pływanie – 8 km
Rower – 450 km
Bieganie – 80 km
Pływanie mieliśmy na bardzo przyjemnej pływalni oddalonej o około 10 km od naszego ośrodka. Basen był 25 metrowy z cieplutką wodą i miłą atmosferą. W obowiązkach trenerskich pomagała Magda, która zadawała bardzo fajne ćwiczenia i generalnie jest bardzo milutką osobą. Mieliśmy test na 400 metrów w piankach oraz bez i okazało się, że zysk wynikający z pływania w neoprenie jest dość spory – średnio wyniósł około 12%. Moje czasy z testu przedstawiały się odpowiednio 7:01 z pianką i 7:56 bez pianki więc jak widać jest spora różnica.
Rower to już była bajka – w sumie powinno się pisać tylko same ochy i achy 🙂 . Przepiękne trasy, do dyspozycji górki i podjazdy, mały ruch samochodowy i do tego piękna pogoda, cóż można więcej chcieć. Najlepsze jednak chyba zostało na koniec – pojechaliśmy sobie trasą GREEN VELO (oznakowany szlak rowerowy o długości 2000 km!!!), która prowadziła przez małe miasteczka i wioski. Wszystkie skręty były oznakowane więc ciężko było się zgubić (a jednak mi się udało 😀 ) a co około 15 km mieliśmy ewentualnie do dyspozycji tzw. MOR-y (miejsce obsługi rowerzystów) gdzie były zadaszone ławki ze stołem, miejsce na przypięcie rowerów itp. Polecam wszystkim, którzy choć trochę lubią jeździć na rowerze – można zrobić sobie piękną wycieczkę.
Bieganie też było niczego sobie zwłaszcza, że biegaliśmy głównie w lesie więc widoki było przepiękne a powietrze dobrze przefiltrowane. Mieliśmy do dyspozycji trzy dobrze oznakowane szlaki biegowe co i tak nie miało znaczenia bo oczywiście musiałem się raz zgubić i zamiast dystansu 13 km wyszło mi 18 km 😀 .
Muszę przyznać, że na ostatnim treningu biegowym widać było u mnie zdecydowaną poprawę wydolności. Po prawie 60 km roweru było 40 minut biegania i przy 81-83% tętna maksymalnego biegłem w tempie 4:30 – 4:40 – rewelacja 🙂 .
Co tu więcej pisać – może i dupa boli od roweru, ale było czadowo i na pewno zapisuje się na następną edycję 🙂 .
P.S. – Po obozie okazało się, że przytyłem prawie 1,5 kg 🙁 – czas na rzeźbę
Do zobaczenia 22 maja w Piasecznie na 1/8 IM.
Niby to tylko zwykłe zawody (pierwsze w tym roku i pierwsze po kontuzji) a spina mnie dopada jakbym szedł na maturę 🙂 . Już kilka dni przed niedzielą wszystkie myśli skierowane były na Piaseczno. Sprawdzam gdzie powinienem zaparkować, czy wszystko mam na liście (tzw. check lista, którą mam aby o niczym nie zapomnieć przed zawodami), czy może o czymś zapomniałem – tak jakby miało to wszystko znaczenie we czwartek 😉 . Stresik jest pozytywny i pewnie przy 50-tych zawodach będzie już niewielki. W sobotę pojechałem sobie odebrać pakiet startowy i pooglądać trochę okolicę (pewnie w niedzielę nie mógł bym tego zrobić 😀 ) a wieczorem pakowanie sprzętu i dziesięciokrotne jego sprawdzenie. Tri plecak Tyr-a okazał się rewelacyjny – wlazło tam wszystko włącznie z kaskiem, butami i innymi gadżetami, więc wszystko było w jednym miejscu. Już bym zapomniał, że przecież w sobotę po południu trenowałem jeszcze zmiany, czyli zdejmowanie i wyjmowanie nogi z butów, zsiadanie i wsiadanie oraz odpowiednie przyczepianie butów na gumki recepturki. Tak aby wszystko oczywiście było perfekcyjnie 🙂 . W niedziele umówieni byliśmy Triclubowo około 10.00. Wcześniej chciałem wstawić już rower do strefy zmian (czynna była do 10.30) a że parking był kawałek drogi wyjechałem z domu parę minut po ósmej. W strefie zmian spędziłem trochę czasu bo w końcu kilkukrotne sprawdzenie wszystkiego trochę trwa 😀 . Okazało się, że można na coś się gapić przez pół godziny a i tak o czymś zapomnieć, ale o tym za chwilkę. Zawody 1/8 IM ruszały o 11.50 więc było mnóstwo czasu na relaks, pogaduchy, fotki i inne przyjemności. Plecaka do depozytu nie musiałem oddawać bo Kasia (dziewczyna Bartka) zgodziła się popilnować całego naszego majdanu. 40 minut przed startem drobna rozgrzewka i rozpoczęcie rytuału zakładania pianki czyli smarowanie, układanie, przetarcie okularków itp. Odprawa techniczna się kończyła i ruszyliśmy na linie startu. Start był z wody więc najpierw trzeba było do niej wejść i tu pierwszy szok – woda miała być odpowiednio podgrzana 😉 a gdyby nie pianka to chyba bym nie mógł się z zimna ruszyć. Po przepłynięciu kilku metrów trochę się zrobiło cieplej. Sama sadzawka, w której pływaliśmy nie miała dobrej opinii i faktycznie nie było to mazurskie jezioro. Ale też bez przesady, dno muliste, zero widoczności a poza tym woda jak woda – mokra i zimna. Ustawiłem się na skrajnej lewej stronie aby nie brać udziału w głównej pralce, ale i tak napięcie było ogromne. 5…4…3…2…1.. ruszyli. Pierwsze metry i już wiedziałem, że będzie kicha. Nogi mi zdrętwiały (jakby krew nie dopływała), stres mnie zżerał, nie mogłem złapać rytmu. Gdzieś po 200 metrach nawet mi przemknęło – może sobie odpuścić, ale na szczęście zająłem się płynięciem a nie rozmyślaniem. Jak minęliśmy mostek (bardzo wąski przesmyk) co było na moje oko jakąś połową dystansu (do przepłynięcia było 475 m) to powoli zacząłem łapać tempo. Cały czas sobie powtarzałem „płyń nawet powoli, ale równo” – i tak też robiłem aż do wyjścia z wody. Ależ byłem szczęśliwy, że ten koszmar już się skończył – teraz biegiem do T1 (pierwsza zmiana) i robić wszystko zgodnie z tym co ćwiczyłem dzień wcześniej. Dobiegłem do roweru i zacząłem zrzucać piankę. Przed założeniem mojego kombinezonu wysmarowałem się preparatem TRI SLIDE (taka wazelinka w płynie) mając nadzieje, że to ułatwi sprawę. Nawet sobie nie zdawałem sprawę jak ułatwi – jednym pociągnięciem jedna nogawka, drugim druga i po sprawie (dzięki Łukasz za załatwienie tej magicznej mikstury). Kask na głowę, okulary, numer startowy na plecy i biegiem z rowerem do wyjścia. Buty pięknie dyndają na gumkach więc jak tylko mijam linię sędziowską szybko wskakuje na rower i… k… ktoś mi zapiął rzepy na butach. Ten ktoś nawet sobie zrobił zdjęcie aby udowodnić, że kilkukrotne sprawdzenie wszystkiego i tak nie gwarantuje, że o wszystkim się pamiętało :(. Oj jaki byłem wściekły, zacząłem odpinanie rzepów, wkładanie nogi w buta, ale nie miałem prędkości (a przede wszystkim doświadczenia) więc jechałem jak pijany. Zajęło mi to chwilkę, ale jak zacząłem jechać humor mi wrócił. Początek trasy był kręty i z kostki a później gładko i płasko – do przejechania było 22.5 km więc nie za wiele. Prędkości coraz wyższe i nawet nikt mnie nie wyprzedzał (mogło by to też świadczyć, że jadę ostatni 😀 ) a ja za to wyprzedziłem ze trzy osoby. Później ktoś mnie jednak minął, ale i tak byłem bardzo zadowolony bo bilans wyprzedzających i wyprzedzanych był dla mnie korzystny. Utrzymywałem prędkość zdecydowanie powyżej 35 km/h więc jak na mnie to był kosmos. Przy nawrocie liczę, który jestem… i tak doliczyłem się około 40 miejsca co bardzo mnie podbudowało. Nawrót i ogień do mety. Kiedy zbliżałem się ku końcowi i wjechałem na kostkę i krętą końcówkę trasy, odezwała się moja zdolność nawigacji i poruszania się w terenie. Z tego co zapamiętałem to meta miała być zaraz za zakrętem i więc mógłbym się nie wyrobić ze zdjęciem butów (po zejściu z roweru buty zostają w pedałach a do strefy zmian biegnie się na bosaka) i chciałem się wykazać sprytem więc wyjąłem stopy z butów przed zakrętem. Pomysł był idealny w swej prostocie lecz miał tylko jedną wadę – to nie był ten zakręt 🙁 . W efekcie pokonałem jeszcze niecały kilometr i z dziesięć takich zakrętów ze stopami na butach – ależ to musiało wyglądać . No nic to, dojechałem do mety, zejście z roweru i biegiem do T2 czyli drugiej zmiany. Tutaj chciałem pobić rekord świata w zmianach i błyskawicznie (tak mi się przynajmniej wydawało) dobiegłem do stanowiska. Rower na wieszak, kask z głowy, buty na nogi (bez skarpetek więc szybko poszło) i biegiem do wyjścia gonić tych co nie dogoniłem na rowerze. Byłem pewien, że mój mistrzowski czas na zmianie pozwolił na wyprzedzenie kilku zawodników. Trasa biegowa była różnorodna – trochę piasku, górki, dołki, lasek i asfalt. Nie były to warunki do robienia życiówek (dystans do przebiegnięcia to 5,275 km), ale było sympatycznie. Trzeba było przebiec dwie pętle, czas szybko leciał a krótki dystans nie pozwalał na wolne tempo i jakieś długie planowanie. Trzeba był zapieprzać i wyprzedzać kogo się da 🙂 . Przy drugim kółku już się pogubiłem i nie wiedziałem, czy ci którzy mnie wyprzedzali (byli też i tacy 😉 ) robią pierwsze czy drugie kółko. Przy drugim kółku coś mi zaczęło uwierać w bucie (ze względu na krótki dystans postanowiłem przetestować moje nowiuśkie Asicsy Tri noosa 11) więc był lekki dyskomfort, ale chyba bez wpływu na tempo (na mecie okazało się, że to co uwierało to był spory bąbelek). Wbiegłem na metę i po ilości ludzi wiedziałem już, że na pewno nie byłem ostatni. Medal na szyje i zaraz mogłem skorzystać ze smakołyków przygotowanych dla zawodników. Izotonik, woda, pomarańcze, arbuzy i banany – fju, fju wypas 🙂 . W rezultacie 1/8 IM ukończyłem w czasie 01:25:25 – a tak to wyglądało w szczegółach:
Pływanie: 00:10:52 (59 miejsce)
T1: 00:02:22 (33 miejsce)
Rower: 00:43:16 (37 miejsce)
T2: 00:02:02 (57 miejsce)
Bieg: 00:26:54 (66 miejsce)
TOTAL: 01:25:25 – 41 miejsce na 223 startujących, 34 w kategorii wiekowej
Po moich zawodach oczywiście dzielnie kibicowaliśmy reszcie ekipy, która brała udział w ¼ IM.
Teraz czas na drobne wnioski:
Bankowo to muszę się bardziej rozluźnić na pływaniu, wolniej zaczynać a tempo samo przyjdzie a przede wszystkim to muszę się solidnie rozgrzać. Po pływaniu byłem 59 a po pierwszej zmianie 39, czyli szybkie zdjęcie pianki przyniosło pozytywne rezultaty (tak trzymać). Gdyby nie ten cholerny rzep to z roweru wystawił bym sobie szóstkę. Przy drugiej zmianie nie wiem co bym zmienił (może biec szybciej z rowerem?). Po rowerze byłem 38 i po zmianie T2 również czyli wydaje mi się, że wszystko zrobiłem dobrze a powinienem chyba zrobić to perfekcyjnie 🙂 . W bieganiu mogłem chyba dać z siebie troszkę więcej. Ogólnie jestem bardzo zadowolony bo 41 miejsce open napawa optymizmem. Szkoda, że były na tym dystansie tylko dwie kategorie wiekowe (do i powyżej 20 lat) bo może by się udało osiągnąć w swojej kategorii wiekowej lepszy rezultat.
Ogólnie było mega sympatycznie a cała TRIclubowa rodzina spisała się znakomicie. Jak zawsze uśmiechnięta Inga zaliczyła pudło (jak zwykle dodam) więc zasłużone GRATULACJE!!!. Po całej imprezie poszliśmy ładować węgle do pizzerii 😀 . Do zobaczenia w Sierakowie
Pływanie: 00:18:30 (256 miejsce)
T1: 00:04:11
Rower: 01:16:28 (298 miejsce)-tylu wyprzedziłem a spadłem o prawie 50 pozycji 🙁
T2: 00:02:15
Bieg: 00:50:55 (318 miejsce)
TOTAL: 02:32:19 – 259 miejsce na 1099 startujących, 44 w kategorii wiekowej na 206
Teraz czas na drobne wnioski:
W pływaniu udało się pokonać spinkę i paraliż więc można uznać to za sukces. Teraz czas na resztę szczegółów czyli nawigacja i prędkość. W rowerze średnia prędkość wyszła 34,1 czyli nawet lepiej niż w Piasecznie więc pozostał trening i jeszcze raz trening to może przekroczę średnią 35 km/h. W bieganiu sprawdzianem będzie płaska trasa bo jakoś nie przepadam za lasem, piachem i korzeniami choć koniecznie tempo musi być poniżej 5 min/km. Zapomniałbym pochwalić moje kolanko, które zachowuje się rewelacyjnie 🙂
Gratulację dla Artura, Stefano i Piotrka za super czasy oraz dla Asi, Stana i Rafała, którzy mieli kiepską pogodę na 1/2 IM a i tak osiągnęli kosmiczne wyniki 🙂
Za tydzień Białka – do zobaczenia 🙂
W ten weekend kierunek Białka czyli małej, malowniczej miejscowości położonej niedaleko Lublina. Zawody ¼ IM zdecydowanie bardziej kameralne niż te w Sierakowie, ale przez to dodawało to uroku całej imprezie i klimat był bardziej Tri-rodzinny. Planowałem wyruszyć w niedzielę rano, ale uznałem, że lepiej być wypoczętym więc na miejsce dojechałem w sobotę późnym popołudniem. Nocleg miałem zarezerwowany w Domu Wczasowym „Kropelka” i ze względu na swoją cenę (39 zł + 8 zł parking) jego jakość była dla mnie wielką tajemnicą. Okazało się, że strach ma wielkie oczy i za tą cenę otrzymałem fajny pokój z aneksem kuchennym i TV. Z zewnątrz dochodził piękny zapach grila, w tle głosy imprezowiczów oraz muzyka przygrywająca na weselu, ale za tą cenę pokój wyśmienity i polecam każdemu kto planuje nocleg w Białce. Budzik nastawiony na 7:30 co nie zmienia faktu, że spina startowa dopadła mnie gdzieś w nocy bo od szóstej budziłem się (u mnie to słowo obce) co pół godziny aby czasem nie zaspać. Po jaką cholerę nastawiałem budzik tak wcześnie jeżeli wstawianie rowerów było od 9:00 a śniadanie miałem ze sobą? To już chyba cały urok takich imprez, że mają swój klimat i obowiązują w nich nietypowe schematy 😉 Przed strefą byłem parę minut po ósmej więc udało się jeszcze wypić w spokoju kawkę w hotelu obok oraz spotkać z triclubową ekipą, która powoli zaczynała się zjeżdżać (poza Łukaszem i Ewcią, którzy mieszkali w tym hotelu od wczoraj). Rytuał jak co tydzień czyli wyjęcie roweru, dopompowanie kół, sprawdzenie wszystkiego kilka razy i w drogę do T1. Przy nie całych 60 osobach startujących, strefę zmian ledwo zauważyłem 🙂 . Rower wstawiłem i co dziwne, nawet nie namazali mi numeru na ramieniu. Przy tak kameralnych imprezach wystarczy chyba numer startowy i numer na kasku. Start był o 11.00 dlatego o 10.20 zaczęliśmy rozgrzewkę – najpierw bieganko, potem założenie pianki i rozgrzewka w wodzie. Punkt jedenasta ruszyliśmy – strategia ta sama czyli cały czas doskonalić pływanie. Zacząłem spokojnie, ale równo. Płynęło się super, woda czyściutka, temperatura odpowiednia więc po pierwszej bojce zacząłem myśleć nie tylko jak tu dopłynąć do mety, ale już nawet kiedy przyśpieszyć. Upatrzyłem sobie kogoś (zapewne dziewczynę) w różowym czepku (w tej imprezie organizatorzy nie zakazywali pływania w swoich czepkach) i cały czas próbowałem ją gonić. Widząc już metę nawet udało mi się trochę przyśpieszyć (zwłaszcza nogami). W efekcie pływanie zrobiłem w 16 i pół minuty a dodając jeszcze wspaniałe samopoczucie należy to uznać za sukces – zwłaszcza, że tempo 1,49/100 m jest moim najlepszym wynikiem na zawodach. W T1 gramoliłem się strasznie – jakiś problem z zapięciem kasku, ze trzy razy się obracałem czy czegoś nie zapomniałem i pomimo, że strefa była przy samej wodzie spędziłem tam prawie dwie minuty (licząc w tym już bieg z rowerem). Wsiadanie na rower okazuje się jedną z moich następnych porażek. Znowu nie było synchronów między moimi nogami a rowerem. W efekcie but mi się odpiął z pedału… ech szkoda gadać. Następnym razem odwrotnie ustawie pedały (prawy do przodu – zgodnie z zaleceniem coacha) to może coś to zmieni. W końcu wsiadłem na tego swojego rumaka i ogień do przodu. Tak jak na poprzednich zawodach moc przybyła nie wiadomo skąd więc jechałem ile sił w nogach. Nic to nie pomogło bo po kilku minutach minął mnie Przemek Janik tak jakbym stał w miejscu (no poczekaj, jeszcze cię kiedyś dogonię 😉 ) . Pomijając Przemka wyprzedziły mnie jeszcze ze dwie osoby, ja wyprzedziłem może ze trzy i bilans wyszedł jakoś na zero. W sumie trasę rowerową pokonałem w 1:11:40, ale ewidentnie do pełnych 45 km brakowało ze trzy. Nie zmienia to faktu, że średnia mi wyszła 34,7 km/h co jest moim najlepszym osiągnięciem. Na dobiegu do T2 również mi się odpiął but (jakoś się dziwnie podwinął), ale kibic go chwycił i poleciał za mną abym już się nie cofał (WIELKIE DZIĘKI). Na tej zmianie też nie byłem demonem prędkości, ale jakoś tam udało mi się wybiec ze strefy. Trasa biegowa typowo leśna i wydawałoby się, że nie byłoby o czym pisać a jednak 🙂 . Na drugiej pętli zacząłem sobie rozmyślać strategię, kiedy tu przyśpieszyć, jakim tempem biec, itp. Tak sobie Tomek rozmyślał, że nie zauważył, że trasa skręca w lewo i poszedł jak przecinak na wprost do lasu 😀 . Gdzieś po 200 metrach moja czujność myśliwego kazała mi na szczęście zawrócić z powrotem na trasę. Wiem, że moja orientacja w terenie jest daleka od ideału, ale na mecie okazało się, że nie ja jeden postanowiłem pozwiedzać okolicę 🙂 . Tak bardzo się nie chcę czepiać, ale zawodnik podczas biegu powinien myśleć tylko i wyłącznie o swoim biegu a nie poszukiwać jeszcze trasy (biegi na orientacje to inna dyscyplina). Taśma zabezpieczająca na zakrętach powinna być przyczepiona a nie leżeć na ziemi co przy drobnej nieuwadze prowadziło właśnie do wycieczki na grzyby. No nic to, wbiegłem na metę z czasem 2:22:57 co jest moją życiówką na tym dystansie, ale biorąc pod uwagę krótszą trasę kolarską i biegową (u mnie akurat z wycieczką wyszło prawidłowo 10.5 km) chyba nie należy brać tego wyniku do statystyk. Najważniejsze jest pływanie, które z zawodów na zawody jest coraz lepsze oraz rower, gdzie średnia prędkość cały czas wzrasta. Podczas rozdania nagród okazało się, że załapałem się na ostatnie miejsce na pudle w swojej kategorii wiekowej!!! 😀 . Moje pierwsze pudło, pierwszy TRI PUCHAR, pierwszy sukcesik – może nie były to bardzo oblegane zawody, ale jak to już Łukasz kiedyś powiedział trzeba wiedzieć na jakie zawody trzeba jeździć 🙂 . W końcu pudło to pudło!
Gratulacje dla całej TRICLUBOWEJ rodzinki, która dosyć licznie przybyła do Białki i wykosiła konkurencję. A kto wygrał całe zawody? Jak zwykle Łukasz – GRATY!!! 🙂
Czas teraz na tradycyjne szczegóły:
Pływanie: 00:16:23 (15 miejsce)
T1: 00:01:40
Rower: 01:11:28 (15 miejsce)
T2: 00:01:38
Bieg: 00:51:36 (31 miejsce)
TOTAL: 02:22:57 – 16 miejsce na 54 startujących, 3 w kategorii wiekowej
Za tydzień debiut na dystansie olimpijskim w dużej imprezie 5150 w Warszawie – trzymajcie się 🙂
Mamy 11 czerwca 2016 czyli dzień przed startem imprezy 5150 organizowanej przez legendarną organizację „Ironman”, która odpowiada również za zawody w Gdyni. Można powiedzieć, że to taka młodsza córka zawodów 70.3 w Polsce. Spodziewaliśmy się organizacji z pompą i zawodów na najwyższym poziomie. Takie całkowite przeciwieństwo kameralnej Białki gdzie startowało niecałe 60 osób i była piknikowa atmosfera – w Warszawie startowało prawie 800 osób a wśród nich Polska Tri czołówka, celebryci i … na końcu ja 😉 . Krótko mówiąc mocna obsada czyli moja szansa na pudło była raczej niewielka (bo na pewno jakaś była 😛 ).
Sobotę rano spędziłem na czyszczeniu roweru, pakowaniu worków (osobnych do T1 i T2) a przede wszystkim walką z wszechobecną spiną startową, która tym razem pojawiła się z większą siłą. Moja „spina” chyba przyzwyczaiła się już do ¼ IM a tutaj nagle dystans olimpijski (1,5 km/40 km/10 km) i do tego dwie strefy zmian czyli duże prawdopodobieństwo, że coś zapomnę, czegoś nie dopatrzę. Więc co, trzeba było się spiąć aby wszystko było w normie 😀 . Tego dnia pojechaliśmy odebrać pakiet, zostawiliśmy worek z butami biegowymi na T2 i pojechaliśmy zostawić rower i worek z akcesoriami w T1 nad Zegrzem. Do 22.00 można było jeszcze zajrzeć do worków więc do tej godziny mogłem spokojnie zaprzątać sobie myśli czy czegoś czasem nie zapomniałem. Później i tak to już to nie miało znaczenia. W tej sytuacji można było się spodziewać, że w noc przed startem będę się budzić co godzinę czy aby nie nadszedł już czas na pobudkę. Tak też było, ale może dlatego, że byłem wyspany i po prostu nie mogłem zwyczajnie spać 😛 . Na miejscu pojawiłem się około ósmej aby wstąpić jeszcze do strefy zmian i uzupełnić moje bidony. Mój start zaplanowany był na 9.30, ale ze względu na fakt, że depozyty przyjmowali gdzieś do 8:45 biegową rozgrzewkę musiałem rozpocząć wcześniej (do depozytu oddawałem buty biegowe, w których przyszedłem). Zaraz potem poszedłem trochę popływać. Po wyjściu z wody okazało się, że z niewiadomych przyczyn po starcie grupy „PRO” pozostałe starty są wstrzymane. Spiker cały czas przepraszał, że to ze względu na nasze bezpieczeństwo, ale i tak zaczęła się nerwówka i oczekiwanie na ponowny komunikat. Po chwili otrzymaliśmy info, że start przesunięty na 9:30, czyli ja pewnie wystartuje gdzieś 20 minut później. Organizator nie podał przyczyn tego opóźnienia a jedynie w nerwach krzyknął przez mikrofon abyśmy dali mu pracować i nie zachowywali się jak „Polaczki”. Tłum skwitował to gwizdami a organizator po chwili przepraszał, że się uniósł, ale niestety przekaz poszedł w świat. Szkoda bo przyczyna opóźnienia nie była całkowicie po stronie organizatora a została wywołana przez tzw. „alarm bombowy” w T1. W efekcie mieliśmy następne przesunięcie startu na 10.00 🙁 . No cóż – mogliśmy sobie ze Szwagrem i Szwagierką (dzięki wielkie za kibicowanie) pogadać, porobić fotki i trochę poplotkować. Przystąpiłem do trzeciej już rozgrzewki biegając trochę po plaży. Później pływanie i ćwiczenia dogrzewające. W końcu START – ruszyliśmy jako ostatnia fala (ta najlepsza oczywiście 😆 ). Początek „trasy pływackiej” był nieco płytki i w zasadzie przeszliśmy ze 100 metrów zanim zaczęliśmy płynąć. Po krótkiej przepychance zająłem jak zwykle strategiczne miejsce z boku i płynąłem sobie swoim tempem. Trochę w lewo, trochę w prawo, trochę jak po kilku browarach – jakoś tak nie mogłem linii prostej złapać. W sumie jestem zadowolony bo w końcu to moje pierwsze zawody z takim dystansem pływackim (1,5 km) i jak dopłynąłem do mety to nawet nie byłem bardzo zmęczony (czyli się opieprzałem). W założeniach miałem czas poniżej 30 minut i taki też udało się osiągnąć – w rezultacie wyszło mi 1572 metrów (efekt kiepskiej nawigacji) w czasie 00:29:11. Strefa zmian była nietypowa – najpierw brało się worek z wieszaka, do którego pakowało się piankę, czepek i okulary, a z którego zabierało kask, numer i buty. Po zmianie, worek do strefy zrzutu i biegiem po rower. Wydawało mi się wszystko zrobiłem szybko i zgrabnie jak sarenka, ale później okazało się to nie do końca było to prawdą 😉 . Rower bardzo chciałem zrobić ze średnią około 35 km/h i jak zwykle moc przybyła więc grzałem ile sił w nogach. Trasa fajna i płaska, na której dałem chyba z siebie wszystko co mogłem a co później pokazała tablica wyników – średnia prędkości na całej trasie kolarskiej wyszła mi 36,1 km/h więc znacznie powyżej zakładanego planu – zajebiście 😀 . Zlokalizowana na placu teatralnym strefa T2 też była nietypowa – odkładało się rower i trzeba było biec do wieszaków po worek z zabawkami biegowymi. Tam „szybka” zmiana, kask do worka i rura do przodu. Trasa biegowa liczyła dwie pętle i najbardziej obawiałem się podbiegu pod ulicę karową. Od początku tempo narzuciłem sobie dosyć wysokie i kiedy dotarłem do karowej okazało się, że strach miał wielkie oczy. Podbieg był w miarę łagodny i dość długi więc można było utrzymać w miarę równe tempo. Tuż przed i zaraz za podbiegiem zorganizowano „bufet” czyli woda, izo, banan, gąbki z wodą (bufet był na prawdę wypasiony) więc można była uzupełnić stracone płyny na podbiegu. Kiedy dobiegłem do 5 kilometra nie mogłem uwierzyć co widzę na zegarku – czas w okolicach 23 minut był istnym kosmosem. Wiedziałem, że jak wytrzymam do końca, ostateczny czas będzie mega dobry. Cały czas podczas biegu dostawałem wsparcie od mojej żonki i bibci (dla niewtajemniczonych mojej teściowej), które dzielnie mi kibicowały (dzięki wielkie). Bardzo dziękuje jeszcze za doping Paulinie, Piotrkowi, Bartkowi i wszystkim, którzy byli na trasie oraz tym których przez mój brak spostrzegawczości nie wymieniłem 😀 . To chyba dzięki tym wspaniałym kibicom udało mi się dotrzeć na metę z czasem biegowym 00:45:48 co jest moją nową kosmiczną życiówką na 10 km. W sumie czas mojej pierwszej olimpijki to 02:30:10 co dało mi 220 miejsce open (na 754 startujących) i 44 w kategorii wiekowej +40 (na 150 osób). Piękny medal uwieńczył cały włożony wysiłek i poza pęcherzem na prawej stopie (muszę chyba jeszcze rozbiegać te nowe buty) impreza była perfekcyjna. Gratulacje za wspaniałe wyniki dla całego Triclubu startującego w 5150 a w szczególności Ingi, która zaliczyła pudło w swojej kategorii wiekowej. Graty również lecą dla Ani, Kasi i Ani, które w Augustowie również wskoczyły na podium i oczywiście dla Przemka za debiut w ½ IM.
Za dwa tygodnie widzimy się w Suszu na pierwszych w tym roku zawodach na dystansie sprinterskim.
Do zobaczenia 🙂
Sobota 25 czerwca, żar się z nieba leje, termometr pokazuje 35 stopni a o godzinie 13 rozpoczynają się Mistrzostwa Polski w triathlonie na dystansie sprinterskim. Tak, tak brzmi to bardzo poważnie i tak faktycznie było. Cała impreza organizowana była w Suszu, który powoli staję sie Polską stolicą triathlonu. Zawody zorganizowane z dużym rozmachem – koncert zespołu Red Lips, wypasiony pakiet startowy, mnóstwo zaangażowanych ludzi a w tym mieszkańcy tego wspaniałego miasta, bez których jak się później okazało ciężko by było pokonać trasę biegową. Może jednak zacznę od początku. Na miejsce dotarłem w piątek tak aby odebrać jeszcze pakiet i pozwiedzać okolicę a przy okazji wieczorkiem zjeść kawałek pizzy i wypić zimne piwko (to tak na doładowanie przed startem) z Triclubową ekipą. Z większą częścią ekipy mieszkaliśmy w jednym „hoteliku” więc było bardzo wesoło i sympatycznie. Rano w sobotę pobudka o 8 i to oczywiście dla wszystkich jest zrozumiałe bo przecież start był już o 13, wstawianie rowerów do 11 więc przecież mógłbym się nie wyrobić, zwłaszcza, że do strefy zmian było 10 minut piechotą 😛 . No nic, to już się chyba nigdy nie zmieni. Po pożywnym śniadanku (jak zwykle kanapki z dżemem) pokręciłem się trochę, przygotowałem rower i udałem się do strefy zmian. Tam oczywiście jak zwykle to samo czyli wielokrotne sprawdzenie czy wszystko jest OK a po tym wszystkim na wszelki wypadek jeszcze kilka razy czy już na pewno wszytko jest na miejscu 😆 . Po tym całym rytuale miałem sporo czasu aby jeszcze wypić kawkę i pooglądać miejsce startu. O 12.15 mieliśmy Triclubową zbiórkę aby zrobić tradycyjną fotę i można było rozpocząć rozgrzewkę. Pobiegałem w tym upale z piętnaście minut, potem trochę ćwiczeń i można było zacząć ubierać piankę. Czarna pianka i ponad 35 stopni zrobiły swoje czyli prawie się rozpuściłem 😀 . Tak elegancko ubrany musiałem poczekać ponad 10 minut na wejście do wody i to były chyba moje najcieplejsze dziesięć minut w historii startów. Trzeba przyznać, że wejście do wody było jak wizyta w SPA 🙂 . Start odbył się z wody punktualnie o 13.05. Początek jak zwykle polegał na znalezieniu optymalnej pozycji i tu muszę zauważyć lekki progres. Już nie płynąłem z boku lecz próbowałem się nawet przeciskać między pływakami. Wprawdzie poskutkowało to zarobieniem strzała z pięty w prawy okular, ale widać już, że piąty start w tym sezonie przynosi spodziewane pozytywne efekty. Boja była usytuowana idealnie na tle dobrze widocznej wycinki w lesie więc nawigacja była całkiem prosta. Mam jeszcze problem z rozłożeniem sił, ale to też przyjdzie z czasem. Po prostu zacząłem za późno przyśpieszać i w efekcie czas 750 metrów wyniósł 00:14:41. Był to 16 czas w mojej kategorii wiekowej (na 65 osób w kategorii) więc chyba nie taki zły, ale mógłbym się jeszcze spokojnie poprawić gdybym zaczął wcześniej przyśpieszać. Biegiem do strefy zmian, która była usytuowana na boisku ze sztuczną murawą. Niby nic ważnego ta murawa, ale okazało się że w takim upale ostro w stópki parzyła dzięki czemu nieco szybciej stawiałem swoje kroki 🙂 . Rower w rękę i gazem do przodu. I tu również drobny postęp – mianowicie, tym razem ustawiłem (przyczepiłem gumkami) prawy pedał z przodu i wejście na rower wyszło mi idealnie. Trzeba się jednak słuchać mądrzejszych kolegów (dzięki Przemo i Łukasz) 😉 . Rower jak zwykle, czyli moc przybyła znikąd i zasuwałem ile tylko sił miałem w nogach. Przy tym upale wiaterek wiejący w twarz był zbawienny i na metę dotarłem z czasem 00:33:47 co było 13 rowerowym czasem w mojej kategorii wiekowej. Zejście z roweru też wyszło nieźle – wyjęcie stóp z butów w odpowiednim czasie jak również zeskoczenie z roweru tuż przed linią można uznać za idealne 😉 . Czas w strefie zmian jak zwykle „wydawał się” znakomity (muszę chyba podpatrzeć innych jak się uwijają w tych strefach) i dosyć szybko (tak mi się wydawało) zacząłem trasę biegową. Przed startem planowałem ustrzelić życiówkę na 5 km, ale słońce szybko zweryfikowało moje plany. Żar się z nieba lał i po prostu mnie umęczył od samego początku. Korzystałem z każdego wodopoju (trener kazał dużo pić), mieszkańcy odpalili swoje szlaufy aby polewać zawodników (wielkie dzięki), ale słońce tego dnia było górą. Trasa miała około 5700 metrów (powinna mieć 5 km) i tak około 500 metrów przed metą spotkałem kilku zawodników, którymi zajmowali się już ratownicy – niektórzy mieli dość. Na metę wpadłem wykończony a czas 00:29:31 pozostawał wiele do życzenia (20 czas biegowy w kategorii). Słońce było takie same dla wszystkich więc nie ma co się mazać tylko zacząć biegać w upałach i przyzwyczajać organizm. W końcu inni dali radę to dlaczego ja mam nie dać 🙂 . Całkowity czas wyniósł 01:23:17. Zająłem 146 miejsce (na 551 startujących) i 15 w kat. wiekowej (na 65 startujących). Chyba nie tragedia, ale znowu te sekundy. Jak bym się poprawił o około 2 minuty to byłbym w pierwszej dziesiątce w swojej kategorii – i będę w przyszłym roku 🙂 .
Cała impreza wypasiona choć należy się przyczepić do tego co się działo po przekroczeniu mety. W takim upale zawodnicy powinni otrzymywać natychmiast wodę a okazało się, że trzeba stać w sporej kolejce. Punkt wydawania napoi i owoców był jeden a trzy dziewczyny robiące co mogły zwyczajnie nie nadążały – to chyba jedyny minus tej wspaniałej imprezy.
Po zawodach biegiem skoczyliśmy do pubu obok kibicować piłkarzom – DO BOJU POLACY!!!
Wielkie podziękowania dla całego Triclubu za dzielne kibicowanie, mieszkańcom za bezinteresowną pomoc i wolontariuszom za tytaniczną pracę jaką wykonują.
W tygodniu jeszcze jadę na kilkudniowy Tricamp do Kraśnika, który będzie uwieńczony startem na dystansie olimpijskim w Skarżysku-Kamienna. To już będzie ostatni test przed Gdynią 🙂
Wielki podziw dla tych, co startowali następnego dnia na dystansie 1/2 IM – upał był tak samo upierdliwy.
Jeszcze przed urlopem udało się zaliczyć kilka intensywnych treningowo dni a mianowicie 1 lipca rozpoczął się Triclubowy tricamp w Kraśniku. Trzeba przyznać, że był dosyć konkretny i polegał tylko na trenowaniu, żarciu i na koniec spaniu czyli dla mnie idealny wyjazd 🙂 . Mieszkaliśmy tuż nad wodą, a zaraz po śniadaniu był trening w wodach otwartych, potem szybkie przebranie w ciuchy rowerowe i wyjazd na 60 km kręcenia w upale. W między czasie Łukasz zarządził test na 20 km więc było ostro. Zaraz po rowerze obiad i z półtorej godzinki siesty. Potem ostre bieganko – rozgrzewka 2 km i 10 x 1km na 85% tętna maksymalnego. Było super zwłaszcza, że udało mi się to wszystko pokonać na wysokim tempie (około 4:30 min/km). Po tym treningu zwyczajnie padłem. Następny dzień podobny z tym, że zamiast biegania trenowaliśmy strefę zmian, wsiadanie i zsiadanie z roweru. W niedzielę z samego rano ruszyliśmy na zawody a w planie był dystans olimpijski w Skarżysku-Kamiennej. Była to bardziej forma intensywnego treningu, ponieważ po takich ostrych dwóch dniach, braku jakiegokolwiek doładowania (doładowania glikogenem) nie można było liczyć na super rezultaty a raczej można było poznać granicę zmęczenia własnego organizmu. Dodatkową atrakcją była pogoda – jadąc już na zawody strasznie lało i nie było widać nadziei na rozpogodzenie. Na miejsce dojechaliśmy w okolicy godziny 9:00. Odebraliśmy pakiety i… wow – plecak, koszulka, woda i inne fajne gadżety. Takiego wypasionego pakietu jeszcze nie widziałem, no może na 5150, ale tam wpisowe było inne 😉 . Widać, że organizatorzy się starają bo w końcu to pierwsza impreza triathlonowa w Skarżysku i warto było zrobić dobre pierwsze wrażenie. Dodatkowo były spore nagrody pieniężne co przyciągnęło sporo zawodników z czołówki Polski. Z wstawieniem rowerów czekaliśmy do ostatniej chwili licząc, że się wypogodzi. Nic z tego, strefę zmian odwiedziliśmy w towarzystwie kropiącego deszczu (na szczęście nie ulewy 😀 ) więc buty i resztę gratów w skrzynce przykryłem workiem foliowym aby nic nie zmokło. Wszystko wynagrodziło umiejscowienie strefy tuż przy końcu Zalewu Rejowskiego – widok przepiękny. Start zaplanowany był na 12:10 więc był jeszcze czas aby spokojnie wypić kawkę i trochę się postresować gdyż okazało się, że zasada spiny startowej obowiązuje również w Skarżysku 😉 . Pół godziny przed startem przestało padać, ale nie miało to chyba dużego znaczenia przy pływaniu. Start odbywał się z plaży (możliwy jest również z wody) więc czekał mnie sprint do jeziora. Przed zameldowaniem się w tzw „strefie oczekiwań” (tutaj się czeka przed samym dojściem doi linii startu) pobiegaliśmy chwilkę z Łukaszem aby się trochę rozgrzać. Obmyśliłem sobie strategię iście godną najlepszych generałów 😉 – postanowiłem stanąć z boku, ale za to w pierwszym szeregu. W końcu jestem już „taki doświadczony”, że ostro popłynę do przodu. Strzał, start i nie minęło 20 sekund kiedy mój generalski kunszt strategii wojennej pokazał ile jest wart 🙁 . Wpadłem do wody i od razy zaliczyłem ze trzy strzały, to z łokcia, to z pięty, to z … – mnie generała, tak poniewierać. W efekcie tak spanikowałem, że nie mogłem złapać oddechu, nawet zacząłem się oglądać gdzie są ratownicy żeby może do nich podpłynąć i dać sobie spokój. Szybko jednak przyszły mi te lepsze myśli w stylu „jak by to była Gdynia to bym zrezygnował”? Kuźwa pewnie, że nie, więc szybko zwolniłem, odbiłem na lewo, znalazłem swój tor i zacząłem płynąć mega powoli aby odzyskać oddech. Gdzieś po 300 metrach wszystko się uspokoiło i mogłem spokojnie dalej płynąć swoim tempem. Super doświadczenie, które zapamiętam na długo. Dzięki mojej wspaniałej strategii oraz idealnego jej wykonania osiągnąłem czas 00:30:47 (przy tempie w okolicach 2:00 min/100m) co i tak jest sukcesem przy tym co odwaliłem na starcie. Dobra zapomnijmy o tym i przejdźmy dalej. W strefie zmian jak zwykle „błyskawicznie” biorę rower i napieram do przodu. Nawet nieźle wskoczyłem na tego swojego rumaka i „mocy przybywaj”, powtarzam „mocy przybywaj” a tu nic, moje nawoływanie pozostało głuche. Okazało się, ostre treningi w piątek i sobotę oraz brak doładowania mają kluczowe znaczenie. No cóż zjadłem żela i musiało mi to wystarczyć. Mieliśmy do zrobienia dwie pętle po 20 km i niby to nic takiego ale,… było bardzo zimno i dodatkowo po pierwszej pętli zaczęło znowu padać. Okazało się też, że na trasie jest „kilka” górek (Łukasz cos o tym wspominał 😉 ), które potrafiły najpierw dobrze wymęczyć a potem umożliwić ostry zjazd. Ten zjazd trochę mnie przeraził bo ponad 50 km/h na lemondce, mokrym asfalcie, padającym deszczu i sporym wietrze to trochę dla mnie za dużo. Czasami musiałem przejść z lemondki na standardowy uchwyt, bo zwyczajnie się cykałem. Podczas takiego zjazdu w deszczu cały dygotałem z zimna (najbardziej marzły stopy) więc ciężko było to nazwać sympatyczną przejażdżką. Dojechałem w końcu do mety z czasem 01:18:46 a o średniej chyba nawet nie warto wspominać. Przy tych górkach ciężko też ten czas porównać do poprzedniej warszawskiej olimpijki. Mimo, że miałem dużo mniej do zrobienia w T2 spędziłem prawie tyle samo czasu co w T1 – ot taki jestem „mistrz zmiany” 😀 . Już chyba wspominałem, że wszystkie rzeczy przykryłem workiem aby nie zmokły? Wszystko prawidłowo tylko szkoda, że worek zdjąłem w T1 i zostawiłem buty i skarpetki aby pięknie mi zmokły. W takich lekko wilgotnawym obuwiu wybiegłem na trasę biegową. Tutaj dokładnie było widać, że dzisiejsze zawody to trening a nie ściganie. Po kilkuset metrach tętno niby miałem na 75% a sapałem jak nasz piesek i zwyczajnie brakowało mi tchu. Później jak rozmawiałem z Łukaszem okazało się, że sapał podobnie i był to zwykły objaw wykończenia organizmu (ostre treningi a potem zawody). Trasa była zmienna 60/40 na korzyść twardej nawierzchni. Jak wpadłem do lasu to odezwały się te dwa bidony co wypiłem na rowerze i musiałem się zwyczajnie odlać. W biegu zdjąłem górę stroju, szybki postój pod drzewkiem i biegiem dalej. Po drodze trafił się też ostry podbieg więc było ciekawie. Tempo fatalne, ale druga pętla była znacznie lepsza od poprzedniej. Czas 00:50:30 to tragedia zwłaszcza, że trasa nie miała 10 km a około 9,6. Nie ma co rozpaczać bo takie były założenia – poznawać swój organizm. Ogólnie czas wyszedł 02:44:05 co dało mi 89 miejsce na 141 startujących i 17/24 w kategorii wiekowej. Wynik chyba najgorszy z tegorocznych, ale doświadczenia wyniesione z deszczowej trasy kolarskiej i biegowej oraz zmęczonego organizmu są bezcenne. W związku z tym, że były to pierwsze zawody organizowane w Skarżysku-Kamiennej był serwowany pyszny torcik.
To był już ostatni test przed Gdynią. Teraz urlop gdzie postaram się trochę popływać, pobiegać i nie przytyć.
Gratulacje dla wszystkich Triclubowiczów za super wyniki – zwłaszcza graty lecą do Łukasza za zajęcie 6 miejsce OPEN.
W końcu nadszedł ten dzień (7 sierpień), kiedy mogłem zadebiutować na dystansie 1/2 Ironman (1,9 pływania, 90 km rower, 21 bieg). Nie dość, że debiut to jeszcze w prestiżowych licencjonowanych zawodach 70.3 Ironman w Gdyni (70.3 to suma całego dystansu w milach), ale może wszystko od początku 🙂 . Należałoby zacząć od słynnej spiny startowej, która przypominała o nadchodzących zawodach już tydzień wcześniej. Objawy jakzawsze takie same czyli codzienne wchodzenie na stronę zawodów (nie wiadomo po co), rozmyślanie co by tu zabrać ze sobą aby niczego nie zapomnieć (jak bym nie miał zrobionej listy, która się sprawdza na każdych zawodach), codzienne rozmyślanie o strategii i inne tam takie fajne pomysły (całkowicie już bez znaczenia) 😛 . Wyjazd mieliśmy (mieliśmy bo oczywiście moja kochana żonka jechała ze mną) zaplanowany na sobotę z samego rana więc pakowanie plecaka startowego odbyło się w piątek, do tego szykowanie roweru (tydzień wcześniej na przeglądzie w serwisie), naklejanie żeli i inne tam fajne zajęcia. Od czwartku zacząłem również dietę doładowująca więc na sobotę miałem przygotowane żarcie w pudełkach. Do Gdyni dojechaliśmy przed południem gdzie spotkaliśmy się ze Szwagrem i Szwagierką, którzy dzielnie przyjechali mi kibicować (wielki dzięki). W tym dniu odbył się też sprint gdzie z czasem 1:35:09 finiszował Igor, który zaliczył debiut w tej imprezie (gratulacje lecą na blogu 🙂 ). Mieliśmy sporo czasu bo dopiero o 17:00 mieliśmy spotkanie Triclubowe z obowiązkową fotką, dlatego wcześniej poszliśmy odebrać pakiet startowy (z fajnym plecaczkiem). Później mieliśmy odprawę techniczną a następnie poszliśmy do strefy zmian aby wstawić swoje rowery. Pogoda nie rozpieszczała, ale spiker na odprawie obiecał, że w niedziele będzie bezchmurne niebo (i miał racje). W strefie zmian spędziłem trochę czasu bo przecież kilkukrotnie sprawdzenie wszystkiego trochę mi zajęło 🙂 . Na wszelki wypadek rower przykryłem folią (była w pakiecie startowym), wszystkie niezbędne rzeczy spakowałem w specjalne worki i mogliśmy udać się na przed startowe piwko. Sympatyczny wieczór nie trwał długo bo musieliśmy się położyć wcześniej spać. Start mojej kategorii wiekowej zaplanowany był na 8:40, ale budziki nastawiliśmy na szóstą. Powód prosty, szybkie śniadanko (jak zawsze kanapki z dżemem) i trzeba było lecieć do strefy zmian, która była czynna tylko do 7:30. Tam musiałem uzupełnić bidony (trzy sztuki po 750 ml.), wpiąć buty w pedały, dopompować koła i wszystko kilka razy sprawdzić (jak można kilkukrotnie poprawiać rzep w butach 😛 ). Po zamknięciu strefy wejście już nie było możliwe. Około ósmej zacząłem rozgrzewkę czyli trochę bieganka a następnie wbiłem się w piankę i chwilkę popływałem. Czas nieubłaganie tykał i trzeba było się już udać do strefy startowej. Buziak na szczęście, przyjęcie pierwszego żelu i poleciałem. Tam oczywiście wymachy, oddechy i wszystko co możliwe aby się odstresować. Na moje szczęście start był liczony netto czyli ustawiony był czujnik tuż przed wejściem do wody i dopiero po jego przekroczeniu czas zaczynał był liczony. 3 minuty, 2 minuty, 15 sekund, 3 sekundy i w końcu wystrzał z armaty uwiecznił nasz start i zaczęły się moje najważniejsze zawody w tym roku. Na pływaniu najbardziej się stresuje dlatego poczekałem chwilę aż cały tłum wejdzie do wody (przypominam, że start liczony był po przekroczeniu czujników) a ja pod koniec z boku ruszyłem spokojnie omijając całą pralkę. Strategia okazała się wyśmienita bo zacząłem bez stresu w swoim tempie. Metry mijały a ja powoli brałem się za wyprzedzanie. Płynęło mi się wspaniale i postanowiłem trochę przyśpieszyć po pierwszym nawrocie czyli po 1050 metrach. Nie wiem czy przyśpieszyłem, ale tak mi się przy najmniej wydawało 🙂 . W efekcie pływanie zrobiłem w czasie 00:36:54 czyli dokładnie tak jak zaplanowałem, a dodatkowo po wyjściu z wody czułem się znakomicie. Biegiem do strefy zmian gdzie jak na moje możliwości uwinąłem się całkiem nieźle. Po drodze moi dzielni kibice wspaniale mi kibicowali więc doping ostro mnie mobilizował. Wyskoczyłem z rowerem i ostro do przodu. Wejście na mojego rumaka oraz włożenie butów w trakcie jazdy też wyszło nieźle więc nie pozostało nic innego jak solidnie popracować następne 90 km. Jazdę zacząłem od przyjęcia pierwszego żelu i tak jak zalecał coach (jeść trzeba) planowałem pochłaniać jednego żela co 20 minut (miałem 9 żeli na wyposażeniu). Dodatkowo do każdego żelu brałem jedną kapsułkę saltsticku zawierającą niezbędne elektrolity zapobiegające kurczom mięśni. Trasa okazała się dosyć pagórkowata, ale najgorszy był chyba wiatr wiejący prosto w twarz. Zakładałem sobie, że powinienem przejechać całą trasę ze średnią około 33 km/h a tu przez pierwsze 20 km brakowało mi co najmniej 5 kilometrów do zakładanego planu. Wiatr wiał dla wszystkich taki sam, ale zrozumiałem, że już będzie ciężko o dobry czas choć nadzieja była jeszcze w drugiej połowie trasy. Robiłem swoje, jechałem jak tylko potrafiłem i na szczęście po połowie dystansu wiatr trochę się zmienił i średnia zaczęła rosnąć. Trochę mnie to podbudowało i pod koniec trasy miałem już średnią 32 km/h co było niemalże planowanym wynikiem. W efekcie 90 km pokonałem w 2:50:07 co chyba nie jest złym wynikiem zwłaszcza, że trasa była wymagająca a wiatr nie pomagał. Dojeżdżając do mety widok moich kibiców był mocno podbudowujący, więc biegiem wstawiłem rower na wieszak i poleciałem po worek z akcesoriami biegowymi. Przy workach czekali już rodzice, którzy przyjechali specjalnie na moje zawody i dzielnie mnie dopingowali za co oczywiście bardzo dziękuje. Co doping daje na takiej imprezie wiedzą chyba tylko ci, którzy w niej startują 🙂 . Przy poprzednich imprezach po 10 km biegu często robiły mi się pęcherze na nogach (nowe buty jeszcze chyba nie były odpowiednio wybiegane) dlatego tym razem postanowiłem poświęcić kilka sekund i nakleić sobie specjalne plastry na stopy. Okazało się to strzałem w dziesiątkę bo po biegu stópki miałem gładziutkie jak pupcia niemowlaka 😉 . W worku miałem dodatkowe cztery żele, które chwyciłem i wybiegłem na trasę. Do przebiegnięcia były trzy pętle po 7 km każda. Początek spokojny aby przyzwyczaić nogi do biegu, ale po kilku kilometrach poczułem kłucie w mięśniu czworogłowym prawej nogi. Uczucie było jakbym zaraz miał dostać kurczu mięśni. Trochę się wystraszyłem i lekko zwolniłem aby ból minął. Na szczęście po niedługim czasie wszystko się unormowało (ufff). Biegłem tempem szybszym niż w ostatnim półmaratonie więc powróciła nadzieja na dobry rezultat. Pod koniec pętli znowu wspaniały widok w postaci całej grupy moich wiernych kibiców 🙂 – pomachałem i poleciałem na następną pętle. Po dziesiątym kilometrze ból powrócił więc znowu ta sama terapia – lekkie zwolnienie i wszystko minęło. W połowie dystansu zacząłem obliczenia i wychodziło mi, że nie mam szans na złamanie 5:30 jednak na szczęście moje zdolności matematyczne połączone ze zmęczeniem okazały się słabe (na szczęście). Trzy bidony płynu na rowerze, picie na trasie biegowej i w sumie 14 żeli zrobiło swoje i na ostatniej pętli miałem już plan skorzystania z WC, ale uznałem, że szkoda czasu i pęcherz powinien to zrozumieć. Kiedy zostało 5 km do mety byłem już pewien, że będzie zarąbisty wynik (w moich obliczeniach gdzieś mi uciekł jeden kilometr 😀 ). Juz tylko huragan, tajfun, lub awaria mięśnia mogły zniweczyć moje plany zostania w 1/2 człowiekiem z żelaza. Został już kilometr i gęba mi się cieszyła na myśl, że zaraz przekroczę metę. Leciałem ile sił w nogach, aż w końcu wbiegłem na upragniony dywan i przy wrzawie kibiców przekroczyłem linie mety i z dumą mogłem nosić piękny medal. Bieg zakończyłem z czasem 1:52:00 co okazało się moją życiówką na dystansie półmaratonu. Cały dystans udało mi pokonać w 5:24:31 co dało mi 707 miejsce na 1914 startujących i 126 w mojej kategorii wiekowej (na 380 40-latków). Tak się spełniło jedno z moich marzeń a przede wszystkim zrobiłem wielki krok aby w 2017 roku wziąć udział w zawodach na dystansie pełnego Ironman-a. Dla wielu uczestników tej imprezy był to jeden z wielu startów, forma mocniejszego treningu, dla innych walka o cenne sekundy, ale dla mnie raczkującego triathlonisty była to walka z samym sobą i udowodnienie, że systematyczna praca, pasja i chęć osiągania wyznaczonych celów może przynieść takie wyniki. Dodatkową a może i największą satysfakcją jest to, że jeszcze na początku grudnia miałem ponowną artroskopie kolana (dla przypomnienia zerwałem więzadło w marcu zeszłego roku) i praktycznie dopiero od stycznia rozpocząłem ponownie regularne treningi. Setki godzin rehabilitacji przyniosły mega efekty i niech będą przykładem dla tych co po kontuzji uważają, że pozostaje im tylko fotel, pilot i ciepłe kapcie. Wracając do zawodów, to po przekroczeniu mety chwilkę odpocząłem, odebrałem koszulkę finishera (otrzymuje ją każdy kto ukończył zawody), przybiłem piątkę z Triklubowcami i poleciałem uściskać moich kibiców. Poszliśmy coś zjeść i nie mówię tu o koktajlu z jarmużu czy płatkach owsianych z żurawiną 🙂 . Spaliłem tyle kalorii, że krótko mówiąc dietę miałem w tym dniu w d… Wieczorem siedzieliśmy sobie przy piwku wraz z częścią ekipy Triclubu i przy świadkach zawarliśmy przymierze o kryptonimie „Barcelona 2017” czyli Inga, Czarek i ja (wraz z rodzinami oczywiście) jedziemy za rok do Barcelony na pełnego Ironman-a! Tak powiedzieliśmy i tak zrobimy więc czas wziąć się za porządny trening 😉 .
Na koniec wypadało by wspomnieć o tym co nie miłe. Okazało się, że jakiś palant, idiota i kretyn, któremu chyba nie spodobało się, że zamknęli ulice na czas zawodów, rozsypał pinezki na trasie co w efekcie spowodowało, że sporo osób z czołówki nie dojechało do mety. Na szczęście skończyło się tylko na kilku kapciach, ale mogło skończyć się gorzej. Jednak jedno takie przykre zdarzenie nie przesłoni wspaniale zorganizowanej imprezy, na którą zapewne powrócę w przyszłym roku. Tym razem jednak będzie to forma treningu przed głównym startem w Barcelonie.
Następny start pod koniec sierpnia w kraśniku – do usłyszenia
2016.08.28
Wakacje dobiegają końca i niestety w ten weekend zerwałem również ostatnia kartkę z mojego TRI kalendarza. W sumie w tym roku wziąłem udział w ośmiu imprezach triathlonowych, które dały mi mnóstwo doświadczenia a przede wszystkim furę radości. Nie ma co chyba co teraz biadolić i się rozczulać, rok się się jeszcze nie skończył a na podsumowania przyjdzie jeszcze pora. Zajmijmy się lepiej tym co się działo w ostatni sierpniowy weekend. Na zawody w Kraśniku zapisany byłem już w zeszłym roku i miała to być impreza gdzie prym miał wieść TRICLUB. Głównie dlatego, że są to rodzinne strony Łukasza i sporo ludzi trenujących w klubie pochodzi z Lublina i okolic. Czas jednak zweryfikował plany i Łukasz z Ewcią i Przemkiem „wygrzewają” się w Australii gdzie 4 września chłopaki pokażą moc w Mistrzostwach Świata Ironman 70.3 (trzymam mocno kciuki). Niektórym trafiła się kontuzja a inni po prostu zmienili plany. W efekcie z Warszawy miałem jechać praktycznie sam (później okazało się, że jednak było kilka osób) i jakoś nie byłem do tego dobrze nastawiony (trochę mi się chyba nie chciało). Takie nastawianie praktycznie pozbyło mnie sławnej już spiny startowej (może to jest jakiś sposób 😉 ). Zwyczajnie dzień przed startem spakowałem plecak, wrzuciłem rower do samochodu i w niedziele rano razem z Damianem (moim osobistym Synem, kibicem, ratownikiem i pomocą techniczną w jednym 🙂 ) ruszyliśmy do Kraśnika. Na miejscu byliśmy trochę po dziewiątej i od razu sprawnie odebraliśmy pakiet startowy i wstawiliśmy rower do strefy zmian. Impreza odbywała się dokładnie w tym samym miejscu gdzie byłem w lipcu na TRI campie. Sympatyczne i dosyć kameralne zawody (niecałe 100 osób startujących na dystansie olimpijskim) były fajną odmianą po wielkiej imprezie w Gdyni. Start olimpijki zaplanowany był na 11:30 z plaży nad zalewem Kraśnickim. Jakoś tak wyszło, że z odprawy technicznej poszliśmy bezpośrednio na plażę i nie miałem jak już pobiegać. Na szczęście była chwilka aby kawałek się przepłynąć i rozgrzać się przed startem. Po wyjściu z wody poruszałem się chwilkę na brzegu i punktualnie ruszyliśmy na linie startu. Jak zawsze zająłem najlepsze miejsce czyli z samego boku i nieco z tyłu 😉 . Po wystrzale startera poczekałem kilka sekund aż cały tłum wyruszy i spokojnie rozpocząłem pływanko. W wyniku braku spiny nawet w miarę szybko znalazłem swój rytm i zacząłem wyprzedzać pierwszych zawodników. Była to ostatnia impreza w tym roku i dodatkowo nie mogłem dać ciała wszak to rodzinne strony coacha, więc postanowiłem płynąć szybszym tempem. Czułem, że dobrze mi idzie i kiedy w połowie dystansu robiliśmy nawrotkę (trzeba było wyjść z wody, obiec bojkę na plaży i z powrotem do wody) spojrzałem do tyłu i okazało, że większość jest za mną! Miałem jeszcze 750 metrów aby dogonić resztę więc szybko do wody i ogień. Gnałem chyba z nieziemską prędkością, bo pod koniec trasy nie widziałem już wielu pływaków. Wylazłem z wody, pobiegłem do strefy zmian i po ilości rowerów na wieszakach wiedziałem już, że dobrze popłynąłem. Dobrze? co ja piszę, popłynąłem zajebiście – okazało się czas 29:12 wystarczył aby wyjść 15 z wody (na 94 startujących). Natchniony tym pięknym widokiem w T1, zmotywowany obecnością Damiana (dzięki, że ze mną pojechałeś) wskoczyłem błyskawicznie na mojego konia i ogień do przodu. Na rowerze drafting (jechanie tuż za innym zawodnikiem czyli na tzw. kole) był dozwolony co mnie w tym przypadku nie premiowało. Nie trafiłem grupy, do której mógłbym się dołączyć (większość była za szybka) więc po prostu robiłem swoje i jechałem ile sił w nogach. Nawet w pewnym momencie kilka osób się do mnie podczepiło 🙂 . Średnia wyszła mi prawie 34 km/h co nie było źle, ale szans nie miałem z tymi co jechali draftingiem. Wstydu jednak nie było bo 42 km (powinno być 40 km na tym dystansie) przejechałem w 01:15:34 co dało mi 41 miejsce na rowerze. Szybka zmiana i wyleciałem na trasę biegową. Tutaj dopiero temperatura dała znać o sobie. Bieganie w ponad trzydziesto stopniowym upale nie należy do najprzyjemniejszych. Już po pierwszym kilometrze wiedziałem, że życiówki w bieganiu na pewno nie będzie, ale słońce było takie same dla wszystkich i wszyscy cierpieliśmy tak samo. Wszystko co mogłem zrobić to tempo w okolicy 5 min/km a pęcherze na stopach, które zrobiły mi się po piątym kilometrze nie ułatwiały zadania (chyba spalę te buty). Regularne nawodnienie i żele były oczywiście najważniejsze w tych warunkach. Dystans biegowy (10 km) pokonałem w czasie 00:50:24 co nie jest jakimś wielkim powodem do dumy, ale mimo wszystko był to 36 czas biegu (trzeba gdzieś znaleźć chociaż malutki pozytyw 😉 ). Na metę wpadłem z czasem 02:37:20 i jak się później okazało nie był chyba to najgorszy wynik. W generalce byłem na 30 miejscu (na 94 startujących) a w swojej kategorii 15. Po wręczeniu medalu skorzystaliśmy z talonu na darmowy makaron, zapakowaliśmy samochód i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Ogólnie impreza bardzo udana, a o moim pływaniu w Kraśniku będę długo pamiętał, bo w końcu pierwszy raz zostawiłem tylu zawodników za sobą 🙂 . Teraz pozostały już tylko imprezy biegowe więc czas zacząć przygotowania do maratonu w Berlinie a na jesieni może jeszcze wezmę udział w jakichś zawodach na 10 km (może bieg Niepodległości).
2016.09.25
Ostatnią w tym roku dużą imprezą jaką zaplanowałem był maraton w Berlinie. Zapisałem się na niego (bardziej może wziąłem udział w losowaniu i wygrałem) już dwa lata temu, ale awaria kolanka zmusiła mnie do przełożenia udziału w tej super imprezie na ten rok (na szczęście organizator zagwarantował mi już miejsce). Warto dodać, że była to moja pierwsza międzynarodowa impreza w jakiejkolwiek startowałem. Start odbywał się 25 września w niedzielę, ale byliśmy na miejscu z Kasią już około 13:00 w sobotę. Okazuje się, że jednak zawody biegowe nie podlegają prawom wielkiej spiny i nawet byłem całkiem zrelaksowany 😀 . Dzień wcześniej spakowałem plecak w kilka minut bo co tu w końcu można spakować na bieg (buty, spodenki, koszulka, kilka gadżetów, żele, itp.) – to nie triathlon i pakowanie poszło bezproblemowo. Zapomniałem wspomnieć o najważniejszym a mianowicie w kilka dni przed wyjazdem czułem, że przeziębienie (albo inny syf) próbuje wleźć do mojego organizmu. Myślałem, że coś mnie trafi – dbałem o siebie, odpowiednio się ubierałem, zawsze czapeczka po wyjściu z basenu żeby przypadkiem się nie przeziębić a tu gile po pachy tuż przed maratonem. Na szczęście temperatury nie było tylko ta choroba dziesiątkująca mężczyzn zwana katarem ostro mnie polubiła. Teraflu, witaminki, sudafed, ale cały czas w głowie już miałem myśli, że o dobrym czasie mogę zapomnieć. Jakbym się nie faszerował chemią to organizm na pewno będzie osłabiony. Co ma być to będzie, w końcu nie biegłem jeszcze na prochach a każde doświadczenie się przyda 😉 . Wracając do imprezy to od samego początku organizacja niemiecka czyli PERFEKCYJNA. Jak w sobotę jak podjechaliśmy po pakiet spodziewałem kolejki gigant, w końcu udział brało ponad 40000 biegaczy. Kolejka… jaka kolejka – wejście na hale, opaska na rękę, worek, numer startowy i wyjście na expo (gdzie czekała Kasia, która jako kibic nie mogła wejść ze mną po pakiet) i wszystko w 5, no może 7 minut. Dla tych co głoszą hasła „biegacze do lasu” informuje, że poza niedzielą również w sobotę całe centrum Berlina było zamknięte. W tym dniu odbywały się zawody dla młodych biegaczy i rolkarzy 🙂 .
W dniu zawodów rano jak zwykle kanapki z dżemem, ale tym razem dołożyłem jeszcze 2 x Sudafed, 2 x Ruttinoscorbin i 2 x witaminę C (z paracetamolem dałem sobie spokój przed biegiem). Na start wyruszyliśmy dwie godziny wcześniej (zgodnie z sugestią organizatora). Niby mieliśmy 2 km z hotelu, ale nie wiedzieliśmy dokładnie jak się dostać do strefy startowej. Niemcy o wszystko zadbali – informacja i wolontariusze doprowadziły nas do strefy depozytu, gdzie już tylko zawodnicy mieli wstęp. Pamiątkowa fota, buziak na szczęście i lecę na maksa podekscytowany 🙂 . Ze strefy depozytu nie korzystałem więc udałem się w stronę strefy startowej gdzie planowałem się trochę porozgrzewać. Podczas zapisów trzeba było podać czas ostatniego maratonu i na jego podstawie organizator przydzielał miejsce w odpowiedniej strefie startowej. Jak możecie się domyśleć ja ze swoim czasem trafiłem do tej najlepszej ostatniej 😛 . Chwilkę postałem i zacząłem sobie truchtać, potem ćwiczenia rozgrzewające a potem wspólna rozgrzewka z wszystkimi zawodnikami. Co tu dużo pisać – było wspaniale. Pozytywna energia i moc unosiła się w powietrzu, idealne nagłośnienie, mnóstwo telebimów, wspaniali uśmiechający się zawodnicy, same ochy i achy. Pod koniec rozgrzewki pojawiła się Kasia, której udało się obejść całą odgrodzoną strefę zawodów i jakoś dostać się tuż obok startujących.
Godzina 9:15 i zaczęło się odliczanie, w rytm muzyki wszyscy klaskali (super to wyglądało) i nareszcie starter wystrzelił. To oczywiście nie oznacza, że zacząłem biec 🙂 – zanim doszedłem do linii startowej minęło jeszcze prawie 35 minut. Nie ma co się dziwić bo w końcu to największy maraton w Europie i ponad czterdzieści tysięcy zawodników musi dojść do startu. Adrenalina zrobiła swoje i nie już czułem efektów mojego przeziębienia więc obładowany żelami (wziąłem 10 sztuk) ruszyłem w pogoń za swoim celem czyli czasem 3:50:00. Z rozgrzewki po tej pół godzinie nic nie pozostało więc pierwszy kilometr potraktowałem właśnie jako rozgrzewkę. Po pierwszym kilometrze próbowałem już się wbić w swoje tempo zaczynając od 5:30-5:20. Trochę było sporo ludzi i ciężko było czasami wyprzedzać, ale atmosfera była cudowna a tysiące kibiców na trasie bardzo nas motywowali. Kilometry mijały szybko i nawet nie wiem kiedy dobiegłem do połowy. Biegło mi się wyśmienicie, ale wiedziałem, że do euforii jeszcze daleko bo połówka o niczym nie świadczy. Wszystko co złe podczas maratonu dopiero może nadejść. Zapomniałem wspomnieć o bufetach, które były zlokalizowane praktycznie co 3 km – naprzemiennie raz woda a raz izo z bananami. Wszystko idealnie zorganizowane a zwłaszcza system nalewania wody (lub izo) do kubeczków. Wolontariusz miał wielką miskę z wodą, z której napełniał (w rękawiczkach) kubki z napojem – takie proste a tak wydajne 🙂 . Na 30 kilometrze powoli zacząłem odczuwać zmęczenie mięśni – zwłaszcza w prawej nodze i co za tym idzie jednocześnie spadło mi tempo. Widziałem już lekkie zagrożenie ze złamaniem czterech godzin. Żele brałem regularnie co 25 minut więc energię miałem, ale coś mięśnie nie dawały rady. Od tego momentu częściej patrzyłem na zegarek i tempo na nim pojawiające się wcale mi się nie podobało. Tak dotarłem jakoś do 39 kilometra i zacząłem swoje obliczenia (w tych jestem mistrzem 😀 ). Wyszło mi, że na osiągnięcie celu nie mam szans, ale powinienem mieć czas około 3:53 w końcu zostało tylko 2 kilometry i łatwo było to obliczyć. Biegłem więc na luzaka, ale po kilku minutach zorientowałem się, że popełniłem drobny błąd w kalkulacjach – okazało się bowiem (nie wiadomo jak to możliwe), że maraton ma 42 a nie 41 kilometrów jak przyjąłem do obliczeń 😛 (brawo ja). Szybko okazało się, że muszę ostro zapieprzać aby przy najmniej złamać te cholerne cztery godziny. Tak też zrobiłem i lekko zmęczony, ale mega szczęśliwy przebiegłem pod bramą Brandenburską i leciałem na ostatnie 300 metrów gdzie tuż przed metą żonka mi dzielnie kibicowała (cmok 😉 ). Wpadłem na metę z czasem 3:58:32 co jest oczywiście moją życiówką (poprawioną o prawie 40 minut), ale do celu zabrakło 8 minut. Nie ma co rozpatrywać czy to kwestia przeziębienia, taktyki czy czegoś innego – jest powód aby dalej solidnie trenować i już. Reasumując była to fantastyczna impreza, perfekcyjnie zorganizowana, z tysiącami fantastycznych kibiców, rewelacyjną trasą i energetycznym klimatem. Jak już szukać czegokolwiek aby się do czegoś przyczepić to pakiet mógłby być nieco bogatszy bo nawet koszulki nie dali 🙁 . Jak tak wyglądają wszystkie zagraniczne maratony to pewnie się na jakiś jeszcze kiedyś zapiszę. Zapomniałem wspomnieć jeszcze o miejscu jakie zająłem bo jest wypasione – zająłem miejsce 13027 🙂 a w kategorii wiekowej byłem 2525 – brzmi to superowo 😀 . A tak to wyglądało w szczegółach:
Zakończony maraton to dla mnie również zakończony sezon i nadszedł chyba czas zrobić krótkie podsumowanie. Nie ma co ukrywać i być skromnym (uwaga teraz będę się chwalił) – 2016 to rok sportowo dla mnie zajebisty. Wziąłem udział w ośmiu imprezach triathlonowych gdzie zdobyłem całe wiadro doświadczenia i ustanowiłem życiówki na wszystkich dystansach. Zadebiutowałem na dystansie ½ IM w Gdyni z całkiem niezłym czasem a start w tej imprezie pokazał, że mogę rozpocząć następny krok do pełnego dystansu IM. Poza Tri imprezami udało mi się jeszcze pobiec na wiosnę w półmaratonie, 10 km na OWM i teraz maraton w Berlinie. Okazało się, że też mega dobre wyniki – w tych trzech imprezach też zrobiłem życiowe czasy. Obawiałem się trochę czy kolano mi wytrzyma taki mocny sezon – okazało się, że nie dość, że wytrzymało to jeszcze lewa noga jest lepsza od prawej 🙂 .
Co tu jeszcze można napisać – może to, że ukoronowaniem całego sportowego sezonu jest już oficjalne zapisanie się na zawody w Barcelonie na pełnym dystansie Ironman. Mam czas do 1 października 2017 aby przygotować swój organizm do przepłynięcia 3,8 km, potem 180 kilometrowej przejażdżki na rowerze a na deser 42 km biegu czyli maratonik. Patrząc na siebie na mecie w Berlinie uznałem, że trzeba być walniętym aby przed maratonem jeszcze dać radę pojechać na rowerze 180 km. Ewidentnie mam jeszcze nad czym pracować. 🙂
Teraz po sezonie chyba jeszcze wpadnę na bieg Niepodległości aby pościgać się trochę z Synem 😀 .
2016.11.11
Ściganie trochę nie wyszło, ale o tym za chwilę. Miał być koniec sezonu, ale już mamy listopad i 10 km biegu należy potraktować treningowo 😉 . Bieg Niepodległości to jeden z tych biegów, które lubię najbardziej a dlaczego? Bo przede wszystkim nie widać w nim tak już wszechobecnej komercji. Jest bardzo patriotyczny (hymn przed startem, tematyczne koszulki itp.) a co najważniejsze tylko w tym biegu, będąc na wiadukcie nad alejami Jerozolimskim, jak się odwrócisz to zobaczysz przepiękną i niesamowicie długą flagę Polski złożoną z tysięcy biegaczy. Dodatkowym atutem jest dosyć szybka trasa – długa prosta z jednym nawrotem. Zapowiadali deszcze, ale na szczęście podczas biegu nie padało. Było jednak dość chłodno (kilka stopni powyżej zera), ale ubraliśmy się odpowiednio (biegłem z Damianem) więc warunki nam dopasowały. Fota Triclubowa przed startem i punktualnie 11 listopada 2016 r o godzinie 11:11 wystrzelił starter. Na szczęście większość osób ustawiła się w odpowiednich strefach (co rzadko się zdarza) więc nie trzeba było ciągle wyprzedzać. Od początku starałem się utrzymać wysokie tempo bo patrząc na trasę liczyłem trochę na rekordzik. Tętno na początku w okolicach 85% i systematycznie rosło. Przez cały dystans biegło mi się rewelacyjnie co przyniosło efekt na mecie 🙂 . Z pulsem na poziomie 98% Hr max wpadłem na metę uzyskując czas 46:43 czyli udało się ustrzelić życiówkę 🙂 . Damian przybiegł klika minut za mną, ale to trochę z mojej winy. Przed startem dałem mu żel energetyczny i trochę mu nie przypasował. Problemy z żołądkiem skończyły mu się dopiero po 6 km. Wiem, wiem, że nigdy nic nie testujemy przed startem, ale uznałem, że młody organizm to wszystko przyjmie a poza tym kiedy ma testować jak nie biega regularnie 😛 . Ogólnie bieg bardzo udany i sympatyczny również dla Triclubowiczów, którzy wykręcili wspaniałe czasy. Damian, bieg sobie odbije 10 grudnia gdzie wspólnie pobiegniemy 10 km po Pradze.
2016.12.03
Kubeł zimnej wody i pokora – tak pokrótce można by skomentować mój udział w „XXI Otwartych Mistrzostwach Warszawy w pływaniu Masters” na basenie 50 m. Start był bardziej dla zabawy, ale jak zawody to oczywiście trzeba spiąć pośladki i walczyć o dobre lokaty a zwłaszcza, że pod logiem klubu wstydu przynieść nie można 🙂 . Tegoroczne imprezy TRI oraz te biegowe przyzwyczaiły mnie już trochę do życiówek, więc ja przyszły „Phelps” i „Korzeniowski” w jednym wpadłem na zawody jak po swoje. Sama impreza wspaniale zorganizowana, wszystko punktualnie, atmosfera rewelacyjna – nic chyba więcej lepiej nie dało się zrobić. Pierwsza konkurencja w sobotę – prosta sprawa 100 m dowolnym. Godzinę przed startem (zgodnie z zaleceniami coacha) wszedłem do wody na rozpływanie i rozgrzanie – trochę skoków, przyśpieszeń, wszystko zgodnie z rozpiską. Kilka minut po 16:00 byłem już przy słupku oczekując na gwizdek. Okularki areo włożone pod czepek, obcisłe kąpielówki aby czasem nie zaburzyły ruchu wody, wszystko dopięte. „Na miejsca” i start – wyskoczyłem jak torpeda i pomknąłem pierwsze 50 m, zapewne zrobiłem idealny nawrót niczym miś polarny i do mety. Gdzieś na 75 metrze całkowicie odcięło mi nogi i naszemu przyszłemu „Phelpsowi” lekko „rurka zmiękła”. Nie miało to już chyba znaczenia bo wcześniej zorientowałem się, że nikt obok mnie nie płynie. Oczywiście mógłby to być ten wariant kiedy ja prowadziłem całą stawkę, ale bądźmy poważni 😉 . Niestety przeze mnie trochę opóźniły się dalsze starty bo wszyscy musieli czekać aż dopłynę 😀 . W rezultacie wykręciłem kosmiczny czas 1:34:56 co dało mi zaszczytne 22 miejsce w kategorii wiekowej (na 25 startujących). Wynik ten na pewno nie trafi do działu „życiówki”. No nic, jeden start zwalony, ale przecież najlepszym się zdarza. Następnego dnia czekały mnie trzy konkurencję więc postanowiłem odrobić straty. Tym razem wszystko rozpoczęło się z samego rana. Organizacja perfekcyjna jak zawsze a pierwszym startem było 50 m dowolnym. Przed startem tradycyjna rozgrzewka i rozciągnięcie muskułów, które miały powodować, że woda nie będzie dla mnie oporem 😀 . Tak przygotowany fizycznie, technicznie i mentalnie gotowy byłem do startu. Komenda „start” i poleciałem. Generalnie wszystko było idealnie – ciąłem wodę jak samuraj wrogów, „mięśnie” pracowały na pełnych obrotach, wyrafinowana technika była widoczna z widowni i tylko z jakiś zupełnie mi nieznanych powodów przypłynąłem ostatni. Mój idealny czas 00:41:95 pozwolił mi zająć 20 miejsce w kategorii na 20 startujących. Głupie uśmieszki są akurat teraz zbędne 😉 .
Start w następnej konkurencji czyli 4 x 50 m dowolnym skwituje szybciutko – popłynąłem w czasie ponad 43 sekundy więc pomińmy to może milczeniem. Pocieszeniem może być tylko fakt, że w wyniku losowania nasza sztafeta dostała prezenciki od sponsora – czadowo 🙂 . Wszystko to nic, przecież pozostał koronny dystans triathlonistów czyli 400 m dowolnym. Na treningu ostatnio wykręciłem czas (startując z wody) 00:07:33 więc tutaj spodziewałem się wyniku na poziomie … tu mnie właśnie fantazja poniosła 😉 . Mamy południe i wspaniała pływalnia „Warszawianka” będzie zaraz świadkiem jak świetny pływak Tomek będzie łamał wszelkie rekordy. Standardowa rozgrzewka, ale nie ma czasu o tym pisać więc przejdźmy już do startu. Strategia była prosta czyli taka jak na treningu. Pierwsze dwie setki średnio, trzecia opór a czwarta jak wyjdzie. Plan planem a pływalnia szybko zweryfikowała czy mam jeszcze chodzić trzy czy dwa razy tygodniowo na basen. Opcja „trzy razy tygodniowo” zdecydowanie tu zwyciężyła 😀 . Po tzw „przepaleniu” wczorajszej setki, dzisiaj popłynąłem tak asekuracyjnie, że nawet nie wiem jak to opisać. Jak ktoś oglądał „Zwierzogród” i leniwce w akcji to wie o czym mówię. Kończąc tą nierówną walkę, gdybym płynął tak jak na treningu to licząc skok ze słupka powinienem mieć czas dobrze poniżej 07:30. No tak powinienem, ale miałem 7:45:08 i 15 pozycję wśród 17 startujących.
Ogólnie bardzo fajne zawody, na które na pewno wybiorę się w przyszłym roku. Dały mi sporo do myślenia a zdobyte doświadczenie na pewno przyda się na zawodach. Gratulację dla wszystkich Triclubowiczów a szczególnie dla Ingi za pudło (jak zwykle) i Łukasza, który zdemolował swoją kategorię.
2017.01.07
Nowy Rok zaczął się solidnym sportowym akcentem. Już w pierwszym tygodniu wziąłem udział w trzy dniowym Tri-campie zorganizowanym przez TRICLUB. Wszystko miało miejsce w Kleszczowie w kompleksie Solpark. Bardzo przyjemny obiekt z basenem, salami do ćwiczeń, strefą SPA, bilardem, kręglami i nie wiem czym jeszcze 🙂 Mieszkaliśmy na przeciwko tego uroczego obiektu więc na trening mieliśmy 2 minuty marszem a na trening biegowy (o tym za chwilkę) chodziliśmy na bieżnię obok hotelu. Bardzo przyjemne i schludne pokoje a o jedzeniu to już chyba osobny wpis będę musiał napisać 😉 . Zbiórka była w czwartek gdzie przy wieczornej pizzy omówiliśmy cały plan treningowy, po czym przypieczętowaliśmy nasz przyjazd zimnym piwkiem. Plan był mało skomplikowany – spanie, trening, żarcie, spanie trening, żarcie i tak w kółko. Jak można się domyśleć piątek rozpoczęliśmy od treningu biegowego. 7:00 rano zbiórka na bieżni i ponad godzinka biegania – to był nasz pierwszy kontakt z nadchodzącym mrozem i jak się później okazało, ten najcieplejszy. Po bieganku prysznic i śniadanko. O matko co się tu działo – stół się uginał od serów, wędlin, twarożków, owsianki, dżemów, jogurtów i pysznej jajecznicy wraz z pysznymi parówkami. Jak to zobaczyłem to już wiedziałem, że nie jestem na obozie odchudzającym a i przeczuwałem, że treningi nie podołają pochłanianym tu kaloriom. Na koniec kawka i dalej zgodnie z planem czyli drzemka 😀 . O 11:00 mieliśmy być w wodzie i tak się oczywiście stało. 25 metrowy basen był bardzo kameralny, ale czuliśmy się na nim jak VIP-y. W końcu wszystkie dostępne tory były zarezerwowane dla TRICLUBU. Trening rozpoczął się oczywiście rozgrzewką oraz ćwiczeniami z gumą treningową (symulowanie ruchów pływackich) i jak zawsze był konkretny, miły i sympatyczny. Po basenowym prysznicu praktycznie od razu poszliśmy na obiad. Nawet nie wymienię co stało na stole, jaka pyszna zupa była (zawsze były dwie do wyboru) i jaki deser jadłem. Obżarłem się jak świnia i zgodnie z planem oczywiście poszedłem na drzemkę. Przed 16:00 musieliśmy być już na sali aby przygotować rowery, trenażery, podłączyć muzę i ogólnie wszystko ogarnąć. Trening rowerowy rozpoczął się o czasie. Pokręciliśmy ponad godzinkę a potem był trening „core”, stretching i rolka. Łukasz przywiózł rolki Blackrolla więc mogłem porównać jak to się ma do mojego wałka. W efekcie „posiedzieliśmy” na Sali ponad dwie godziny i po prysznicu (trzy prysznice dziennie – bałem się, że zmyje skórę z siebie 😀 ) musieliśmy już iść na kolację. Aż ślinotoku dostaje jak o tym pisze, bo przecież kolacja nie mogła być gorsza od pozostałych posiłków. Na zimno, na ciepło, surówki, sałatki, dobra po prostu było sporo żarcia i już temat zamykamy. Wieczorem były tzw. zajęcia w podgrupach i popijanie co tam kto lubi. Za długo nie posiedzieliśmy, bo po trzech treningach każdy był lekko wypompowany. Zapomniałem jeszcze dodać, że przy stole byliśmy chyba w szesnaście osób więc byliśmy dosyć liczną grupą. Następny dzień również rozpoczęliśmy od biegania, z tym że różnica była nieco w temperaturze. Tym razem termometr wskazywał -22, ale jak już wstaliśmy to przecież trzeba było wyjść. Niestety za lekko się ubrałem i po dwóch kółkach na bieżni wróciłem do pokoju. Jednak twardziele jak Alek i Krzysiek wybiegali prawie 30 minut. Reszta dnia praktycznie się nie różniła, no może poza wieczorem kiedy zrobiliśmy degustację pysznej wiśniówki i koniaku ukraińskiego od Agi (siostry Ewy). Niektórzy po kolacji sprawdzali jeszcze jak działa część SPA, ale ja jakoś się do nich nie przyłączyłem (chyba nie jestem miłośnikiem sauny).
Już miałem pisać o następnym dniu, ale przecież jeszcze jeden ważny szczegół został do omówienia. Na kolacji Łukasz już coś zaczął narzekać, że się kiepsko czuje, a że raczej nie należy do tych rozczulających to coś było na rzeczy. Po kolacji kiedy w gościnach u Agi, leczniczo (na trawienie) zaaplikowaliśmy sobie skromną dawkę wiśniówki, przyszła Ewa z wiadomością, że Łukasz postanowił spędzić resztę wieczoru w łazience, gdzie wydawał dźwięki zbliżone do Króla Lwa. Prawdopodobnie dopadł go wirus żołądkowy.
Można było się spodziewać, że raczej na bieganiu nie będzie, ale mieliśmy plan więc jak zwykle wstaliśmy na zbiórkę. Dzisiaj już było cieplej (-19) 😛 więc z Alkiem punktualnie wyszliśmy na bieżnię. Okazało się, że tylko my jesteśmy tacy nienormalni – no cóż 😉 – pobiegaliśmy pół godzinki i wróciliśmy do hotelu. Na śniadaniu pojawił się trener – no może jego cień. Szkoda, że nie zrobiłem zdjęcia, bo wyglądał jak połączenie umarlaka i ducha rodziny Addamsów :p . Nie był również bardzo wygadany, ale coś wspominał, że już trochę lepiej – no to miał coach ciekawą nockę 🙁 . Po śniadaniu zaczęliśmy pakowanie a przed 11:00 byliśmy już w wodzie – tam jak zwykle najpierw rozgrzewka, ale już bez gum (trener chyba nie miał siły ich nieść z pokoju). Muszę niestety przyznać, że wczorajszy trening z gumami przyniósł efekty w postaci zakwasów 🙂 . Poza typowym treningiem, zainstalowany został dzisiaj tzw. trenażer pływacki. Na dnie basenu została położona taśma ledowa, która wyświetlała określone dla każdego pływaka światełko. Światełko poruszało się w ustalonym wcześniej tempie więc był fajny trening na utrzymanie równej prędkości. Można to porównać to pace makera w bieganiu – bardzo fajna sprawa. Trener na szczęście z godziny na godzinę wracał do żywych 🙂 . Po treningu obiadek, chwila odpoczynku i na salę. Rozpoczęliśmy trening rowerowy wcześniej a zaraz po nim Ewelina zrobiła nam test FMS (Functional Movement System) – taki test sprawności ruchowej. Dostałem 17 na 21 punktów co podobno nie jest tragedią – mam do poprawy siłę ramion (to widać jak płynę z łapkami) oraz klatkę. Po treningu spakowaliśmy rowery i poszliśmy na ostatni posiłek. Racuchy z dżemem były mega, ale dupa się robiła taka wielka, że aż trzeszczało 😉 . Po 19:00 ruszyłem w drogę powrotną i cóż mogę powiedzieć – wyjazd z fajnymi ludźmi zawsze będzie super. Treningowo plan zrealizowany (no może poza bieganiem) i już się nie mogę doczekać obozu majowego.
Zgodnie z planem od poniedziałku zacząłem dietę i jak widać z pomiarów zrobionych zaraz po obozie jest z czego schodzić. Cel na październik to 79.9 kg 🙂
W najbliższą niedzielę bieg Chomiczówki i WOSP a na kwiecień zapisałem się jeszcze na dziesiątkę Babicką 🙂
2017.02.14
Powinienem już coś wcześniej naskrobać o Chomiczówce i biegu WOSP, ale chciałem już to zrobić w nowej wersji bloga 🙂 . Ze względu na moją ogromną wiedzę informatyczną, pracę lekko się przeciągnęły 😛 . No dobra, może bez takiego tłumaczenia się – lecimy z tematem 😀 . Bieg się odbył 15 stycznia i co tu dużo pisać bieg jak bieg – zawsze sympatyczny a zwłaszcza jak odbywa się w moich okolicach i przy niezłej pogodzie. 15 km udało się przebiec w 01:16:08 więc nie było najgorzej. W okresie zimowym jest niewiele biegów więc i chętnych Triclubowców do truchtania było sporo – udało się przed biegiem strzelić wspólną focie, bez której jak wiadomo bieganie nie ma sensu 😉 . Po biegu pędem poleciałem do samochodu gdyż musiałem się przebrać i jechać pod pałac kultury na bieg WOSP. Tam z Kubą i Damianem biegłem 5km w biegu „policz się z cukrzycą”. To już chyba piąta edycja, w której uczestniczę i zawsze z chęcią tam pobiegnę. Jurek w ten sposób zbiera na pompy insulinowe, można przy okazji wrzucić do puszki i dodatkowo atmosfera samego biegu jest fantastyczna. W ten oto sposób udało się ustrzelić dubelka i wziąć udział w dwóch imprezach jednego dnia. My tu gadu gadu a trzeba przejść w końcu do meritum tego tematu, czyli starty 2017. Udało się dzisiaj zapisać na ostatnie zawody z listy więc oficjalnie mogę podać gdzie będę w tym roku startował. Mogą być jeszcze wprowadzone jakieś kosmetyczne zmiany, ale wielkich rewolucji nie przewiduje. W tym roku liczy się tylko BARCA!!!
MARZEC
2017-03-26 – półmaraton WARSZAWA
KWIECIEŃ
2017-04-08 – 10 km Dziesiątka Babicka
2017-04-23 – 10 km Orlen Warszawa
2017-04-28 do 2017-05-07 – OBÓZ TRICLUB – w tym roku trenujemy w Sielpii (tam gdzie ostatnio)
MAJ
2017-05-14 – Sprint – OLSZTYN – oj będzie zimnawo 😀
2017-05-21 – 1/4 IM – PIASECZNO
CZERWIEC
2017-06-04 – Sprint Okuninka (Żelazny bieg)
2017-06-17 – ¼ IM – Białka
2017-06-24 – Sprint Susz – MISTRZOSTWA POLSKI
SIERPIEŃ
2017-08-06 – ½ IM – IRONMAN 70.3 – tu już zaczyna się końcowy etap przygotowań do Barcy
WRZESIEŃ
2017-09-03 – ½ IM Malbork – MISTRZOSTWA POLSKI – ostateczny sprawdzian przed październikiem
PAŹDZIERNIK
2017-10-01 – IM BARCELONA – GŁÓWNY CEL NA 2017 ROK
Trzymajcie kciuki 🙂
2017.02.23
Badania kontrolne, badania okresowe, ciągle te badania – jak żyć? Jak byliśmy bobasami to rodzice chodzili z nami często na wszelakie badania kontrolne czy też bilanse – dlaczego? Aby dmuchać na zimne i w razie czego odpowiednio wcześniej zareagować. W naszym samochodzie robimy okresowy przegląd techniczny czy regularnie odwiedzamy serwis – dlaczego? Aby nie odmówił nam posłuszeństwa i ewentualnie wcześniej cokolwiek naprawić. O piec gazowy dbamy regularnie aby którejś nocy nie doświadczyć śmiertelnej mocy czadu. Można by tak wymieniać bez końca, więc dlaczego teraz kiedy już jesteśmy dorośli i odpowiedzialni a do tego uprawiamy regularnie sport nie chce nam się zrobić podstawowych badań raz w roku. Dla tych wszystkich malkontentów co twierdzą, że nie mają na to czasu lub mają inne wydatki, poniżej chciałem trochę przybliżyć kwestię tych nieszczęsnych badań. Opisałem dwie opcje – podstawową i wypasioną (ja z takiej skorzystałem). Ceny oparte są o prywatne przychodnie, w których ja się przebadałem.
Opcja podstawowa
Badanie EKG wraz z opisem
Cena: 30 zł
Czas: 15 minut
Badanie moczu + badanie krwi (morfologia + OB)
Cena: 15 + 15 + 15 zł = 45 zł
Czas: 15 minut
Podsumowanie:
Koszty: 60 zł
Potrzebny czas: 30 minut + ewentualny dojazd
Opcja „wypasiona”
Badanie EKG wraz z opisem i wizytą u kardiologa
Cena: 130 zł
Czas: 60 minut
Badanie moczu + badanie krwi
Mocz – badanie ogólne
Morfologia (pełna)
OB
Glukoza
Elektrolity
Lipidogram (cholesterol)
ALT
AST
Kreatynina
TSH
PSA całkowity – dotyczy mężczyzn w „sile”wieku 😛
Zapewne zaraz padnie pytanie dlaczego te badania a nie inne. No cóż lekarzem nie jestem a i publikacji na ten temat znajdziecie w sieci mnóstwo. Ja zaufałem lekarzowi, który po wywiadzie zalecił mi takie badanko 🙂
Cena: 254 zł (z PSA) – dla kobiet i mężczyzn lekko młodszych 210 zł
Czas: 15 minut
Podsumowanie:
Koszty: 340 zł (384 zł z PSA)
Potrzebny czas: 1h 30 minut + ewentualny dojazd
Dodatkowo dla tych co chcą mieć zaświadczenie od lekarza medycyny sportowej (np. aby wyrobić sobie licencje) muszą jeszcze wydać 100-150 zł i poświęcić z pół godziny czasu na wizytę. Na wizytę wymagane jest EKG, morfologia, OB oraz badanie moczu.
No dobra dane już były więc czas na drobne podsumowanie wszystkich tych wyliczeń – aby zrobić podstawowe badania potrzebujemy 60 zł (dwa bilety do kina) i około godziny czasu. Laboratoria są czynne od rana więc wszystko można zgrać przed pracą. Niech mi ktoś więc logicznie wytłumaczy dlaczego raz w roku nie można podjechać przed pracą, wydać 60 zł i zrobić podstawowe badania (wyniki z laboratorium są online). Nie jestem tu od prawienia morałów lub przytaczania ciągle powtarzanych słów naszego trenera „idźcie się przebadać„, ale ludziska kochani zadbajcie trochę o siebie. Dbacie o własne dzieci, samochody i inne gadżety to może nadszedł wreszcie czas aby zrobić przegląd samego siebie.
Ze względu na moją arytmię i fakt, że w październiku robię pełnego IM-a dodatkowo robię holtera – tak na wszelki wypadek.
Do zobaczenia w laboratorium 🙂
2017.03.15
Na kolegów z klubu można zawsze liczyć 🙂 – dostałem właśnie dzisiaj od Krzyśka fotkę typu motywator i muszę przyznać, że trochę mnie zmroziło. Zostało TYLKO 200 dni!!! Co to jest 200 dni, przecież to już za chwilę! Aż zacząłem liczyć czy może ktoś się pomylił. Niestety, faktycznie tyle zostało do mojego debiutu w IRONMAN Barcelona. Nie wiem jak ja przeżyje tą spinę startową, jak już na widok tego zdjęcia, prawie musiałem zjechać na pobocze. Pomyślałem jednak, że może jest to też znak, że trzeba zrobić wpis na blogu i zrobić małe podsumowanie 🙂 .
Wypadałoby zacząć od treningów – chyba nie mogę narzekać, ani wiele sobie zarzucić. Trenuje dosyć systematycznie i tyle ile daję rady (choć pewnie to wymówka i dało by się więcej) – czyli 9 razy w tygodniu treningi pływacko-rowerowo-biegowe (po trzy na dyscyplinę) a 4-5 razy w tygodnie staram się robić pakiet ogólnorozwojowy czyli core stability, ABS oraz rozciąganie. Daje to w sumie około 15 godzin różnych treningów. Czy to wystarczy przekonamy się w październiku 😉
Zdrowie i tak prawdę mówiąc chyba od tego należałoby rozpocząć podsumowanie, wszak bez zdrowia daleko z treningami nie zajedziemy 😉 . To, że trzeba się badać pisałem w ostatnim moim wpisie. W moim przypadku badania wyszły wzorcowo, dodatkowo zrobiłem holtera i na ten rok ten temat mam nadzieję, mam z głowy. Dołożyłem jeszcze do tego, na wszelki wypadek, ubezpieczenie od nieszczęśliwych wypadków wraz ze zwrotem kosztów leczenia.
Ciężko pisząc o zdrowiu nie wspomnieć o moim kolanie, które przeszło ostatnio swoisty test. Po prawie dwóch latach zdecydowałem się pojechać na narty i przetestować moje kolano. Mogłem w sumie już pojechać w zeszłym sezonie, ale za bardzo się bałem. Bałem się oczywiście i teraz , ale wszyscy mnie zapewniali, że kolano mam mocniejsze niż przed kontuzją. Mówili, mówili a ja i tak wiedziałem swoje czyli w głowie ciągle tkwi kwestia upadku, ponownego zerwania i setki godzin spędzonych godzin na rehabilitacji. Nie mówiąc już o utraconym Tri sezonie.
W tym roku ułożyło się jednak tak, że pojechałem do Szklarskiej tylko z Kubą (młodszym synem) więc zapowiadały się spokojniejsze zjazdy. Faktycznie tak było i o ile sam zjazd nie był problemem (choć wolniejszy niż zwykle) to świadomość upadku była straszna. Nawet raz zdarzyło się, że zaliczyłem upadek i to bardzo przypominający ten z Kasprowego (gdzie zerwałem więzadło) czyli brak prędkości, pierwszy skręt i leże – nie wiadomo dlaczego, co się stało, ale zalał mnie zimny pot a w oczach miałem Kasprowy. Na szczęście były to tylko czarne myśli i nic wielkiego się nie stało. Pojeździliśmy 5 dni i z każdym dniem narciarska pewność powracała. Choć do ideału jeszcze daleko, ale zrobiłem już wielki krok w psychologii mojego sportu 🙂 . Dodam jeszcze, że z Kubą próbowaliśmy w Jakuszycach biegania na biegówkach. Kubie wychodziło znakomicie a o moich wyczynach, bolącej dupie i drewnianej pozycji nie będę się może rozpisywał 😛
Wracając do podsumowań i rozważań przedsezonowych, trzeba jeszcze wspomnieć o kalendarzu startowym. Od tej strony jestem nawet całkiem nieźle przygotowany – cały wykaz startów opisałem we wcześniejszym wpisie, ale do tego trzeba dodać, że noclegi też już są zarezerwowane więc takimi pierdołami się już nie przejmuje.
Sprzęt niewiele się zmienił, ale jednak. Dorobiłem się w końcu pomiaru mocy więc treningi teraz nakierowane są bardziej na generowaną moc a nie tętno i muszę przyznać, że są dużo fajniejsze 🙂 . Dodatkowo doszedł (prosto z USA) jeszcze mały detal w postaci specjalnego uchwytu do roweru na tabletki saltstick (tabletki elektrolityczne zapobiegające kurczom) – dzięki temu te małe tabletki są w jednym miejscu i łatwo je sobie aplikować podczas jazdy. Mały gadżet a bardzo przydatny. Zbieram też na nowe koła, ale raczej wątpię bym uzbierał 🙁 Po uzbieraniu muszę jeszcze złożyć wniosek do ministra finansów naszej rodziny i uzyskać akcept 😉
Czyli co – treningi OK, zdrowie OK, Tri kalendarz OK więc czas powoli zaczynać sezon. Na koniec filmik jaki Inga przesłała w odpowiedzi na Krzyśka motywator – jak widać wszyscy się wzajemnie wspieramy :). Często go oglądam aby się podbudować – jest naprawdę extra.
Źródło: IronmanTriathlon – Youtube
2017.03.25
Czasami tak bywa, że budzisz się, idziesz na start i czujesz, że to jest twój dzień, że energia cię rozpiera i nie możesz się doczekać wystrzału startera. Tak właśnie było u mnie podczas, odbywającego się w niedziele, 12 PZU półmaratonu warszawskiego. Już w sobotę postanowiłem książkowo i zgodnie z zaleceniami coacha podejść do tematu. Tego dnia oczywiście nie było żadnego treningu, posiłki skupione na ładowaniu glikogenu czyli jadłem, tak od południa, tylko potrawy o wysokim indeksie glikemicznym (ryż, banan, rodzynki, itp). Wieczorem przygotowałem wszystkie gadżety biegowe (łącznie z trzema żelami, które obowiązkowo musiałem zjeść podczas biegu) i o 22:00 już pojawiłem się w objęciach Morfeusza ? . Wszyscy o tym trąbią a mało kto robi – „należy się wyspać i być wypoczętym przed startem”. Ja już ostatnio spróbowałem tego „magicznego” sposobu i okazuje się, że na prawdę działa. Rano pobudka dosyć wcześnie, tylko po to aby zjeść solidne śniadanie (nie półgodziny przed startem), przygotować się, nie stresować czyli małymi kroczkami do celu. Śniadanie jak zwykle takie same czyli kanapki z dżemem z tym, że ostatnio dżem mieszam z półtłustym białym serem (zgodnie z zaleceniem dietetyczki). Dlaczego? Zjedzenie kanapki z samym dżemem spowoduje szybki wzrost cukrów, ale niestety równie szybki jego spadek. Aby utrzymać wysoki poziom cukrów w organizmie należy właśnie dodać do dżemu półtłusty biały serek. Taka to magia posiłków ? . Dzięki temu, że mam dużo czasu przed startem, spokojnie spijam kawkę, toaleta i dodatkowe nawodnienie (przy najmniej pół litra przed startem). Pozostał tylko dobór odpowiedniej odzieży i w drogę. Tym razem skład był trzy osobowy – dodatkowo jechał Damian i Piotrek, który w końcu postanowił wrócić do biegania (trzymam kciuki za wytrwanie w postanowieniu) . O 9:40 umówieni byliśmy z Triclubową rodzinką, pod El Popo, na wspólną fotę. Jednak wcześniej musiałem skorzystać z depozytu (rzadko to robię, ale chyba to się zmieni), gdyż tym razem postanowiłem biec bez żadnych saszetek, które nie były aero ? i ważyły dodatkowe niepotrzebne gramy. Fota oczywiście była, ale wcześniej jeszcze Inga udzieliła wywiadu TVP (media ją kochają) i zrobiliśmy wspólne „pstryk”. Pozostał czas na rozgrzewkę i udanie się do strefy startowej. Zanim jednak o starcie należy wspomnieć jaka była strategia i plany. Cel to oczywiście życiówka (obecnie 01:54:01) a dokładnie to złamanie godziny i pięćdziesięciu minut. W strefie życzeń i marzeń było złamanie 01:45, ale jednak aby to zrobić musiałbym mieć średnie tempo 5:00. Patrząc na styczniowy bieg Chomiczówki (15 km), gdzie tempo miałem na poziomie 5:01, polepszenie tego rezultatu dodając jeszcze 6 km było mało prawdopodobne. Czy jest jednak gdzieś granica gdzie wyobraźnia, pragnienia i marzenia nie sięgają? No właśnie – i z takim nastawieniem, naładowany energią stanęliśmy z Ingą i Damianem w strefie na 1h:45m (Piotrek poszedł troszkę dalej). Zapomniałem dodać, że poza nastawieniem, pogoda była idealna – może ciut za zimno aby prowadzić dyskusje na zewnątrz, ale do biegania była perfekt.
Punktualnie o 10:00 ruszyliśmy – już po paru krokach pożegnałem się z Damianem i Ingą i ruszyłem zdobywać szczyty pragnień ? . Miałem biec z pace makerem na 01:45, ale w końcu nie po to się trenuje bym sobie sam nie poradził. Co kilometr pilnowałem czasu (miało być tempo 5:00), ale niestety już po pierwszym kilometrze miałem 20 sekund w plecy. Był to jednak pierwszy kilometr więc uznałem, że tłok, rozbieganie zrobiło swoje i da się to nadrobić. Faktycznie się dało i to jak! na 10 km miałem czas 00:48:37 czyli prawie półtorej minuty zapasu oraz fantastycznie się czułem. Wiedziałem, że można tutaj coś zwojować, zwłaszcza, że do tej pory udawało się biec w tlenie (stan kiedy jeszcze krwinki czerwone dostarczają odpowiednią ilość tlenu). Pilnowałem się aby za szybko się nie spalić, ale od 11 km postanowiłem lekko przyśpieszyć. Nie mogłem uwierzyć, że tak szybko biegnę – jedenasty,
dwunasty kilometr a ja zapierdzielam w tempie dla mnie wcześniej nieosiągalnym (systematyczność treningowa i rozsądna dieta została chyba wynagrodzona). Na 13 km powstał drobny problem – biegłem oczywiście w butach startowych z wkładkami (wcześniej już testowane), ale niestety nic to nie pomogło bo czułem jak mi pęcherz rośnie na śródstopiu. Uznałem jednak, że nie będzie mi jakiś pieprzony pęcherz psuł takiego fajnego biegu i zwyczajnie go olałem ? . Na 15 km, kiedy spojrzałem na zegarek wiedziałem, że tylko kataklizm mógł przeszkodzić w osiągnięciu tego co było nieosiągalne – złamanie 1:45. Zaraz potem złapała mnie lekka kolka – lekko zwolniłem i po kliku minutach przeszła (uffff). Zostało 5 km do mety a ja kroczyłem jak sarenka ? – oddech wyregulowany, tętno w normie, mięśnie nie bolały – było bajecznie. I wtedy właśnie sobie policzyłem, że teoretycznie jest szansa na złamanie 01:40, ale musiałbym nadrabiać ponad 30 sekund na kilometrze. Będzie ciężko, ale w końcu co mam do stracenia. Udało się sporo nadrobić, ale bez przesady, są kiedyś jakieś granice. Na metę wpadłem z czasem 01:40:47 (średnie tempo 04:46 min/km) i zajęło mi trochę czasu abym sobie uświadomił, że to nie pomyłka, że faktycznie się udało – życiówka z zeszłego roku pobita o 14 minut!!!. To co przed startem nie było nawet w sferze marzeń, to co mogłem zobaczyć (z lekką zazdrością) tylko u innych biegaczy stało się całkowicie realne i namacalne. Jeszcze niedawno walczyłem o złamanie 2 godzin a wyniki 1:30, 1:40 zostawiałem tylko biegaczom, którzy całe życie biegają lub uprawiali bieganie za młodu. A jednak ? – czas teraz uaktualnić galerię chwały i wyznaczyć sobie nowy „nieosiągalny” cel. Do tej pory w dziale „moje cele”, przy półmaratonie widniał wpis „Półmaraton – tutaj muszę jeszcze popracować bo chciałbym zejść dobrze poniżej 1:45 min” – no to popracowałem ? .
Damian przybiegł tak jak w zeszłym roku, ale w dużo lepszym stanie a Piotrek potraktował ten bieg bardziej treningowo. Gratulacje dla całej Triclubowej rodzinki, gdzie padło mnóstwo życiówek.
W domu sprawdziłem co tam z moim pęcherzem i okazało się, że jest wielkości małej stodoły. Fak – już nie wiem co mam robić – wydałem kasę na fajne buty, w których się fajnie biega, dodatkowo na wkładki (bo robiły się pęcherze) i nic – jak widać robią się nadal. Czy istnieje jakiś fantastyczny sposób doboru butów poza wydaniem fury pieniędzy na klika par aby je wszystkie testować podczas zawodów? Ja go nie znam, ale może ktoś? coś?
Tego dnia nie było jeszcze końca atrakcji. Podczas wizyty w Arkadii, kupiliśmy nowy numer magazynu „Triathlon” i niby nic w tym nie byłoby dziwnego, gdyby podczas oglądania żonka nie krzyknęła „patrz jesteś w gazecie”. No i faktycznie na reklamie Ironman Gdynia jest nie kto inny jak Tomek z Triclubu. Bardzo to sympatyczne i dziwnie się zbiegło ze zrobieniem mega życiówki. Przypadek? nie sądzę ?
2017.05.05
2017.05.17
W końcu nadszedł maj i ten upragniony już pierwszy w tym sezonie TRI start. W zeszłym roku zaczynałem w Piasecznie, a w tym roku postanowiłem zadebiutować w Olsztynie na dystansie sprinterskim (750m/20 km/5km). Miał jechać od nas cały wagon ludzi, ale jakoś tak wyszło, że część się wystraszyła temperatury wody (o tym za chwile), a część musiała z różnych powodów zmienić plany. W końcu jechaliśmy w pięć osób – Inga, Ewelina, Bartek, Tomek i ja. W tym roku jakoś tak dziwnie nie złapała mnie tydzień wcześniej spina startowa, ale może przyćmiła ją ciągła dyskusja o temperaturze wody i o tym czy pływanie będzie odwołane czy nie. Było o czym dyskutować bo jeszcze tydzień przed zawodami na pomostach leżał śnieg, a kilka dni przed zawodami woda miała 8 stopni. Na szczęście w sobotę była piękna pogoda, temperatura wody wzrosła, a my około południa wyruszyliśmy na podbój Olsztyna. Pokój mieliśmy zarezerwowany w hotelu Pirat więc tam się wszyscy spotkaliśmy i jak tylko wszyscy dojechali, pojechaliśmy do biura zawodów odebrać pakiety. Słyszałem z opowieści, że Centrum Rekreacyjno Sportowe Ukiel to wypasione miejsce, ale takich luksusów się nie spodziewałem. Cała okolica jakby niedawno przebudowana – piękne chodniczki, latarnie, wokoło restauracje, deptak no i przestronne i czyste toalety wraz z prysznicami (w wewnątrz i zewnątrz). Dodam tylko, że do publicznego użytku. Pierwszy raz miałem okazję, bezpośrednio po zawodach i jeszcze w okolicy startu, wziąć prysznic. Okolice polecam każdemu kto będzie w okolicach Olsztyna. No nic, w biurze zawodów jak zawsze sympatycznie, odebraliśmy skromniutki pakiecik (ale już rzadko spotyka się wypasione pakiety) i pojechaliśmy coś zjeść. Już bym zapomniał, że jeszcze odwiedziliśmy expo i nawet zrobiliśmy drobne zakupu w postaci sznurowadeł (nie muszę chyba wspominać, że niezbędna była oczywiście następna para 😛 ) czy innych fajnych gadżetów. Obiado-kolacja była w restauracji Casablanca i znowu euforia. Rewelacyjne jedzenie, szybko podane przez sympatycznego kelnera. Dania były naprawdę wyśmienite i nie było się do czego przyczepić. Wieczorem w hotelu spotkaliśmy się jeszcze z chłopakami z Lublina, zrobiliśmy piwko i podyskutowaliśmy o nadchodzącej niedzieli. Będzie pływanie czy też nie? Regulamin mówi wyraźnie, że jeżeli woda ma 12 stopni to można pływać maks 750 m (czyli byłby wtedy pełny dystans w sprincie, a w olimpijce skrócony do 750 m) a przy 13 stopniach pływamy pełne odległości. Według nieoficjalnych informacji zanosiło się, że przetestuję specjalny czepek neoprenowy, który zakupiłem specjalnie na tą okazję. Trzeba przyznać, że wieczorem dopadła mnie już moja „ulubiona” spinka startowa. Znowu to samo – czy wszystko zabrałem?, gdzie jest depozyt?, czy nie za późno śniadanie?… 🙂 . W sumie to trochę mi nawet tego brakowało. Rano śniadanko było na ósmą – szybko się uwinęliśmy i przed dziewiątą byliśmy w samochodach. Do strefy startu mieliśmy niedaleko, ale trzeba było znaleźć miejsce na parkingu i do godziny 10:00 wstawić rower. Poza tym podczas startów muszę być jak zawsze wcześniej na miejscu! Przy wstawianiu roweru jak zwykle to samo. Niby jest zawsze to samo do zostawienia w strefie zmian a ja znowu to samo. Myślę, głowie się, patrzę na innych – czy aby wszystko zrobiłem?, czy wszystko jest na miejscu. Jedyną zmianą w stosunku do innych zawodów było założenie specjalnych neoprenowych stópek (nakładek) na buty, aby stopy po wodzie się szybciej rozgrzały. Fajny patent i chciałem go przetestować. Rower zostawiony, fota zrobiona więc pozostało tylko czekać. Start naszego dystansu wyznaczony był na 11:30, a olimpijka ruszała o 12:30. Zapomniałem chyba wspomnieć, kto gdzie startował – Ja z Bartkiem w sprincie a Inia, Ewelina i Tomek w olimpijce. Czas był na plażing i relaks choć spina startowała nie umożliwiała jakoś pełnego odprężenia. Fajnie było pochodzić, poobserwować, spotkać wiele znajomych twarzy z treningów biegowych, basenu czy poprzednich zawodów.
Przyszedł czas na rozgrzewkę, więc jak zwykle przed pływaniem poszedłem trochę pobiegać, a następnie wbiłem się w swoją nowiusią – piękniusią pianeczkę. Poprzednia trochę „urosła” i wyglądałem w niej trochę taki pomarszczony 😉 . Teraz jestem szczęśliwym posiadaczem pianki TYR-a (model C1) – wielkie dzięki Łukasz za pomoc przy doborze, testach i zakupie. Trochę się namęczyłem z pierwszym założeniem, ale w końcu się udało. Pozostał czepek neoprenowy, na to okularki, czepek startowy i można było pójść na rozgrzewkę do wody. Ja pierdziele, jaka może być rozgrzewka w wodzie o temperaturze 12,9 stopnia! To było moje pierwsze doświadczenie z pływaniem w takiej wodzie, więc nie za bardzo wiedziałem czego się spodziewać. Po wejściu do wody miałem wrażenie jak stopy bym wsadził w imadło, ale to nie było jeszcze najgorsze. Zanurzenie twarzy weszło już na poziom najwyższy 🙂 . Gęba mi zesztywniała i nie wyobrażałem sobie przepłynięcia 750 metrów w takich warunkach. Okazało się, że wlanie wody do pianki (należy wlać trochę przed startem aby woda grzała ciało) też było zajebiste – moje cohones zmniejszyły się do wielkości rodzynek (nie sprawdzałem, ale tak czułem 😛 ) a poziom euforii osiągnął level max 😀 . Popływałem kilka minut i wyszedłem z wody, a za kilka minut nastąpił wystrzał ze startera. Start był z brzegu więc, nauczony po zeszłorocznych startach, ustawiłem się z boku i dodatkowo nieco z tyłu, wbiegłem do wody tak jak chciałem a nie tak jak napierał tłum. Okazało się, że strach miał wielkie oczy. Faktycznie przez pierwsze 300 m było chłodno i mało komfortowo, ale potem czułem się znakomicie i płynąłem swoje. Więcej chyba siedziało w głowie, dlatego bardzo się cieszę, że tu przyjechałem i nabrałem nowego doświadczenia. W efekcie pływanie zrobiłem w 00:12:51 (tempo 1:47 /100m), co nie nie jest złym wynikiem jak na pierwsze zawody i mega słabą temperaturę wody. Biegnąc do strefy zauważyłem Bartka, który zdecydowanie lepiej pływa i mnie już wyprzedził na początku. W T1 dałem popis niezgrabności, głupoty, niedbalstwa i … Wpadłem do strefy i zupełnie nie czaiłem gdzie jestem i gdzie jest mój rower (takie rzeczy należy ustalić i obadać jak się właśnie wstawia rower do strefy). Jak znalazłem swój wieszak to podszedłem od złej strony (jaki wstyd 🙂 ), ale w końcu jakoś udało mi się wybiec z moim rumakiem. Już powoli chciałem na niego wskakiwać, gdy sędzia mnie zatrzymał i kazał zapiąć kask. Ufff – i tak był wyrozumiały bo normalnie kartka się za to należała. Ogólnie masakra z tą strefą zmian, ale może już o niej zapomnijmy. Trasa miała długość 20 km i była w konwencji z draftingiem. Oznaczało to, że nie można jechać na lemondce (prawdę mówiąc to powinienem ściągnąć lemondkę do tych zawodów) i można było jechać w peletonie (trzymać koło). Nie przepadam za takim systemem i wolę kiedy każdy liczy na siebie. Z raz udało mi się załapać do takiego „pociągu”, ale jakoś długo się nie utrzymałem. Generalnie jechałem sam, ale na górnym uchwycie gdyż uznałem, że byłoby to mało uczciwe jechać na zakazanej lemondce. Niektórzy tak jeżdżą, czy też jadą na kole w zawodach gdzie to jest zabronione. Trochę tego nie ogarniam, bo w końcu ścigamy się dla siebie i tylko dla siebie i najważniejsza jest z tego własna satysfakcja, ale to chyba temat na oddzielny artykuł. Trasa ogólnie lekko pofałdowana i nawet sporo zakrętów i nawrotek – musieliśmy zrobić dwie pętle. Na początku przegoniłem Bartka, ale pod koniec dogonił mnie razem z peletonem i na następną strefę praktycznie wbiegliśmy razem. Na metę rowerową wpadłem z czasem 00:34:12 (średnia moc 230 W) co też tragedią nie było. Za to już T2 zrobiłem w błyskawicznym tempie. Szybko zostawiłem rower, buty bez skarpet, czapka i w drogę. Tutaj też czekały mnie dwie pętle (każda po 2,5 km). Biegło mi się dobrze, trasa sympatyczna i 5 km zrobiłem w 00:21:17 co chyba nie jest źle choć miałem wrażenie, że na biegu mogłem dać z siebie więcej. Jak mnie trener opierdzieli to przyjmę na klatę ze zrozumieniem 😉 . Całość wyszła 1:13:53 co jest poprawieniem wyniku z zeszłego roku o 10 minut – . Strefa finishera też dobrze wyposażona – były pomarańcze, arbuzy, banan, izo, woda i coś tam jeszcze, ale nie pamiętam. Poczekałem na Bartka, którego trochę wyprzedziłem na bieganiu i jak ochłonęliśmy poszliśmy kibicować „olimpijczykom”. Gardła zdarliśmy jak mijali nas na rowerach i poszliśmy szybko wziąć prysznic i wrócić pokibicować na bieganiu. Prysznice na prawdę wypasione i nie jeden hotel może tylko o takich pomarzyć. I pomyśleć, że to wszystko publiczne – oby żaden bałwan tego nie rozwalił. Na bieganiu darliśmy się ile mieliśmy sił bo kto jak kto, ale my wiemy najlepiej jak miło jest usłyszeć ciepłe słowa od kibiców. Z całego towarzystwa pierwsza na mecie pojawiła się Ewela, która była pierwsza wśród kobiet, deklasując następną zawodniczkę o ponad 7 minut! Wiedzieliśmy, że biega mega szybko, ale żeby już na pierwszej imprezie gold medal zdobyć to szacun i pokłony się należą. Następna była Inia, która jak zwykle ze szczerym uśmiechem wpadła na metę zajmując (to już taka klubowa tradycja) trzecie miejsce w swojej kategorii wiekowej. Zaraz przybiegł Tomek, który poprawił swoją życiówkę o ponad 20 minut.
Poczekaliśmy na dekorację, porobiliśmy sobie foty (fota z mistrzynią to „must have” z Olsztyna 😉 ), strzeliliśmy Radlerka, olimpijczycy wzięli prysznic i pojechaliśmy do restauracji „Przystań”. Tam jedzenie też podali obłędne, a deser po prostu rozwalił system. Posiedzieliśmy trochę i około 17 ruszyliśmy do domu zabierając ze sobą w pamięci wspaniałą atmosferę z fantastyczną ekipą i prześlicznym miejscu.
Jeszcze raz gratulację dla Wszystkich za super wyniki
Do zobaczenia w następny weekend w Piasecznie na 1/4 IM.
2017.05.24
Weekend bez zawodów weekendem straconym więc w tą niedziele pojechałem do Piaseczna pościgać się na dystansie ¼ IM (cykl Garmin Irontriathlon). Wszystko poszło po staremu czyli w piątek już pojawił się początek spiny startowej, która nasiliła się następnego dnia. Pakowanie plecaka z listą w ręku w sobotę wieczorem itp. Na pewno nic nie zapomniałem bo przecież robię to po raz n-ty a poza tym mam sprawdzoną listę, w której jest wszystko. Jeżeli tak to rano w niedzielę śniadanko i wyjazd do Piaseczna. Z Triclub-em byłem umówiony o 9:45 przed wejściem do strefy zmian więc wszystko było dokładnie wymierzone + spory zapas. Tutaj sensacji nie było czyli standardowe modły w strefie przy rowerze, podpatrywanie co tam inni zawodnicy powkładali do tych swoich pojemników (może mi się coś przypomni, coś skojarzy). W końcu wreszcie wyszedłem, zrobiliśmy focie i pozostało jakoś zagospodarować czas, bo do startu zostały prawie dwie godziny. 1/8 startowała o 11:50 a 1/4 o 12:00. Pochodziliśmy trochę po okolicy a następnie wstąpiłem na stoisko RON WHEELS aby wrzucić kupon konkursowy (można było wygrać dysk jak się wytypuje najlepszy czas kolarza). Poza kuponem chciałem osobiście pogadać i pomacać kółeczka – w efekcie … (cdn. za jakiś czas w dziale technicznym 😉 ). Tak z nudów kupiłem sobie jeszcze koszulkę i to UWAGA w rozmiarze M. Do tego sprzedawca mnie kupił mówiąc „jest Pan szczupły i elka będzie odstawała” – wiedział chłop co powiedzieć aby Klient wydał kase 😆 😆 . 40 minut przed startem chwile pobiegałem i zacząłem wbijać się w piankę. Zaraz potem okazało się, że nie zabrałem z domu czepka startowego – no nie wytrzymam! Mam listę, na zawody jadę już nie pierwszy raz i taka siara. Na szczęście organizator okazał się bardzo wyrozumiały i dali mi w biurze zawodów dodatkową „czapkę” (biały – bo taki im tylko pozostał). Chwila rozgrzewki i kurs do depozytu – okazało się, że nie wziąłem również worka na depozyt (fak – dobrze, że rower zabrałem 😛 ), ale okazało się, że plecak i tak by się w nim nie zmieścił. Limit głupot chyba wyczerpany więc poszliśmy na linie startu. Poczekaliśmy aż 1/8 wystartuje i zaczęliśmy wchodzić do wody (start był bezpośrednio z wody). Woda chłodna, ale taka akurat na pływanie w piankach. W zeszłym roku startowałem na 1/8 i teraz dopiero zobaczyłem gdzie jest problem. Na dystansie 1/4 startowało 4 razy więcej zawodników niż na krótszym dystansie i wg mnie zwyczajnie ten akwen był za mały dla takiej ilości osób. Start był wyznaczony między dwiema wielkim bojami więc ustawiłem się przy jednej z nich aby być maksymalnie z boku (jak zwykle). Okazało się jednak, że kilkadziesiąt osób ustawiło się z boku poza bojką. Byłem pewien, że sędziowie ich przestawią, ale się bardzo pomyliłem i w efekcie zamiast z boku znalazłem się prawie w połowie stawki. O jakości wody nawet chyba nie warto wspominać, ale po wymieszaniu wody przez 1/8 jednak coś wspomnę 😉 . O zapachu napisałbym tak – zwyczajnie „waliło mułem”, natomiast kolor miała brązowawy z różnym pływającym syfem. Słabo było, co tu więcej pisać. Syrena i ruszyliśmy a wraz z nami zaczęła się wielka pralka. Było tak ciasno, że zwyczajnie nie dało się płynąć, a jeżeli w ogóle to z głową na wierzchu (czyli odkrytym kraulem) aby wszystko kontrolować. Nawet ze dwa razy po prostu się zatrzymałem. Wiem, że warunki takie same dla wszystkich, ale ja nie lubię takich akcji. Gdzieś po 200 metrach powoli stawka zaczęła się rozciągać. W końcu udało się złapać tempo, ale to już było zdecydowanie za późno aby zrobić jakikolwiek znośny czas. Na wyjściu z wody miałem czas 00:19:02 czyli gorzej niż źle. T1 poszło trochę lepiej niż w Olsztynie, ale też bolidem nie byłem. Rower zacząłem bez niespodzianek, mieliśmy do zrobienia 2 pętle. Początek był z kostki, kilka zakrętów i później całkiem niezły asfalt. Pierwsze 10 km jechało mi się szybko i znakomicie, jednak czar prysł kiedy zrobiliśmy nawrotkę i powrotna droga okazała się idealnie pod wiatr (ciężko aby było inaczej jak w tamtą stronę było z wiatrem 😛 ). A zaczęło wiać solidnie więc miny mieliśmy nietęgie 😀 . Wiało tak samo każdemu, ale jedni mieli mocniejszą nogę inni słabszą (to o mnie mowa). W rezultacie rower zajął mi godzinę i dwadzieścia minut więc szału nie było (patrząc teraz na historię moich startów to mogłem się bardziej postarać). W T2 jak zwykle lepsze tempo, ale też wiele jeszcze jest do poprawy. Trasa biegowa to 4 pętle po 2.5 km każda – częściowo asfalt, trochę piachu, trochę lasu. Dosyć zróżnicowana, ale całkiem fajnie się biegło. Sympatycznie było usłyszeć doping na trasie od TRICLUB-owych wariatów (wielkie dzięki chłopaki). Na całe 10,55 km potrzebowałem 47:53 czyli biegłem średnio tempem 4:38 min/km. Coś by się z tego jeszcze urwało 😉 . Na mecie pojawiłem się z czasem 02:32:44 i zabrakło mi niecałych 30 sekund do pobicia rezultatu z Sierakowa. Patrząc, że od tamtego czasu trochę potrenowałem to fety zwycięzcy raczej nie będzie. Oczywiście nie ma powodów do lamentowania bo warunki zrobiły swoje, ale zdecydowanie łatwiej jest gonić niż uciekać 🙂 . Strefa finishera całkiem w porządku – były arbuzy (słodziutkie), pomarańcze, banany, izo i woda. Dodatkowo, niedaleko częstowali makaronem w wersji dla wege i dla tych mięsożernych – wylizałem opakowanie 🙂 .
Ogólnie jak zwykle było sympatycznie i sportowo czyli niedziela była bardzo udana. Graty dla wszystkich Troclubowiczów (dla tych w Piasecznie i dla tych w Brodnicy) za fantastyczne wyniki i pobite życiówki. Aha, zapomniałem wspomnieć, ze konkursu nie wygrałem 🙁 – pomyliłem sie o ponad dwie minuty. Jeżeli w przyszłym roku zapiszę się na Piaseczno to chyba na ten krótszy dystans – zobaczymy.
Następny weekend to przerwa od zawodów a 3 czerwca jadę na Żelazny Triathlon do Okuninki (dystans sprinterski).
Trzymajcie się cieplutko 🙂
2017.06.03
Niby kolejne zawody, ale tym razem z trochę większą nutą euforii. Wszystko przez to, że postanowiłem zakupić nowy rower wraz z kołami karbonowymi i cały ten cudowny zestaw odebrałem w czwartek czyli 2 dni przed zawodami. Dodatkowo był to dzień dziecka, a że wszyscy dziećmi jesteśmy to i mi należał się jakiś tam mały prezencik 😉 . Byłem taki szczęśliwy i wpatrzony w rower, że aż treningu w tym dniu nie zrobiłem 😀 . Mam nadzieję, że trener mi wybaczy, ale wzroku nie mogłem odkleić od tego cuda. Co tu dużo pisać, maszyna jest zajebista, ślicznie wygląda i OCH i ACH! Dla tych co chcieliby coś tam więcej poczytać o moim nowym FUJI to w dziale technicznym jest oddzielny POST O SPRZĘCIE, który będę starał się na bieżąco uaktualniać. Wracając do zawodów to oczywiście chciałem wystartować już na nowym koniu. Niestety fitting mam dopiero umówiony na koniec miesiąca więc raczej nie spodziewałem się komfortowej pozycji. Do Barcy już coraz bliżej a do nowego sprzętu trzeba się jednak przyzwyczaić i dobrze poznać dlatego wszystkie starty w tym roku będę robić już na moim nowiusieńkim, piękniusieńkim fluo rowerku. Przez ten rower to nawet zapomniałem napisać gdzie te zawody będą, ech… 😉 . Już wracam na tory – zawody, na dystansie sprinterskim, organizowane były w Okunince nad jeziorem Białym i nazywane są „Żelaznym triathlonem” – organizowane ku czci Żołnierzy Wyklętych. Bardzo chciałem tam wystartować gdyż słyszałem, że jest super pływanie w bardzo czystej wodzie, fajna trasa kolarska a cała impreza bardzo kameralna. Start był przewidziany w sobotę o 13:30 więc można było pojechać, wystartować i wrócić tego samego dnia. Miało nas jechać kilka osób z Triclub-u, ale jakoś tak wyszło, że pojechałem sam i przez to też miałem trochę słabe nastawienie. Spina startowa została przykryta euforią rowerową i strachem przed startem na nowym koniu. Miałem 3 godziny drogi więc wystartowałem o 07:30 i przed 11 byłem już na miejscu. Słabe nastawienie szybko minęło i zacząłem czerpać z tego wyjazdu ile się dało. Jeziorko faktycznie ładne, impreza trochę podobna do tej w Białce czyli brak komercji i lokalny luz. Spotkałem sporo znajomych osób (pozdrowienia dla ekipy z Lublina) więc od razu zrobiło się raźniej. Odbierając pakiet startowy spotkała mnie pierwsza niespodzianka. Organizatorzy byli lekko zdziwieni moim pytaniem o depozyt i na początku stwierdzili, że nie będzie (czyli mam płynąć z plecakiem lub kluczykami do samochodu 😛 ). Po krótkiej dyskusji zmienili jednak zdanie i zorganizowali depozyt w biurze zawodów. Nie było na co czekać więc wziąłem rower i poszedłem do strefy zmian. Już po drodze trochę mnie dziwiło, że niektórzy szli z własnym skrzynkami (w strefie, przy rowerach ustawiane są zawsze skrzynki gdzie wkładamy buty, kask i inne gadżety potrzebne podczas zmiany). No cóż, okazało się, że Okuninka ma swoje zwyczaje i skrzynek nie dali – bez przesady, nie taka tragedia, ale trochę dziwne. Buty i czapkę położyłem na ziemi, resztę powiesiłem na rowerze i zacząłem standardowe modły i zerkania na sąsiadów. Wszystko wydawało się OK, więc można było strzelić kawkę i pokręcić się trochę po okolicy. Nie był to długi spacer, więc w końcu się przebrałem i pobiegałem chwilkę w ramach wcześniejszej rozgrzewki. A jak już pobiegałem to wbiłem się w piankę, oddałem plecak i poszedłem popływać. Woda chłodna, ale na na zawody idealna i do tego faktycznie bardzo czysta. Start był zaplanowany z wody i początek przebiegał wzdłuż trzcin – niby nic takiego, ale po starcie okazało się, że trochę za blisko tych trzcinek i było tam zdecydowanie za płytko (niektórzy zwyczajnie urządzili sobie spacer). Zapomniałem dodać, że przy starcie ustawiłem się z boku, ale tym razem wysunąłem się bardziej do przodu. Okazało się to dobrą strategią, bo od początku zacząłem płynąć swoim tempem i udało mi się uniknąć pralki. Nawet wydawało mi się, że płynę dosyć szybko i zacząłem nawet myśleć o jakimś niezłym czasie. 00:13:02 nie było rewelacją, ale tempo okazało się, że było rekordowe – 1:45 min/100m. W T1 może najszybszy nie byłem, ale też udało mi się tym razem tak bardzo nie ślimaczyć. No i teraz się zaczęło. Wskoczyłem na tego swojego rumaka i zastanawiałem się co będzie. Na tych zawodach dozwolony był niestety drafting (nie przepadam za tym), ale zupełnie się tym nie przejąłem. Miałem w planach robić swoje a przy okazji może uda mi się załapać do jakiegoś pociągu 😉 . Patrzyłem na Waty (generowana moc) i tylko to mnie interesowało. Widziałem, że jest nieźle a prędkość do tego też była niczego sobie. Udało mi się ze dwa razy załapać na koło, ale w drugiej części wyścigu okazało się, że ja nawet przez dłuższą chwilkę prowadziłem peleton. Można oczywiście długo dyskutować dlaczego wyszła mi rekordowa średnia prawie 36 km/h (przy średnich 227 W). Czy to rower, koła, a może trasa była super… kto to wie, a może po prostu to moja głowa wiedząc o nowym sprzęcie wygenerowała super moc 🙂 . Co by to nie było czas na końcu był 00:36:36 (trasa miała o 1,5 km więcej) a cały rower można zaliczyć do super udanych. Trasa tylko na początku była z kostki natomiast w 90% była poprowadzona przez bardzo urokliwy las (nawet sarny raz przecięły nam drogę). W T2 też długo nie zabawiłem zwłaszcza, że na 5km nie używam skarpet więc ubranie się zabiera ciut mniej czasu. Trasa biegowa to trzy pętle po głównej ulicy. Mnóstwo kibiców na całej trasie, dwa bufety na pętli, asfalt, nic więcej do szczęścia nie było potrzebne. Chciałem bardzo poprawić bieganie i wydawało mi się, że biegnę szybko. No tak… wydawało mi się 😉 . Średnie tempo wyszło 04:27 co na 5 km dupy nie urywa. Po 22 minutach i 13 sekundach biegu, zameldowałem się na mecie z całkowitym czasem 01:14:06. Wstydu nie ma, bo w końcu zająłem 28 miejsce na 162 osoby startujące (11 w kategorii), ale jak zwykle było z czego jeszcze urwać. Na mecie medal, woda i chwila odpoczynku. Jak już doszedłem do siebie zwróciłem uwagę kto się pojawił na mecie. Przesympatyczny Żołnierz Armii Krajowej osobiście zaczął wręczać medale zawodnikom. Uwierzcie, że widać było na twarzach zawodników, że to dla nich honor odebrać medal od osoby dzięki której mogliśmy być tu na miejscu, brać udział w tych zawodach i żyć w wolnym kraju. Pospacerowałem jeszcze po plaży, poparzyłem na innych zawodników, pogadałem o wrażeniach i czas nadszedł by powoli się udać do samochodu. Po drodze jeszcze zrealizowałem kupon na bigos, który bardziej okazał się być potrawą z młodej kapusty niż typowym bigosem. Była przepyszna i nawet udało się wynegocjować drugą porcję 😛 . Ogólnie bardzo pozytywne wrażenia – zawody kameralne, trasy super, klimat fantastyczny, rower zajebisty. Gratulacje dla lubelskiej ekipy i do zobaczenia za dwa tygodnie na obozie i zawodach w Białce.
Foto tytułowe: www.kiwiportal.pl
2017.06.18
Tym razem poza zawodami na dystansie 1/4 IM zaplanowany był czterodniowy obóz treningowy – wszystko to odbywało się w Białce (nie tej na południu tylko tej niedaleko Lublina). Zbiórka i pierwszy trening był w czwartek z rana, ale uznaliśmy z Bartkiem, że fajnie będzie pojechać już w środę i spokojnie wypić sobie piwko nad wodą i zrelaksować się troszeczkę. Tak też zrobiliśmy i około 18:00 udało nam się zameldować w Hotelu Polesie w Białce gdzie mieliśmy zakwaterowanie. Ładny, obszerny pokój z dużym balkonem, co ma kolosalne znaczenie jak się ma w planie trzy treningi dziennie. W pokoju byliśmy w trójkę (jeszcze Alek dołączył następnego dnia), więc było co suszyć na tym tarasie 🙂 . Z okna mieliśmy widok na jezioro i okolicę startu czyli lokalizacja była perfekcyjna. Wieczorkiem udało się zrobić zaplanowane piwko wraz z pysznymi pierogami z lokalnego baru. Żeby nie było, pierogi oczywiście zamówiliśmy w wersji fit czyli bez zasmażki, polewy i innych dodatków – takie zwyczajnie wyjęte z wody 🙂 . Okolice do trenowania były fantastyczne – pierwszy czwartkowy trening zaczęliśmy od biegania i zwiedzania trasy biegowej jaka była zaplanowana na zawody. Trasa prowadzona była głównie w lesie, za czym osobiście za bardzo nie przepadam (wystające korzenie jakoś mnie nie przekonują), ale trzeba przyznać, że całkiem urokliwa. Po obiedzie open water w jeziorku a po południu rozjazd po trasie kolarskiej i to z dodatkowymi atrakcjami. Alek złapał kapcia i to chyba w najgorszym z możliwych miejsc. Środek lasu i chyba główna siedziba komarów, gzów, much i wszystkiego co lata i gryzie. Trochę go tu wspomogłem, ale uwierzcie, że trzeba było wszystko robić chodząc (zatrzymanie groziło zeżarciem przez owady) więc wymiana dętki była dość karkołomna. W końcu osiągnęliśmy sukces i pojechaliśmy dalej. W ten sposób pierwszego dnia obiegliśmy, opłynęliśmy i pojeździliśmy na wszystkich trasach zawodów. Uzbierała się nas spora grupa i na trasie rowerowej 8 rowerów tworzyło już fajny peleton. Niektórzy przyjechali na obóz z rodzinami więc mieliśmy na miejscu fajną i sporą TRIclubową ekipę 🙂 . Wieczorkiem to co zwykle na takich obozach czyli kolacja i ładowanie węgli w płynnej postaci (dla zdrowotności oczywiście). Następnego dnia Łukasz zarządził pływanie w jeziorze o 7:00 rano i był to chyba mój debiut tak rannego pływania w jeziorze. Wstać się nie chciało, ale kiedy po godzinie w końcu trener zakończył trening większość ekipy się zbuntowała i „wymusiła” jeszcze dodatkowe 800 metrów pływania. Uff… trener do rany przyłóż i na szczęście się zgodził 😉 . Po śniadaniu był długi rower i dalszy ciąg pecha Alka, któremu podczas pompowania koła wystrzeliła opona. Na szczęście chłopaki z Metrobikes (zaprzyjaźniony serwis i sklep rowerowy z Lublina), którzy mieli na miejscu stoisko Specialized, posiadali opony i pomogli ogarnąć temat. Okazało się, że mimo niecałych dwóch lat opony Alka zwyczajnie popękały. Wyjazd się opóźnił, ale i tak około 70 km udało się zrobić. Ze względu na zawody następnego dnia poobiednie bieganko miało być bardziej w formie rozruchu.
Tak przy okazji wspomnę, że w hotelu karmili nas bardzo solidnie i nie można było narzekać. Śniadania i kolacje były w formie szwedzkiego stołu (zawsze coś ciepłego było) a obiady serwowane. Dzień nie lubi pustki więc po krótkim bieganiu zrobiliśmy rolowanie i stretching. Wieczorem trener „kazał” zjeść podwójną porcję lodów więc zaraz po kolacji udaliśmy się do budki na przeciwko gdzie sprzedawali Magnumy. No niestety tragedia!!! Budę już zamknęli i musieliśmy zacząć poszukiwania lodów po całej wsi. Wszędzie niestety sprzedawali lody innej firmy więc nie mieliśmy za bardzo wyboru. Problem tylko powstał z definicją porcji – czy porcja to dwie sztuki lodów czy jeden? Nie uzyskałem konkretnej odpowiedzi więc na wszelki wypadek zjadłem trzy 😛 – no co? trener kazał… więc widocznie były niezbędnym paliwem na zawody. Zapomniałbym wspomnieć, że wieczorkiem odebraliśmy pakiety startowe, które jak na tak małe zawody były godne podziwu (nawet makaron dostaliśmy 😀 ). Start zapowiedziany był na 11:00 więc śniadanie zaplanowane było na ósmą. Niestety trochę zmienna pogoda dała znać o sobie i już wieczorem musiałem wziąć coś na katar i przeziębienie. Trochę mi to popsuło humor z rana, ale już z praktyki wiem, że najlepszym lekarstwem jest trening, dlatego liczyłem, ze po zawodach wszystko przejdzie 🙂 . Akurat tego dnia była chyba najgorsza pogoda – chłodno i wilgotno i nie było szans na bezdeszczowy dzień. Z rana dojechał jeszcze Dawid i Inia z Olkiem. Warto tutaj podkreślić bohaterstwo Olka, który postanowił zadebiutować w triathlonie (i to na 1/4 IM) nie mając butów rowerowych czy nawet pianki. Miał chłopisko za to serce do walki i to wystarczyło. Po 9:00 zaprowadziliśmy rowery do strefy zmian. Zawody kameralne to i strefa taka była – był luz, humory dopisywały, rower można było powiesić gdziekolwiek (tylko trzeba było swój numer przykleić na wieszak) – tak właśnie jest na imprezach gdzie startuje około 100 osób. Wróciliśmy się spokojnie do hotelu, ubraliśmy się w pianki i mogliśmy iść na przedstartową fotę. Punktualnie o godzinie 11:00 wbiegliśmy do wody. Start był z brzegu, ale ze względu na małą ilość ludzi można było sobie znaleźć dobre miejsce. Jak to zwykle u mnie, początek średni, ale jak już się dogrzałem (czyli tak po 400 m) to płynąłem swoim tempem. W efekcie pływanie zrobiłem z czasem 00:17:30 i prędkości 1,43 co jest malutenieńkim progresem. Strefa zmian była przy samej wodzie i chyba całkiem przyzwoicie mi poszło choć zawsze mam wrażenie, że poruszam się tam jak obłąkany 😛 . Rower od początku cisnąłem ile się dało i jechałem głównie na moc – interesowały mnie tylko wskazania powyżej 230-240W. Prędkość miała być wynikową tej mocy. Zawody były w konwencji bez draftingu (czyli nie można było jechać na kole), ale niestety nie wszyscy czytali regulamin. Okazało się, że chyba dobrze cisnąłem bo kilku się do mnie doczepiło. Po ostatniej nawrotce liczę ile jest rowerów przede mną i wyszło mi, że 10 km przed metą mam 11 pozycję. Później się okazało, że było lepiej gdyż przy najmniej jeden z tych kolarzy brał udział w sztafecie i do mojej klasyfikacji się nie liczył. Niestety jak już zawracałem to już widziałem doganiający mnie peleton. Jechałem najlepiej jak potrafiłem, ale oszuści mnie dopadli gdzieś 1,5 km przed metą kolarską i pozycja mi radykalnie spadła. Na pocieszenie pozostał fakt, że miałem rekordową swoją średnią prędkość – 36,5 km/h przy średnich 230 W. Czas roweru wyszedł 01:07:59, ale trasa była niedomierzona i wyszła w sumie 41,5 km (dla przypomnienia, powinna mieć 45 km). W T2 szybko wszystko załatwiłem i błyskawicznie wybiegłem gonić oszustów. Pech chciał, że grupa, którą goniłem biegła praktycznie tym samym tempem co ja i jedynie przez cały bieg widziałem w oddali ich plecy. Udało się ze dwóch wyprzedzić, ale to wszystko co mogłem zrobić. Później okazało się, że zabrakło mi pieprzonych 8 sekund do pudła w kategorii 😥 . Cały bieg zrobiłem w 00:41:58 (9,6 km a powinno być 10,55) a całość mi wyszła 02:09:02 co jest chyba niezłym wynikiem. Zająłem 16 miejsce w open (na 92 zawodników) i 4 miejsce w kategorii wiekowej. Białka okazała się pierwszym startem w tym roku, który mogę porównać do identycznego startu z 2016 roku. I tak okazało się, że poprawiłem czas na tej samej trasie o prawie 14 minut. Ja byłe zadowolony a tych tam na rowerach jeszcze kiedyś dogonię 🙂 . Na mecie od ponad 10 minut czekał już Łukasz, który jak w zeszłym roku rozwalił system i wygrał całe zawody – G*R*A*T*U*L*A*C*J*E 🙂 . Niestety zaraz dotarły do nas kiepskie informację, że jeden z nas miał wypadek na rowerze i jest w karetce (stała przy mecie). Okazało się, że Olek miał wywrotkę na samym końcu trasy kolarskiej. Biedaczysko miał wybity bark i sporo obcierek – źle to wyglądało i musiał jechać do szpitala. Okazało się jednak, że lepiej jest pojechać samemu do szpitala w Lublinie. Tak też się stało i nasz debiutant został odwieziony na badania. Pisząc ten wpis wiem już, że się lepiej czuje i oczywiście serdecznie pozdrawiam – chodzą słuchy, że wywrotka go tylko wzmocniła i będzie powtórka debiutu. Gratulacje Wszystkim Triclubowym wariatom, którzy po ciężkich treningach dali z siebie wszystko na zawodach. Inia oczywiście zaliczyła pudło, ale to też już taka tradycja 🙂 ***BRAWO INIA*** Pogoda nie rozpieszczała więc po zawodach poszliśmy się przebrać, odebraliśmy rowery i skoczyliśmy na dekoracje – Porobiliśmy foty i polecieliśmy na pizzę. Smakowała wybornie zwłaszcza w połączeniu z piwkiem 🙂 . Następnego dnia aby mięśnie się nie zastały trener zarządził ponad 70 km rowerku więc było bardzo sympatycznie. Po rowerku obiad i w drogę do domu.
Do zobaczenia za tydzień w Suszu na Mistrzostwach Polski w sprincie 🙂
2017.06.24
Oj działo się w tym Suszu 🙂 To miał być ostatni start przed Gdynią i drugi w tym roku gdzie mogłem skonfrontować wyniki porównując je do zeszłorocznego startu na tych samych zawodach. Pojechaliśmy na miejsce w piątek, aby w spokoju móc się przygotować do sobotniego startu. Ze względu na kiepską bazę noclegową w Suszu, zakwaterowanie mieliśmy w Gościńcu Figlówka oddalonym o 20 km od miejsca startu. Rezerwacja zrobiona trochę na czuja okazała się strzałem w dziesiątkę. Przepiękne miejsce położone w środku lasu, gdzie można było się rozkoszować ciszą, spokojem i śpiewem ptaków. Poza mną i Ingą w ostatniej chwili na wyjazd zdecydował się Łukasz z Ewą więc, jak później się okazało, dzieliłem pokój z brązowym medalistą Mistrzostw Polski amatorów (w generalnej klasyfikacji OPEN!!!) 🙂 . Wieczorem pojechaliśmy na rekonesans po Suszu, zjedliśmy gumowatą pizzę, odebraliśmy pakiety i wysłuchaliśmy odprawy technicznej. Mieliśmy zostać jeszcze na koncert Michała Szpaka, ale jakoś nie wyszło. Kupiliśmy niezbędny prowiant (pieczywo, dżem, nutelle i piwo) i wieczór spędziliśmy w naszym pensjonacie. Rozegraliśmy pasjonującą partię w Macao, zrobiliśmy po piwku, omówiliśmy strategię i czas nadszedł by się zregenerować. Start był przewidziany na 13:30 więc nie musieliśmy się jakoś zrywać o wschodzie słońca. Z jednej strony to fajnie, ale z drugiej to nie wiadomo jak się żywić do tej 13 i perspektywy przygotowania do zawodów lepiej aby starty odbywały się z samego rana. Taka godzina startu jest też ukłonem do tych, którzy nie planują noclegu i dojeżdżają bezpośrednio na zawody z różnych stron Polski. W rezultacie wyjechaliśmy około 10:00 i udało się jeszcze zaparkować w niedalekiej odległości od startu. Na parkingu zaczęło się dopiero składanie rowerów, przyczepianie numerów i inne przed startowe czynności. Wyszła nam z tego taka Triclubowa strefa techniczna 🙂 . Rowery musieliśmy wstawić do 12:15 więc mieliśmy mnóstwo czasu. Jednak jak się okazało za mało dla niektórych. W strefie zmian Inga postanowiła ulepszyć swoją maszynę podkręcając coś tam jeszcze w hamulcach. Tylko ona wie co tam było do poprawy 😉 , ale w efekcie zablokowała przednie koło. Czas tykał a kółko się nie kręciło. Na szczęście w niewielkiej odległości od strefy był serwis Veloart-u gdzie Inga biegiem poleciała szukać pomocy. Jak to w takich serwisach, okazało się, że nie ona jedna ulepszała swoją maszynę i trzeba było poczekać. W końcu ktoś się zlitował i naprawił rower, ale stresik miała dziewczyna straszny. Uprosiła sędziów by ją jeszcze wpuścili po czasie, ale morał z tego taki by już NIE ULEPSZAĆ sprzętu w strefie zmian nawet jak ktoś doskonale zna się na hamulcach 😛 . Wszystko się dobrze skończyło więc poszliśmy do przebieralni ubrać się w stroje startowe i poszliśmy na rozgrzewkę. Warto jeszcze wspomnieć o pogodzie, która z reguły w Suszu jest zabójcza. W zeszłym roku było ponad 35 stopni więc po założeniu pianek człowiek natychmiast gubił kilka kilo. Tym razem wyjątkowo było chłodno a można nawet powiedzieć, że była prawie idealna pogoda na ściganie. W między czasie spotkaliśmy jeszcze Jurka i Anie więc była już nas piątka startujących. Rozpływaliśmy się chwilkę i punktualnie o 13:30 ruszyły zawody. Aby nie robić tłoku organizatorzy podzielili start na dwie fale. Ja startowałem pięć minut później z tej drugiej (lepszej oczywiście 😉 ). Start był z wody a miejscówkę znalazłem sobie idealną. Po sygnale znalazłem swój idealny tor i zupełnie bez przeszkód i niszczącej pralki zacząłem płynąć swoim tempem. Byłem pewien, że będzie dobry czas bo przecież nikt mi nie przeszkadzał, zero stresu na starcie, komfort w wodzie itp. Na mecie okazało się, że etap pływacki ukończyłem z czasem 00:14:01 co dało mi średnią 1:53. Rewelacja to nie była, bo pływałem już dużo szybciej w tym roku. W strefie zmian obowiązywał system workowy czyli zdecydowanie lepszy od tradycyjnego systemu. Polega on na tym, że podczas wstawiania roweru przygotowujemy sobie specjalne worki (dostarczone przez organizatora) na etap kolarski i biegowy. W worku kolarskim (tzw. mokrym) mam kask, numer i okulary a w biegowym (tzw. suchym) buty i czapkę. Jest to dużo wygodniejszy system i eliminuje sporo błędów podczas zmiany. Na pierwszej zmianie dodatkowo wrzucamy piankę, czepek i okulary do pustego worka po sprzęcie kolarskim. W miarę szybko się ogarnąłem z tymi workami i ruszyłem na trasę rowerową. W tym roku trasę kolarską zdecydowanie ulepszyli. Nie było już jazdy po nierównej kostce a drobne nierówności nie były już tak dokuczliwe. Był to dystans sprinterski więc do przejechania było tylko 20 km. W przeciwieństwie do Białki, draftingu praktycznie nie było lub ja go nie widziałem. Jechałem swoje i tyle. Po analizie czasu okazało się, że jechałem całkiem przyzwoicie choć średnia prędkość mogłaby być nieco wyższa. Etap kolarski ukończyłem w czasie 00:34:19 ze średnią prędkością 35,7 km/h. Od czasu zmiany roweru ostatnie zawody jadę w miarę równo czyli tak na 230 W. Średnia prędkość też jest zresztą podobna. W strefie minąłem swoje stanowisko, ale szybko się połapałem, założyłem buty i rozpocząłem ostatni etap zawodów. W Suszu dystans biegowy jest lekko wydłużony i wynosi 5,75 km. Biegłem na ile nogi pozwoliły i na metę wpadłem z czasem 01:17:45. Na biegu średnie tempo miałem 04:19 co też jest jeszcze do poprawy na takich krótkich dystansach. W strefie finishera zrobiliśmy sobie wspólną fotę i poszliśmy się szybko przebrać, gdyż robiło się nam chłodno a w takim stanie o przeziębienie nie trudno. Udało się wziąć prysznic i później jeszcze skorzystać z posiłku – makaron z truskawkami smakował rewelacyjnie 🙂 . Teraz czas na wyniki – Łukasz z czasem 01:07:38 zajął pierwsze miejsce w swojej kategorii i trzecie w generalce – WOW!, Inga trzecie w kategorii a ja… czwarte w kategorii 🙁 (na razie czwarte). Znowu czwarte, w Białce czwarte, w Suszu czwarte, ciągle to czwarte – Fak. Tym razem przegrałem o 29 sekund! – no nic, trzeba wziąć na klatę i dawać z siebie więcej. Odebrałem rower, pożegnałem się i poleciałem do domu, gdyż troszkę mi się śpieszyło. Reszta ekipy została na dekorację bo w końcu nie często staję się na podium Mistrzostw Polski.
Wieczorem dostałem sygnał, że podobno jednak jestem trzeci w kategorii. Nie za bardzo chciałem w to uwierzyć, bo w końcu dlaczego miałbym być trzeci jak byłem czwarty (nawet dostałem sms-a potwierdzającego). Następnego dnia w oficjalnych wynikach faktycznie wskoczyłem na podium. Okazało się później, że pierwszy w kategorii miał jakiś dziwnie szybki czas na pływaniu i po sprawdzeniu wyszło, że zawrócił dużo wcześniej przed bojkami i został zdyskwalifikowany. No i w ten sposób trafiłem na pudło w Suszu. Może bez fanfar, splendoru i foci, ale jednak pudło to pudło. Następnym razem postaram się aby nie było już wątpliwości 😀 . Tak już podsumowując to zająłem 74 miejsce w generalce (na 429 startujących) i jak już wiadomo trzecie w swojej kategorii (na 32 startujących). Porównując to (a należy to zrobić) do zawodów w Suszu z zeszłego roku to poprawiłem się w generalce o 72 miejsca a w kategorii o 12. Rower ciężko porównać, ponieważ trasa była zmieniona, ale pływanie poprawiłem o 40 sekund (mogłem się bardziej postarać) a bieganie o 4 minuty i 17 sekund. Ciężko być więc niezadowolonym z tak fajnych zawodów 😀 . Gratulacje dla Wszystkich Triclubowiczów a w szczególności dla Łukasza za pudło w generalce i dla Ini za pudło w kategorii – muszę nieskromnie przyznać, że chyba jesteśmy zajebiści!
Następny start to już Gdynia, czyli 1/2 IM i pierwszy prawdziwy test przed Barceloną. Sporo się spodziewam po tym starcie, ale wszystko się okażę na początku sierpnia. Tym czasem, będzie sporo treningów w jeziorze i trochę odpoczynku od zawodów.
P.S. Następnego dnia Łukasz zarządził dla mnie dłuższy rozjazd – Uff… było ciężko, ale zarąbiście 🙂
Trzymajcie się 🙂
Zdjęcia: Triclub, Alicja Misiak FB
2017.08.06
W zeszłym roku w Gdyni zadebiutowałem na tzw. połówce (dystans 1/2 IM) i strategia wtedy była, aby komfortowo dobiec do mety. W tym roku założenia na zawody były zupełnie inne. Przede wszystkim był to jeden ze sprawdzianów (drugi będzie w Malborku) przed pełnym IM-em. Dokładna analiza pozwoli ustalić najbardziej odpowiednią strategię na Barcelone. Testy, testami, ale ścigać się trzeba więc drugim celem był czas. Tutaj trochę nasze założenia z Łukaszem (chyba bardziej wierzy we mnie niż ja sam) się rozjechały. Ja chciałem poprawić wynik z zeszłego roku i uznałem, że 5:10 byłoby już dobrym rezultatem. Łukasz natomiast na spotkaniu (odprawie) kilka dni przed zawodami przedstawił taką oto tabelkę:
Jak widać minęliśmy się z Łukaszem o jakieś 15 minut, ale bardzo mnie to podbudowało, gdyż kiedy dwa ostatnie razy tak przewidywał to miał skubany zawsze rację. Wynik zgoła kosmiczny, ale jak pięknie wygląda przy moim nazwisku 🙂 . Przyjąłem do wiadomości i wiedziałem, że trener będzie kręcił nosem jak się okaże, że nie miał racji 😛 . Tabelkę wykułem na pamięć i w sobotę z samego rana wyruszyłem do Gdyni. Zapomniałem jeszcze wspomnieć o jednym celu na te zawody – miałem zamiar przetestować stoperan (podobno idealnie korkuje zawodnika na czas zawodów 😀 ) oraz korzystanie ze strefy bufetowej na rowerze. Z reguły mam zapas żeli i picia ze sobą, ale na pełnym IM-e na pewno będę musiał uzupełniać picie więc chciałem sprawdzić jak się pobiera bidony podczas jazdy. Po szybkiej kawce w Gdańsku u Kasi i Artura (jedni z moich jutrzejszych kibiców – DZIĘKI), w Bursztynku (tam mieszkałem) zameldowałem się około 14:00. Niestety zameldowałem się sam, gdyż Kasia musiała zostać w domu 😥 . Bartek z Agnieszką też pojawili się o podobnej porze, więc szybko się obrobiliśmy i poszliśmy po pakiety oraz na obowiązkową wizytę na Expo.
Pakiety odebraliśmy i muszę przyznać, że dupy nie urwało. Ja rozumiem, że nikt nie kupuje wpisowego dla obfitości pakietu, ale wg mnie marka Ironman poniżej jakiegoś poziomu nie powinna schodzić. „Plecaczek” (jednoramienny) przypominający większą sakiewkę, chyba nie pomieści nawet cieplejszej bluzy. Na imprezie w Skarżysku-Kamiennej plecaki rozdają klika razy fajniejsze od tych tutaj a tak bogatych sponsorów tam nie ma. No nic szkoda czasu się rozwodzić nad tym tematem bo w końcu trzeba się cieszyć tym co mamy. A mamy EXPO!!! – coś czułem, że tu popłynę bo już pierwsze stoisko z rzeczami z logiem IM nie było promocyjne. Naprawdę dzielnie z sobą walczyłem, ale przecież jedna malusieńka koszulka nikogo nie zabije 🙂 i do tego ta czapunia na zimne wybiegania – właśnie takiej mi brakowało 😛 . Ale to już koniec powiedziałem, czas być silnym i nie dać się ponieść pokusom. Poszliśmy zobaczyć (tylko zobaczyć) co jest na innych stoiskach i przy okazji skorzystaliśmy z gościnności Herbalife – zrobiłem skład ciała i co – prawie chodzący ideał 😛 . Zawartość tłuszczu – 11,9% i wiek metaboliczny na 30 lat, czyli widać, że dieta działa. To zasługa głównie nieobecnej tutaj mojej kochanej żonki, która jeździ co drugi dzień do sklepu i kupuje paszę dla męża – CMOK, CMOK 🙂 . Po tych wszystkich badaniach trochę zgłodnieliśmy, a że przysługiwał nam tzw „welcome banquet” to poszliśmy na darmowe żarcie. Słowo żarcie jest tu przesadą, bo ten makaron w postaci kleistych byle kluchów, z odrobiną najgorszej mielonki, zwany „bolognese” ledwo nadawał się do zjedzenia. Do tego śliwka (jedna), morela (też jedna), kawałek ciasta drożdżowego i trzy ciasteczka (herbatniki) maślane. Do picia puszka wody i piwko bezalkoholowe. Tak wyglądał właśnie powitalny obiad „made in Ironman” – widać, że do księgowości wjechały wielkie nożyce 🙂 . No nic, w końcu nie dla jedzenia tu przyjechaliśmy. Z „pełnymi” brzuchami udaliśmy się do Bursztynka aby przygotować rower do wstawienia do strefy zmian. Nawet szybko się uwinęliśmy i około 20:00 rower zameldował się na swoim miejscu a worki na specjalnych wieszakach. Obowiązywał system workowy – czyli w worku (jeden czerwony, drugi niebieski) było wszystko to co niezbędne w danej strefie. Następnego dnia można było jeszcze wejść do strefy i uzupełnić bidony.
Misja wykonana więc można było się spotkać na chwilkę z innymi Triclubowiczami i powoli udać się do pokoju. W końcu trener ciągle powtarza, że mamy być wyspani przed zawodami!!!. Niedziela 6 sierpnia roku 2017, godzina 05:30, budzik trąbi, że „na Ironmana już czas” 🙂 . Śniadanie jak zwykle bardzo wysublimowane czyli bułeczki z dżemem, na deser dwa stoperany i można było się przygotowywać. Strój startowy, szykowanie izotoników i wszystkie inne takie poranne przedstartowe zajęcia. Jak zwykle spinka startowała nie pozwalała o sobie zapomnieć więc na wszelki wypadek wszystko sprawdzałem kilka razy. Tak sprawdzałem, że zapomniałem jednej butelki z izo 🙂 . Dobrze, że się zorientowałem w miarę szybko to powrót do hotelu potraktowałem jako szybką rozgrzewkę. W strefie zmian jeszcze raz z Bartkiem zerknęliśmy jak mamy biec. I tak, po wyjściu z wody, piąty wieszak po prawej stronie, później do przebieralni (ale tej po lewej, bo prawa to damska) a następnie po rower. Przy fladze Cisowianka i śmietniku w lewo – wszystko ogarnięte jak w najlepszej nawigacji 😀 .
Powoli czas nadszedł by przejść do depozytu i zostawić nasze graty a następnie mieliśmy się udać na Triclubową fotkę (zbiórka o 8:00). Okazało się jednak, że tuż przed ósmą kazali już zameldować się w strefie startowej więc foty nie było. No to nadszedł czas na relację z zawodów 🙂 . Zanim jednak zaczniemy to trzeba wspomnieć, że w tym samym czasie Inia startuje w Maastricht i jako pierwsza dziewczyna w Triclubie ma zostać dzisiaj Ironmanem (3.8 km pływania, 180 rower, 42 bieg). Inia miała jechać do Barcy, ale z różnych tam powodów musiała zmienić start na Maastricht – trzymamy mocno kciuki i będziemy mocno kibicować. No to teraz do rzeczy:
PŁYWANIE
Start odbywał się z plaży na zasadzie „rolling start” (taki system wprowadzany jest już na większości zawodów IM) czyli wpuszczali 8 osób co dziesięć sekund i w ten sposób nie było zwyczajowej pralki. Podszedłem spokojnie do bramki, zawyła syrena i spokojnie, bez spiny, mogłem wskoczyć do wody i rozpocząć pływanie. Od początku dobrze mi się płynęło i gdyby nie fakt, że nie było za bardzo na co nawigować (w zeszłym roku na wysokości ostatniej bojki stał statek), byłoby idealnie. Płynąłem na bojki ustawione wzdłuż trasy i na innych zawodników przede mną. Cały czas utrzymywałem swoje tempo i coś czułem w kościach, że będzie dobrze. Wyszedłem z wody, spojrzałem na zegarek i uwierzyć nie mogłem. Wykręciłem 00:33:15 (tempo wyszło 1:43 ms) czyli o ponad trzy i pół minuty szybciej niż w zeszłym roku. Rewelacja!!! uradowany pobiegłem do T1.
STREFA T1
Tutaj jak zwykle okazałem się mistrzem – worek znalazłem dosyć szybko, zdjąłem z wieszaka i poleciałem do przebieralni. Tam jakoś tak dziwnie dużo kobiet było – no nic dziwnego jak znajdowałem się w damskiej przebieralni 😛 . Chyba nikomu to nie przeszkadzało, ale grzecznie przeprosiłem i marnując kolejne sekundy pobiegłem do męskiej. Następnie jak z nawigacją znalazłem flagę Cisowianki i skręciłem w alejkę gdzie znajdował się mój rower. Widzę z daleka moje charakterystyczne koło, podbiegam i k… ktoś mi podmienił buty! Stoję tak przed tym rowerem i się zastanawiam po co ktoś to zrobił przecież prościej było zwyczajnie je ukraść. Nie wiem ile tak stałem i jaką miałem wtedy minę, ale w końcu dotarło do mnie, że to nie mój rower 😆 . Oj tam, oj tam, przecież też miał takie ładniusie kółeczka i stał niedaleko mojego. Po prostu załamka – pewnie jakby postawili jeszcze automat z kawą i fryzjera to pewnie bym skorzystał 😛 . Pozdrawia #janusztriathlonu 🙂
ROWER
Wskoczyłem na mojego rumaka nawet sprawnie i rozpocząłem walkę z czasem. Początek był bardzo kiepski – strasznie nierówna kostka na samym początku nie ułatwiała wpięcia się w buty. Chwile to zajęło, ale w końcu komfortowo mogłem zacząć kręcić. Po wyjechaniu z miasta już było wiadomo, że łatwo nie będzie. Ostry wiatr, mokrawy asfalt (w nocy padało) i kilka górek (trasa identyczna jak w zeszłym roku) nie zapowiadało bicia rekordów. Starałem się jechać jak trener przykazał, ale na zjazdach zwyczajnie się bałem. Jak dla mnie wysoka prędkość, zbliżający się zakręt i wilgotny asfalt wystarczyła aby głowa mówiła wolniej. No niestety mam nisko ustawioną granicę ryzyka i już tego chyba nie zmienię. Zdecydowanie wolę płaską trasę. Wiatr był na tyle mocny, że wiele razy walczyłem nie z prędkością a z utrzymaniem roweru na drodze. Na 45 km wiedziałem już, że będzie ciężko złamać 5 godzin. Podczas tego etapu raczej byłem wyprzedzany niż ja wyprzedzałem co mnie trochę irytowało, ale nic nie mogłem zrobić. Niby druga połowa trasy była bardziej płaska, ale co już straciłem to moje. Cisnąłem ile mogłem, ale ne chciałem też „przepalić” roweru, aby mieć jeszcze siłę na bieganie. Na 60 km jeszcze wziąłem bidon ze strefy bufetowej – tak dla testu aby sprawdzić czy to trudne zadanie. Test został przeprowadzony, bidon wylądował w rowerze więc mogłem dalej gonić do mety. W końcu z czasem 02:42:33 dojechałem do mety. Oczywiście warunki były identyczne dla wszystkich, ale jedni bardziej potrafią sobie z nimi poradzić niż inni. Czas lepszy o osiem minut w stosunku do zeszłego roku, lepsza średnia (niecałe 2 km/h szybciej, niby niewiele, ale zawsze) może cieszyć, ale euforii nie było. Średnia moc wyszła 220 W, więc 10 W zabrakło do oczekiwanych przez trenera założeń. Przy schodzeniu wypiął mi się jeszcze lewy but więc następne sekundy stracone (muszę poćwiczyć ten element bo to już nie pierwszy raz). Ktoś mi podał buta i zacząłem biec do strefy. Po drodze wypadł mi jeszcze bidon i też strata kilku sekund. Ech… ale w końcu nie zostawię na pożarcie Triclubowego bidonu 😉
STREFA T2
Wpadłem do strefy, szybko odstawiłem rower i poleciałem po worek z rzeczami na bieganie. Tutaj chciałem przetestować specjalny środek na obtarcia (pure active – polecany już przez kilka osób), więc też chwilę straciłem na aplikację tego wynalazku. Biegłem w butach startowych więc mogłem spodziewać się pęcherzy i dlatego postanowiłem użyć tego środka zamiast naklejenia plastra. Okazało się, że zabawiłem tutaj o prawie minutę dłużej niż w T1 – muszę koniecznie coś z tym zrobić bo zdecydowanie chyba łatwiej urwać coś w strefie zmian niż na bieganiu.
BIEGANIE
Plan zakładał bieg w tętnie 83-87% tętna maksymalnego i tak też robiłem. Jakoś zawsze dobrze mi się biega po rowerze więc i teraz też tak było. Tempo cały czas w okolicy 4:40-4:50, tętno w normie więc wszystko było jak należy. Gdzieś na 2 km zaczęło mnie boleć prawa czwórka (identycznie jak rok temu), ale tym razem postanowiłem to olać i biec dalej swoim tempem. Chyba pomogło bo ból przeszedł i moglem spokojnie skupić się dalej na trasie. Ciężko było się niestety skupić gdyż pęcherz był już pełny. Szybka kalkulacja i uznałem, że więcej skorzystam na odlaniu się niż na biegnięciu z pełnym pęcherzem. Tak też zrobiłem i na 3 km skorzystałem z kibla – to była dobra decyzja bo już resztę drogi mogłem poświęcić bieganiu a nie walce z sikaniem 🙂 . Bieganie to jest chyba najfajniejszy etap całego triathlonu. Tutaj poczuwasz moc kibicowania, pozdrawiasz znajomych, przybijasz piątki – bardzo to wszystko fajne i budujące. Po drodze spotkałem wiele osób z Triclubu oraz Artura i Kasię, którzy specjalnie przyjechali z Gdańska by mi kibicować – BARDZO DZIĘKUJE.
Były do zrobienia trzy pętle, ale już na drugiej wiedziałem, że dobrze biegnę, jednak nadrobienie straconych minut z roweru będzie ciężko. Mimo wszystko biegłem ile mogłem – gdzieś na 10 km powrócił ból prawego uda, ale też go olałem. Na 15 km przyszła lekka kolka i tu nie za bardzo wiedziałem co mam robić gdyż rzadko miewam takie akcje. Nie chciałem zwalniać więc zacisnąłem zęby i biegłem dalej licząc, że przejdzie. Przeszło, ale pewnie miałem szczęście – muszę trochę o tym poczytać (może łykać No-Spe przed biegiem). W końcu ukazała się meta i czas biegania okazał się rewelacyjny – okazało się, że poprawiłem życiówkę na półmaratonie (ostatni rekord był z półmaratonu warszawskiego) o 21 sekund 😆 . Zapomniałem wspomnieć, że gdzieś od 17 km czułem, że zrobił mi się pęcherz na stopie (tam gdzie zawsze), ale nie był bardzo upierdliwy albo już się przyzwyczaiłem. Na mecie oczywiście otrzymałem piękny medal 🙂 .
Czas teraz na kilka słów podsumowania. Czas total wyniósł 05:02:04 i gdyby ktoś dawał mi taki czas przed startem brał bym w ciemno. Poprawiona życiówka o ponad 22 minuty, więc można powiedzieć, że rewelacja. Oczywiście jak zwykle pozostaje lekki niedosyt z tym rowerem i uczucie, że mogłem bardziej przycisnąć i mieć czwórkę z przodu. Nie można mieć wszystkiego a z wyniku jestem mega zadowolony. Chyba najbardziej z pływania, które przebiegło komfortowo i w bardzo dobrym czasie. Ogólnie zająłem 444 miejsce (na 1899 startujących) czyli poprawiłem się o ponad 250 pozycji i 45 w kategorii (na 198 startujących). Trochę mnie martwi, że w stosunku do zeszłorocznych wyników kategoria M45 była w tym roku bardzo mocna. Aby być na pudle trzeba było wykręcić 04:28 a w zeszłym roku wystarczyło zrobić wynik w okolicach 04:38. To dosyć ważne patrząc na przyszłe plany jakie sobie snuje – ale o tym kiedy indziej 😉 . Po otrzymaniu medalu poszliśmy do strefy finishera gdzie otrzymałem pamiątkową koszulkę i zjadłem znowu ten paskudny makaron i ciastko (tym razem było bardziej czerstwe). Udało się zebrać grupę i zrobić wspólną fotkę.
Kiedy my tu świętowaliśmy Inia dzielnie walczyła jeszcze w Maastricht na rowerze. W końcu miała do przejechania 180 km. Odebraliśmy rower, szybki prysznic i poszliśmy z Kasią i Arturem do Bollywood – jak zawsze było pycha :). Wieczorkiem spotkaliśmy się Triclubową ekipą a po drodzę jak wariaty kibicowaliśmy Ini, która właśnie dobiegała do mety. Po 12 godzinach 46 minutach i 38 sekundach w Maastricht speaker krzyczał „Inga You are an Ironman”. Piękna chwila i chyba trochę też lekka zazdrość, ale mam nadzieje, że też to usłyszę za dwa miesiące. Inia jeszcze raz wielkie GRATULACJE – byłaś „The Best”.
Gratulacje oczywiście dla wszystkich Triclubowiczów, którzy brali udział w zawodach a w szczególności dla Krzyśka Urbana, który uporał się z kontuzją i może spokojnie skupić się na treningach do Barcy. Dużo zdrówka dla Olka, który miał kolizję na rowerze w strefie bufetowej i złamał kość przedramienia – czekamy na Ciebie na basenie 🙂
Następne zawody w Malborku gdzie już ma być płaska trasa rowerowa
2017.08.30
Jeszcze niedawno wstawiałem post, że pozostało 200 dni do startu a to już wszystko zaraz się wydarzy, to już tak niewiele czasu do wymarzonego celu. Nie ma chyba dnia bym o Barcelonie nie pomyślał, nie wszedł na stronę Ironman-a aby zobaczyć czy coś się zmieniło, czy też obejrzał jakiś filmik z zawodów z poprzednich lat. Zwyczajnie jaram się tym wyjazdem i już i mogę spokojnie powiedzieć, że zaczynam się spinać 🙂 . Razem ze spinką powoli będę schodził z objętości treningowych aby być na 100% gotowy na 30 września. Przydałoby się więc zrobić jakieś małe podsumowanie wykonanej o tej pory pracy, pokonanej drogi. Najczytelniej będzie to chyba pokazać w liczbach i datach:
Triathlon trenuje od połowy 2014 (w Triclub-ie od jesieni 2014 r). Czyli wychodzi tak dwa i pół roku, ale należy odliczyć 9 miesięcy na przerwę w treningach po zerwaniu więzadła. Biegam sobie od 2011 roku.
Waga: wg domowego archiwum 15 marca 2011 roku ważyłem 106 kg i w talii miałem również 106 (ale cm) – czyli klasyczny idealny wymiar kuli 😀 . Tkankę tłuszczową miałem wtedy na poziomie 21,1%. Czyli w 1/4 byłem chodzącą słoninką 😉 . Po wizycie u dietetyczki po 4 miesiącach było już „tylko” 92 kg. Tak się trzymałem w okolicach 90 aby w grudniu 2014 roku uzyskać wynik 89 kg a w lutym 2015 już 85,9 kg. W lutym 2016 roku tkanka tłuszczowa była na poziomie15% a waga wyniosła 87 kg. Solidna dieta, konsekwencja a przede wszystkim pomoc żonki 😉 pozwoliła osiągnąć zaplanowaną waga startową na poziomie 78 – 79 kg a tkanka tłuszczowa wynosi już teraz około 11%.
Do tej pory wystartowałem w 16 zawodach triathlonowych. W większości był to dystans sprinterski (5 razy) oraz 1/4 IM (5 razy). Trzy razy udało się wystartować na dystansie olimpijskim i raz na 1/8 IM. W Gdyni na połówce byłem dwa razy. Z ważniejszych imprez biegowych, to od 2011 roku, kiedy założyłem pierwszy raz buty biegowe, udało mi się przebiec czterokrotnie maraton.
Od początku staram się przykładać do treningów i sumiennie robić robotę, którą zada mi Łukasz. Nigdy nie chciałem mieć żadnych wątpliwości, że zrobiłem co mogłem a na starcie chciałem uniknąć myśli, że mogłem jednak bardziej się postarać 🙂 Aby mieć jakieś wyobrażenie jak to wygląda w liczbach pokusiłem się o krótką statystykę moich treningów tylko w tym roku (od początku stycznia do końca sierpnia 2017). Wygląda to tak:
Pływanie:
- wody otwarte – 48 km
- basen – 166 km – tutaj dystans jest bardzo przybliżony (a raczej bardzo zaniżony). Zegarek zlicza basen tylko jak się pływa stylem. Dla zegarka robienie ćwiczeń to nie pływanie 🙂
- W sumie na pływanie poświęciłem 98 godzin
Rower:
- Na szosie przejechane 2250 km
- Na trenażerze spędziłem prawie 59 godzin
- W sumie na rowerze (szosa + trenażer) kręciłem 190 godzin
Bieganie:
W tym roku wybiegałem 890 km i zajęło mi to 80 godzin
Do tego dochodzą jeszcze ćwiczenia rozciągające oraz core stability, które staram się robić regularnie, ale nie zawsze włączam zegarek 🙂 Z tego co udało mi się „wyciągnąć” z zegarka to wychodzi, że zajęło mi to w tym roku około 80 godzin.
Zliczając to wszystko, daje to w sumie 448 godzin treningu w 2017 roku, czyli średnio, ćwiczyłem ponad 2 godziny dziennie 🙂
Czy to dużo czy mało? Zapewne dla osoby, która nic nie trenuje to całkiem sporo, ale już dla osoby mającą sporo doczynienia ze sportem to chyba żadna rewelacja. Dla mnie najważniejsze, to nie ile dokładnie czasu poświęciłem w tym roku na treningi, ale czy jest to wystarczająco dużo i czy to wystarczy do osiągnięcia celu? Trener uważa, że tak a to przecież on wie najlepiej 😀 . Pozostał jeszcze ostatni start w Polsce, czyli Mistrzostwa Polski na dystansie 1/2 IM w Malborku. Tam spróbuje złamać 5 godzin, choć może być ciężko bo jak to Łukasz stwierdził „zawody będą na zmęczeniu”. Jestem na etapie robienia najdłuższych i najcięższych jednostek treningowych więc wypoczęty na zawody nie pojadę. Nie te zawody są w końcu celem tych treningów. Nie ma co jednak grymasić tylko pięć godzin trzeba połamać 😀 . Ma być płaska trasa rowerowa i chyba ładna pogoda (Malbork słynie niestety z deszczowych zawodów) więc litości nie będzie.
2017.09.03
Z jednej strony Malbork to piękne miejsce na organizację zawodów triathlonowych, z drugiej strony zaś, wisi nad tym wspaniałym miastem, jakieś fatum pogodowe. Jak ustalaliśmy z Łukaszem plan zawodów na ten rok to coś tam wspominał, że w Malborku rok temu lało, dwa lata temu lało, trzy lata nie pamięta, ale chyba też lało – tam po prostu ciągle pada jak są zawody :). Zawodnicy to zawodnicy – woda ich się nie ima ;), ale szkoda tych wspaniałych wolontariuszy, którzy tak dzielnie nam pomagają i kibicują – DZIĘKUJEMY. Ale zacznijmy od początku. Liczyłem, trochę, że jak tak padało przez trzy lata z rzędu to może w tym roku będzie ładna pogoda – niestety nie była 🙁 . Nie ma co narzekać bo 1/2 IM startowała dopiero w niedziele a jak dotarłem w sobotę do Malborka to akurat trwały jeszcze zawody 1/4 IM – ci to mieli dopiero jazdę. Padało od samego rana i może trochę ustąpiło dopiero na bieganiu. Jeszcze dodam taki szczególik – jadąc sobie po autostradzie w stronę Malborka Dżem mi przygrywał „chwila, która trwa, może być największą z twoich chwil” – normalnie przesądny nie jestem, ale czy to przypadek 😉 ? Dzień przed startowy typowy czyli odbiór pakietów i zwiedzanie okolicy (patrz expo 😛 ). Z Triclubu, w niedziele, startował jeszcze Krzysiek, Michał i Tomek a w sobotę na 1/4 najazd na Malbork przeprowadził Jurek. Po południu udało się spotkać i chwilkę pospacerować.
Chłopaki odebrali pakiety i poszliśmy po rowery (trzeba było je wstawić w sobotę do 18:00). Byliśmy już trochę głodni więc wstawiliśmy nasze rumaki, przykryliśmy je, co by im zimno nie było i ruszyliśmy na poszukiwanie szamy 🙂 . Całą resztę, czyli gadżety na rower, na bieganie, bidony i inne ciekawostki można było ogarnąć w niedziele rano. Później jeszcze zaliczyliśmy odprawę techniczną, gdzie dostaliśmy smaczny makaronik, radlera i bułkę drożdżową (Gdynia uczcie się od Malborka).
Kulinarne atrakcje nie trwały za długo – zrobiliśmy piwko, zjedliśmy co nieco i poszliśmy pospacerować po okolicy. To była moja pierwsza w życiu wizyta w Malborku i muszę przyznać, że naprawdę robi wrażenie. Zamek jest cudowny – niestety nie dane mi było sprawdzić jak wygląda w środku, ale to tylko oznacza, że tu wrócę. Zgodnie z zaleceniami trenera, rozstaliśmy się wieczorkiem i o 21:00 grzecznie już przytulałem podusie 🙂 .
Pobudka o 6:00, no bo przecież bez znaczenia jest to, że byliśmy umówieni na wspólną fotkę dopiero za dziesięć ósma. Trzeba było jednak wszystko kilka razy sprawdzić , zrobić izo i trochę się pospinać 😀 . Wszystko gotowe! Pogoda – no cóż – na mapie meteo taki deszczyk w stylu mżawki nazywa się opadem konwekcyjnym, ale raczej upałów nikt się nie spodziewał. Spotkaliśmy się przed strefą gdzie zrobiliśmy sobie fotę i pokibicowaliśmy jeszcze zawodnikom z pełnego dystansu, którzy wybiegali ze strefy na trasę rowerową (fantastyczni ludzie). Punktualnie o 8:00 otworzyli strefę i mogliśmy wszystko przygotować. Organizatorzy wymyślili dziwny system w strefie zmian. Można było wybrać typowy system kuwetkowy (wszystkie niezbędne rzeczy trzymamy w kuwecie przy rowerze) lub system workowy. Z tym, że system workowy nie był taki typowy jak np. w Gdyni czyli masz dwa worki (jeden na rower, drugi na bieg), przebierasz się, niepotrzebne rzeczy do worka a worek to tzw zrzutni czyli miejsca gdzie są gromadzone wszystkie niepotrzebne już worki. Tutaj zrzutni nie było więc po przebraniu trzeba było odwiesić worek na wieszak lub też zastosować taki system hybrydowy. Na rower mieć rzeczy w worku a na bieganiu w kuwecie. Ja wybrałem system workowy – uznałem, że tak będzie szybciej i wygodniej, zwłaszcza, że kuwety były bardzo małe. 20 minut i strefa ogarnięta – worki na wieszakach, buty przypięte, bidony na miejscu – gotowy 🙂 .
Im bliżej startu tym pogoda się nieco poprawiała. Poprawiała nie oznacza, że wyjmujemy olejki do opalania – zwyczajnie tylko przestało padać. Niby byliśmy ponad godzinę przed startem, ale jakoś się zeszło w strefie, później z ubieraniem pianki i depozytem, że nie mieliśmy już czasu na solidną rozgrzewkę. Pływanie odbywało się w rzece Nogat (wg organizatorów prąd niewielki) w sąsiedztwie zamku i chyba był to jeden z bardziej urokliwych etapów pływackich. Start był z wody przy samym zamku oraz pod drewnianym mostem, na którym stali kibice. Do zrobienia były dwie pętle. Jakoś już dawno chyba w takiej pralce nie płynąłem więc jak zwykle dla bezpieczeństwa ustawiłem się z lewej strony. Po starcie w miarę szybko udało się znaleźć wolny tor i zacząłem spokojnie płynąć. Założyłem sobie, że do pierwszego nawrotu (około 400 m) płynę rozgrzewkowo a potem stopniowo przyśpieszam. Tak zrobiłem i na drugiej pętli wydawało mi się, że już płynę niczym Phelps. Faktycznie po wyjściu z wody okazało się, że wypływałem 00:32:45 co nie dość, że jest moim najlepszym czasem na 1900 m to okazało się trzecim czasem w mojej grupie wiekowej a 58 wśród wszystkich zawodników. No dobra nie ma co – cieszę się i duma mnie rozpiera 🙂 . Warto jeszcze dodać, że po nawrotce płynęliśmy blisko wszelkich szuwarów, traw i innych cudów natury co nie było zbyt przyjemne. Czasami nawet się zastanawiałem czy można się w to cholerstwo zaplątać. W strefie spotkałem Krzyśka co mnie bardzo podbudowało i zdziwiło – facet mnie dubluje na 400 m na basenie a tu proszę – Kowalczyk pojawił się 5 sekund za nim. Albo Krzysiek zabłądził, albo ja dostałem jakiejś super mocy 😛 . Do T1 droga nie była usłana różami – schodki, długi dywan, znowu schodki i nareszcie wieszaki. Organizatorzy robili co mogli aby walczyć z wodą z nieba, kładli dywany gdzie mogli, ale już w okolicach wieszaków się nie dało.
Chodziło się jak po plastelinie a stópki były lekko upaprane. Szybkie zdjęcie pianki, kask i numer w rękę i biegiem po rower. Podczas tego biegu stópki się trochę przetarły więc było OK. W końcu można było wskoczyć na rower i ogień do przodu. Tym razem nie mogłem odpuścić, bo aby złamać 5 godzin roweru nie można było spieprzyć. No to lecę – były dwie pętle do zrobienia w dosyć odsłoniętym terenem i ze sporym wiatrem. Wiało wszystkim tak samo, ale na szczęście trasa był płaska więc bardzo mi odpowiadała. Jadę na moc więc na prędkość nie patrze. Nie za bardzo również przejmuje się zmęczeniem – uznałem, że najwyżej poznam co to znaczy „przepalić” rower. Wspomnę tylko, że zadziwiająco mało było draftingu (lub ja go nie widziałem). Pełna kultura, może zaledwie kilka osób próbowały jechać na kole – extra. Jadę tak więc pierwszą pętle i widzę, że 2 minuty mam w plecy. Muszę nadrobić na drugiej pętli bo 02:30 będzie nie osiągalne. Tylko jak to zrobić jak już 50 km w nogach a mięśnie nie mają kiedy wypocząć. Na szczęście już nie padało a wiatr w wielu miejscach wysuszył drogę. W efekcie po tych staraniach pojawiłem się na mecie kolarskiej z czasem 02:33:37 (79 czas zawodów) – czyli wiele nie nadrobiłem, ale wstydu nie ma. Średnia prędkość wyszła 35,1 km/h przy średniej mocy 236 W. Uważam, że było dobrze, ale wiem, że jeżeli chce gdzieś urwać czas to głównie na rowerze więc trzeba dużo kręcić w zimę 🙂 . Odstawiłem rower i poleciałem po worek. Tu skończyło się rumakowanie. O ile w T1 podczas biegu z rowerem stopy się wyczyściły, tutaj takiej opcji nie było. Biorę skarpety, patrzę i k… nie wierze, no nie wiem co zrobić. Na stopach same błoto, więc szybko przetarłem stopy o trawę i dawaj te skarpety na te błotniste książęce stópki. Pęcherze murowane, uczucie jak na masażu błotnym. Nie było czasu na rozczulanie się. Wybiegam ze strefy, a wyjście ze strefy jak przekopane przez dziki. Nie było jak obejść, więc na bohatera, na wprost przez błoto 🙂 . Jeszcze schody i już byłem na trasie biegowej. Biegłem już w docelowych butach w jakich będę biegł w Barcelonie (treningowe Ascisy) i byłem ciekaw czy będzie jakaś różnica w porównaniu do Gdyni (tam startowałem w startówkach). Z reguły podczas biegu nie patrzę na okolicę tylko skupiam się na biegu. Tutaj jednak było co podziwiać i naprawdę trasa była poprowadzona pięknie. Biegło się po parku, przy samym zamku, przez tereny muzealne zamku w Malborku – normalnie mało mnie to interesuje podczas zawodów, ale była to jedna z najpiękniejszych trasa biegowych jaką biegłem. Gdzieś do 12 km biegłem super, nie było problemu z czwórką (jak to było w Gdyni), tempo było w okolicach 4:30 – 4:40 więc całkiem nieźle. Niestety zaraz potem radość się skończyła, nie to że coś szczególnego się wydarzyło, ale zwyczajnie przyszło zmęczenie i mięśnie już dawały znać o sobie. Jednak już po drugiej pętli wiedziałem, że dam radę złamać pięć godzin więc myśl o tym wyniku niosła mnie cały czas ostro do przodu. Dodatkowo wspaniali kibice na trasie dodatkowo dawali mi extra moc – byliście super – DZIĘKI 🙂 . Na metę wpadłem z czasem 04:55:00 i już dawno tak nie cieszyłem się z uzyskanego wyniku. Czas biegu poprawiłem o 6 sekund w stosunku do Gdyni czyli wyszło 01:40:20 (średnie tempo 04:49). Zająłem 65 miejsce na 375 zawodników i 8w kategorii (na 39 w grupie wiekowej).
Przekąsiłem trochę arbuza i pomarańczy w strefie finishera, odebrałem koszulkę i poczekałem na resztę ekipy. Okazało się, że Michał miał wypadek na rowerze (podciął go inny zawodnik), ale na szczęście skończyło się na szybkiej wizycie w punkcie medycznym gdzie chłopaka opatrzyli i pojechał dalej. Tak już chyba mają ci ajronmeni, że póki kości całe to z trasy nie zejdą 😉 . Krzysiek z Tomkiem przybyli na szczęście cali i zdrowi. Gratulacje dla całej ekipy a w szczególności dla Tomka, który zaliczył debiut na połówce. Podziękowania należą się wolontariuszom, którzy dzielnie nam pomagali i znosili trudy wrześniowej aury. Na mecie oczywiście musiała być wspólna fota 🙂 . Ukłon do organizatorów należy się również za jedzonko na mecie. Pierwszy raz zaserwowano mi makaron z warzywami i kurczakiem i do tego drożdżówka i herbata. Jednak można zrobić smaczne danie dla kilkuset osób – BRAWO.
To był już ostatni test przed Barceloną i mam nadzieję, że trener go zaliczy 😛 . W ostatnim wpisie pisałem, że już będą tylko lżejsze treningi – oj jak się bardzo pomyliłem. Nadeszła rozpiska od trenera i chyba w weekend będę zajęty 🙂
2017.09.30
Jest tyle do napisania, że tak prawdę mówiąc nawet nie wiem od czego zacząć. Chyba początek września to dobry czas, do którego należy się cofnąć aby troszkę przybliżyć jak to wszystko wyglądało. Miesiąc przed zawodami i zaczynała się już powoli pojawiać WIELKA „IM” SPINKA 🙂 – może dlatego, że trzeba było wprowadzić kilka zmian w planie tygodnia. Został wprowadzony całkowity zakaz alkoholu w tym miesiącu i dieta zgodnie i dokładnie z zaleceniami dietetyczki. Koniec z delikatnym podjadaniem, deserkiem i innymi tam grzeszkami. Waga ma być i koniec. Nie był to jakiś szczególny dla mnie problem by utrzymać wszystko w ryzach. Jak sobie postanowię to po prostu tak działam. Jednostki treningowe były też coraz lżejsze, więc widać było zbliżającą się godzinę zero. Ostatni tydzień był chyba najgorszy – zupełnie nie mogłem się nad niczym skupić. Wszędzie była Barcelona – w lodówce, w głowie, komputerze, wszędzie. Wylot mieliśmy (Kasia oczywiście leciała ze mną) w czwartek więc w planie było kilka dni relaksu przed zawodami. Jednak niespodziewane referendum zmusiło organizatorów do przeniesienia zawodów z niedzieli na sobotę i jeden dzień relaksu szlag trafił. Wiedzieliśmy oczywiście o tym dużo wcześniej, ale biletów nie dało się już przebukować na inny termin. Przed wylotem odebrałem walizkę na swój rowerek. Ale zaraz, jaką walizkę – przecież to potwór nie walizka, istne monstrum. 17 kg żywej wagi przy wymiarach blisko 140x40x95 cm! W samochodzie oczywiście nie ma możliwości jej przewiezienia bez złożonych foteli. Dlaczego taką wybrałem – mimo, że jest strasznie nieporęczna to ufam w jakość firmy Thule a poza tym sztywne ścianki gwarantują bezpieczeństwo roweru a jej wielkość umożliwia napakowanie sporo dodatkowych rzeczy. Wylot mieliśmy w czwartek, ale pakowanie roweru zacząłem już we wtorek – no bo przecież coś się mogło wydarzyć niespodziewanego 😉 . Aby wszystko było idealnie spakowane z pomocą przyszedł youtube i jego filmowe porady. Zgodnie z instrukcją rowerek opatuliłem folią bąbelkową i zapakowałem do walizki.
W środę od rana resztę pakowania. Tak nawrzucałem do tej walizki, aż się uzbierało 40 kg (tyle miałem zgłoszone w Locie). Wszystko to dobrze wygląda na papierze i jak walizka sobie stoi na podłodze. Jednak jak spróbowałem ją unieść i przejść kawałek to tylko słyszałem jęk mojego kręgosłupa. Ale co tam – w końcu wszędzie miało było blisko, więc będzie OK 🙂 . Cała środa zleciała na pakowaniu się zastanawianiu się czy wszystko wzięliśmy. Krzysiek, który leciał z rodzinką dzień później zorganizował nam transport na czwartek – WIELKIE DZIĘKI 🙂 . Wiedział, że się tym stresuje więc taxi przyjechała 20 minut przed czasem. Gdyby była o czasie to i tak wyjeżdżaliśmy o dobrą godzinę za wcześniej (wylot o 9:15 a taxi była na 6:00 😛 ). Ale wiadomo – tak na wszelki wypadek 😛 . Na lotnisku w miarę sprawnie nadaliśmy bagaż (choć nie odbyło się bez drobnych niedomówień przy odprawie) i poszliśmy sobie pochodzić po sklepach.
W międzyczasie okazało się, że Ewelina (ta Ewelina Pisarek co ostatnio tak wymiata na zawodach 😀 ) leci razem z nami więc spotkaliśmy się na wspólnej kawce i razem już podróżowaliśmy do Calelli. Tak, tak, zawody to Ironman Barcelona, ale tak naprawdę odbywały się w Calelli, która była oddalona od Barcy tak około 60 km. Plan podróży więc był taki – samolot do Barcelony, później Aeroportbus do placu Catalunya. Tam w pociąg Renfe do Calelli i ze stacji już na piechotę do hotelu.
Samolot wylądował w miarę punktualnie, dosyć sprawnie również odebraliśmy wszystkie bagaże i poszliśmy do autobusu. Transport publiczny w tej Barcelonie jest rozwiązany rewelacyjnie. Przystanek był zaraz przy wyjściu z lotniska, przy przystanku biletomaty i obsługa pilnująca porządku – extra. Autobusy odjeżdżały co 5 minut ale i tak musieliśmy poczekać z 15 minut (okazało się, że nie tylko my czekaliśmy na podwózkę). Jakoś udało się władować z naszymi walizami i w drogę do centrum. Zaraz zaczęło się robić trochę problematycznie gdyż utknęliśmy w jakimś giga korku. Wlekliśmy się tak chyba prawie godzinę, aż w końcu dotarliśmy na plac Espanya, gdzie kierowca poinformował, że ze względu na demonstrację (w sprawie referendum) dalej nie jedzie. Zajebiście – ja z tą 4o kilogramową walizunią i Kasia i dwiema walizkami na pewno z chęcią sobie pospacerujemy. Na szczęścia Ewelina nam pomogła i jakoś we trójkę doczłapaliśmy do stacji metra. Tam schodami w dół, schodami w górę (nie ruchomymi) i już siedzieliśmy w metrze. Mogłem już spokojnie popatrzeć jak mi powstają pęcherze na dłoni od ciągania tej krowy 😛 . Dojechaliśmy na plac Catalunya, tam trochę się pogubiliśmy w tych korytarzach, ale w końcu dotarliśmy w dobre miejsce i udało się kupić bilety na pociąg. Zeszliśmy na peron i zachciało nam się czegoś słodkiego i czegoś do picia. No cóż – w Barcelonie automaty są specyficzne – kasę przyjmują, ale jak już trzeba wydać klientowi produkt to niekoniecznie 😛 .
W końcu siedliśmy w pociągu i tak około 17:00 udało się dotrzeć do hotelu – Uff… Trochę było targania tych walizek, ale nareszcie jesteśmy. Hotelik bardzo fajny i co najważniejsze, oddalony zaledwie 5 minut od startu – to jest właśnie zaleta wcześniejszych rezerwacji 😉 .
Szybko się rozpakowaliśmy, wzięliśmy prysznic i polecieliśmy „na miasto”. Odebrać pakiety, pochodzić po expo, no i coś tam szamnąć. Po odebraniu pakietów poszliśmy na takie malusieńkie zakupki. Trzeba było przecież jakąś pamiątkę z zawodów przywieźć 😉 .
Dobry był to dzień na zakupy na expo – w przeciwieństwie do dni następnych był jeszcze duży wybór i mało ludzi. Chyba nie dało się wyjść z pustymi rękami i jakoś tak ta czapeczka i koszulka bardzo się do mnie uśmiechała 😉 . Na expo kupiliśmy jeszcze naboje CO2 (do pompki), bo na wszelki wypadek swoje zostawiłem w domu (aby nie było problemów na lotnisku). Wygłodniali, prawie biegiem wskoczyliśmy do knajpy na Sangrie i hiszpańską paelle. Wieczorem jeszcze dobiliśmy makaronem 😉 – no co, węgle trzeba było ładować. Pozwiedzaliśmy jeszcze linie startu i w miarę wcześniej się rozeszliśmy do hoteli (Ewelina mieszkała tak ze 3 km od nas). Wieczór był poświęcony aerodynamice i zgodnie z aero potrzebami, poradami kolegów i chęcią walki o sekundy postanowiłem poprawić swój współczynnik Cx 😛 .
Rano śniadanko i składanie roweru. Chciałem szybko to zrobić bo koniecznie trzeba było rower przetestować a poza tym po południu przylatywali moi kibice, czyli WIOLA Z MARCINEM 😀 oraz Krzysiek Urban z Triclubu. Tego dnia zresztą do 19:00 trzeba było wstawić rowery do strefy, ale wcześniej przed południem wstawić się jeszcze na odprawie technicznej. Nie jest obowiązkowa, ale warto być bo mogą powiedzieć coś ciekawego. Poprowadzona była genialnie – z charyzmą, dowcipem i idealnym, wyraźnym i zrozumiałym dla każdego angielskim. Po odprawie udało się jeszcze odebrać pakiet dla Czarka (niestety nie mógł przyjechać, ale powalczy w przyszłym roku), bo w końcu plecak mu się należał. Trzeba było jeszcze przetestować rower i już byłem prawie gotów na strefę zmian.
Obowiązywał system workowy więc nie byłe za bardzo się nad czym zastanawiać. Jedynym drobnym problemem okazała się kwestia pomieszczenia żeli na rowerze. W końcu jakoś się udało wszystko przyczepić i to nawet razem z dwiema bułkami. W strefie miałem trochę szczęścia – rower miałem w alejce „T”, więc raczej zapamiętam, a worki na samym początku wieszaka. Obszedłem strefę kilka razy aby dokładnie sprawdzić gdzie wychodzę z wody, jak biegnę i jak wybiegam z rowerem. Niestety nie spojrzałem gdzie są kible – a jak się później okazało było to dosyć ważne. Po kilkunastu „ostatnich” spojrzeniach na rower wyszedłem ze strefy.
A tak wyglądała strefa zmian:
Wychodząc otrzymałem jeszcze chipa startowego (z reguły otrzymujemy go w pakiecie, ale tutaj było inaczej). Zjedliśmy jakieś kluchy i o 21:00 leżałem już grzecznie w łóżeczku – przed zawodami należy się wyspać!
Na tą chwilę czekałem ponad rok czasu, od kiedy w Gdyni postanowiłem, że zmierzę się z tymi żelaznymi zawodami. 30 września 2017 to dzień kiedy zadebiutowałem na dystansie Ironman czyli dla przypomnienia jest to 3,8 km pływania, 180 km roweru i 42 km biegu. Setki godzin treningów, mnóstwo wyrzeczeń, trzymanie diety nie mają już żadnego znaczenia, gdyż właśnie zadzwonił budzik o 5:30 i oznajmił, że nastał dzień startu. Hotel zachował się bardzo przyzwoicie i zorganizował śniadanie dla triathlonistów na 6:00 rano, czyli 2 godziny wcześniej niż zwykle. Zanim jednak poszliśmy na śniadanko trzeba było przygotować bidony z piciem. Śniadanie typowe czyli jak zawsze chleb pszenny z dżemem i później kawka. Tak już zawsze jem i nigdy nie narzekałem. Często jeszcze do dżemu dodaje twarożek, ale tu nie było takiej opcji. Szybko zjedliśmy, bo nogi kierowały mi się już do wyjścia, choć start przewidziany był na 8:20. Ale przecież strefę otwierali o 6:30 i można było już tam być – nie wiem po co tak wcześnie, ale można było 😛 . Po krótkich negocjacjach z Kasią, wyszliśmy przed siódmą. Wcześniej wziąłem jeszcze dwa stoperany i dwie pigułki saltsticka (elektrolity). Idąc tak sobie do strefy, kapitalny był widok triathlonistów idących z każdej strony miasta. Te ich wypchane plecaki z wystającymi pompkami – extra 🙂 . W strefie zatankowałem bidony, przyczepiłem buty i tak naprawdę nie było co robić. Na chwilę sobie stanąłem i rozejrzałem dookoła. Tak trochę chyba nie wierzyłem, że tu jestem 🙂 . Po tej nostalgicznej chwili spotkaliśmy się z Krzyśkiem na wspólną fotę i kopniaka na szczęście.
Może teraz kilka słów o planach i strategii na te zawody. Wynik poniżej 11 godzin brałbym w ciemno. Celem idealnym było 10:35:00 – a dlaczego akurat taki? To był czas Przemka Janika w debiucie i tak trochę ambicjonalnie chciałem go pokonać (pokonanie Janika wydawało się mission impossible, ale co tam). Idealna strategia Łukasza więc była taka – pływanie w tempie 1:55 s/100m co dało by czas w okolicach godziny i trzynastu minut. Rower miałem jechać w okolicy 190 Watów co dało by mi średnią prędkość 32-33 km/h i czas w okolicach 05:30. Na bieganko trener zaplanował tempo 5:00 – 5:05 czyli maraton w okolicy trzech i pół godziny! (prawie pół godziny lepszy od mojej życiówki). Co z tego wyszło?
Wyszedłem ze strefy i zacząłem cały rytuał ubierania się w piankę. Nie żałowałem Trislide-a (taki płyn na otarcia i ułatwiający zdejmowanie pianki) bo dystans długi więc nie mogło nic w wodzie przeszkadzać. Powinienem jeszcze zrobić solidną rozgrzewkę, ale jak zwykle to samo – przychodzę wcześniej, ale jakoś tak znowu brakowało już czasu aby się dogrzać. Niby chwilę pobiegałem, ale do wody nie wszedłem – trochę to było głupie, że tego nie ogarnąłem. Wiola z Marcinem mimo, że mieszkali ponad dwa kilometry od startu zdążyli jakoś na wielkie odliczanie. Fajnie, że przyjechali 🙂 . Pokręciłem się trochę w piance, ucałowałem żonkę, Wiolę, zrobiłem niedźwiedzia z Marcinem i poleciałem do swojej strefy. Każdy zawodnik miał się ustawić w odpowiedniej strefie czasowej, czyli takiej na jaki czas planuje popłynąć. Ja miałem się ustawić w strefie na 1:15, ale nie mogłem jej znaleźć i ustawiłem się na 1:20. Najpierw ruszyli mężczyźni PRO, po nich kobiety PRO a następnie AG (Age groups – czyli kategorie wiekowe). Chyba już na wszystkich zawodach z cyklu Ironman start odbywa się na zasadach „Rolling start” czyli nie ma zwyczajowej pralki tylko puszczają po 10 zawodników co kilka sekund i od tego momentu liczony jest indywidualny czas zawodnika (czas netto). Trochę nie wyobrażam sobie wspólnego startu prawie 3000 osób 🙂 . Jak ja się denerwowałem widząc jak ruszają wcześniejsze strefy. Denerwowałem i cieszyłem zarazem, że jestem teraz w tym miejscu. W końcu nadszedł mój czas – syrena i poszli!!! Truchcikiem do wody, minąłem Marcina jak stał z aparatem i wskoczyłem aby rozpocząć swoją przygodę życia.
Od samego początku pływanie było bajkowe – cały czas widać dno i ten piękny piasek. Cały ten harmonijny podwodny świat został co jakiś czas burzony przez leżący czepek na dnie. Do pierwszej bojki (około 300 m) planowałem płynąć spokojnie a następnie trochę przyśpieszyć. Tak zrobiłem i mówię Wam – płynęło się zajebiście. Okazało się, że zacząłem co chwila wyprzedzać jakiegoś pływaka. Każdy wyprzedzony dodawał mi tylko dodatkową siłę, a w tą zacząłem bardzo wierzyć. W połowie dystansu jeszcze przyśpieszyłem, bo czułem, że to jest mój pływacki dzień. Tak czułem i taki był – jak wychodziłem z wody spojrzałem na zegarek i nie wierzyłem. Wykręciłem czas 01:06:25 (tempo 1:43) co dało mi 71 miejsce w pływaniu na 411 w mojej kategorii i 547 miejsce na 2919 startujących w całych zawodach. W tym momencie miałem 8 minut zapasu w stosunku do założeń przedstartowych. Lepszego wyniku nie mogłem sobie wymarzyć. Od połowy dystansu próbowałem się wysikać do pianki aby wyjść z pustym pęcherzem. No niestety tego nie ćwiczyliśmy na treningach 😛 . Albo sikanie albo wiosłowanie – sikania więc nie było.
Po wyjściu z wody czekała na nas butelka wody aby trochę przepłukać usta po tej słonej wodzie. Biegiem do szatni, zrzucenie pianki i już lecę po rower. Postanowiłem jechać bez skarpet bo w końcu to tylko 180 km 😛 . Przy wyjściu z szatni czekała na nas wolontariuszka, z butelką kremu z filtrem 50, która błyskawicznie mnie nim spryskała i rozsmarowała. Bardzo fajny pomysł. Bez problemu trafiłem do roweru i biegusiem do wyjścia. W sumie w T1 spędziłem 04:35 minuty.
A tak szaleli moi kibice 🙂
Na rower ruszyłem bardzo zmotywowany i niestety bardzo niewysikany, a przed sobą miałem jednak kawałek drogi. O rowerze na Barcelona Ironman słyszałem różne rzeczy, ale głównie, że to zawody dla drafterów, same pociągi, tłok itp. Zaraz właśnie miałem sprawdzić to na własnej skórze 🙂 . Trasa początkowo miała mieć dwie pętle lecz ze względu na zmianę terminu, organizatorzy musieli powrócić do starej trasy czyli 2 i pół pętli. Pierwsze 3 km jechaliśmy przez miasto, gdzie ze względu na „leżących policjantów” i wąskie uliczki, był zakaz wyprzedzania i zakaz jazdy na lemondce. Wyjechaliśmy z Celelli i zaczęło się już typowe ściganie. Przepiękna trasa wzdłuż wybrzeża z nielicznymi podjazdami. Nawet niektóre były lekko wymagające, ale na szczęście nachylenie na zjeździe było idealnie dopasowane do moich umiejętności technicznych (czyli niewielkich żeby nie powiedzieć żadnych). Jechałem swoje 180-190 Wat (w porywach do 200), gadając do siebie, nieraz „śpiewając” a przede wszystkim rozkoszując się udziałem w tak pięknych zawodach. Najważniejsze w tej dyscyplinie było jedzenie (kto nie je ten później nie biegnie) więc idealnie co 20 minut brałem żela. Co drugi z kofeiną a co trzeci wymiennie z batonem energetycznym. Do tego oczywiście regularne picie izotoniku i raz na godzinę saltstick. W ogóle starałem się pamiętać o wszystkim. W głowie miałem słynną już poradę Janika „Kowalczyk, k… kolana wąsko” oraz podstawową zasadę na rowerze czyli „jak czujesz, że możesz pojechać szybciej to zwolnij„. Przepalenie roweru to bardzo częsty błąd na IM-e i chciałem go uniknąć. Jechałem więc tak jak trener nakazał. Po drodze skorzystałem kilka razy z bufetów, które były ustawione w idealnym miejscu. Takim gdzie zawodnik miał akurat niewielką prędkość i mógł spokojnie pobrać co nieco towaru. Udało mi się w ten sposób zjeść ze dwa banany i wziąć jeden bidon i izo. Wywaliłem swój bidon z wodą (wziąłem w razie upałów) i zamieniłem na ten z izotonikiem. Nawrotka była na rondzie przy latarni w Calelli – dojeżdżając do ronda atmosfera była jak na „Vuelta Espana”. Kibice wiwatowali, wrzeszczeli, machali – cudownie 🙂 . Tak mijały kilometry, minuty, godziny a brak wysikania powoli dawał znać o sobie. Na 150 km myślałem, że nie dam rady i już kombinowałem jak się odlać na rowerze (brawa dla Krzyśka, któremu się to udało 😉 ). Nic z tego nie wyszło (bałem się też trochę kary) i uznałem, że szkoda czasu na postój i dowiozę już do T2 (może też to był błąd). Patrząc na całość trasy to poza jej niewątpliwą urokliwością były momenty słabe a mówiąc dokładniej „wąskie”. Na takich właśnie odcinkach spotykały się grupy zawodników i zwyczajnie był tłok. Jeśli chodzi o drafting to faktycznie był, ale czy w takim stopniu jak opowiadano. Wg mnie widziałem gorsze i bardziej bezczelne peletony w Polsce. Fakt czasami jechały grupy kolarzy, ale czasami ciężko było odróżnić czy to efekt tłoku czy draftingu (grupy były dość rozdarte a nie jak u nas idealnie jadące koło za kołem). Jak wiecie drafting mnie nie interesuje, ale wkurzało mnie to, że byłem wyprzedzany a następnie gościu przede mną zwalniał co powodowało u mnie szarpane tempo. Osobiście widziałem przede mną sędziego jak wlepiał niebieską kartkę więc ta część regulaminu chyba nawet działała. Jeśli chodzi o czas to nie powiem, żebym go ciągle nie kontrolował, bo jak tylko zerkałem na generowaną moc to zawsze kątem oka patrzyłem na czas. W połowie dystansu widziałem już, że nie będzie tragedii choć takiego sukcesu jak na pływaniu również.
Z roweru zeskoczyłem po 5 godzinach, 31 minutach i 16 sekundach. Plan całkowicie wykonany. Średnia moc wyszła 189 Wat a średnia prędkość 32,5 km/h czyli dokładnie tyle ile zakładał Łukasz. W sumie dało mi to 171 miejsce w grupie i 1135 w open. Gorzej o 100 miejsc, porównując do pływania (już wiadomo co trzeba katować w zimę). Schodząc z roweru, tradycyjnie już odpiął mi się lewy but (obiecuje poćwiczyć to na wiosnę), ale szybko go podniosłem i poleciałem do strefy (pęcherz mnie pośpieszał).
Czy ktoś zgubił bucik? 😉
Odwiesiłem rower, poszedłem założyć skarpety, buty, czapkę i ognia do kibla. Wszystko zajęło mi 03:06 sekund więc chyba nie tragedia. Tak z ciekawości porównałem sobie ile czasu w strefie spędzają najlepsi i tak: gościu, który wygrał IM Barcelona spędził w T1 02:15, a w T2 02:07 sekundy. Natomiast pierwszy w mojej kategorii analogicznie 03:28 i 02:36 czyli jest nad czym pracować. Wybiegając z szatni okazało się, że kibla nie było (minąłem lub go nie widziałem) więc zacząłem etap biegowy z pełnym pęcherzem. Wniosek dla innych i dla mnie jest taki by w strefie również dokładnie zapamiętać gdzie są kible – mogą się przydać. Wybiegając z T2 minęło niecałe siedem godzin więc spoglądając na zegarek pomyślałem, że rekord Przema jest na wyciągnięcie ręki – „Przemo – tylko patrz na mnie„. Triathlon jednak to trzy dyscypliny i cieszyć z wyniku należy się dopiero na mecie 🙂 .Na szczęście po kilkuset metrach był od razu bufet i mogłem się nareszcie odlać. Od teraz zaczął się najtrudniejszy etap Ironman-a – maraton 🙂 .
Trasa biegowa była poprowadzona bulwarem w Calelli a potem biegliśmy w stronę miasteczka Pineda de Mar. Tam nawrotka i z powrotem w okolice finishu. Mieliśmy do pokonania trzy takie pętle. Plan był bardzo prosty – jeść i pić na każdym bufecie, spokojnie przez pierwsze 10 km a potem dzida do przodu. Z tego planu wyszedł tylko początek i to niecały. Faktycznie brałem regularnie żele i izotonik w jadłodajni. Dodatkowo popijałem colą, która ponoć czyni cuda na zawodach. Chyba na trzecim bufecie zaaplikowałem sobie jeszcze redbulla. Było dobrze gdzieś do 14 km gdzie zwyczajnie zakorkował mi się żołądek. Miałem uczucie, że nie ma już tam miejsca i zaraz się porzygam. Niestety takiej ewentualności nie „ćwiczyłem” i nie miałem pojęcia czy byłoby to dobre rozwiązanie. Byłem tak pełny, że miałem kłopot aby wypić pół kubeczka izo. Wiedziałem, że muszę pić więc stawałem w bufecie i małymi łyczkami piłem. W końcu zrezygnowałem z opcji puszczenia pawia bo wydawało mi się, że po takiej akcji całkowicie się odwodnię i nie będę mógł dalej biec. Pewnie bym się czołgał, ale nie chciałem pobrudzić stroju 😛 . Liczyłem, że przejdzie bo w końcu musiało kiedyś odpuścić. Przeszło na 30 km, więc przez prawie 20 kilometrów męczyłem się i z tym syfem a mój bieg przypominał raczej marsz gościa na kacu.
Przeszło na tyle by normalnie zacząć biec, ale darowałem sobie przyjmowanie już czegokolwiek. Ryzyko było takie, że mnie odetnie, ale wydawało mi się, że mam zapas sił (w końcu przez 20 km prawie maszerowałem). Zwiększyłem tempo, ale o nadrobieniu zaległości nie mogło być mowy. Okazało się, że Ironman to wyścig niespodzianek i walką również z własnym ciałem, które potrafi nas mocno zaskoczyć. Ciężko określić dlaczego tak się stało. Czy powodem była cola, redbull a może połączenie tego wszystkiego z izo? Może pełny pęcherz miał na to wpływ lub też zjadłem za dużo na rowerze? Można by było tak do rana, ale z drugiej strony szkoda, że nie można stwierdzić dokładnej przyczyny. Pomogło by to w przyszłych zawodach. Jak robiłem ostatnią pętle to już tylko chciałem złamać 11 godzin. Wściekły byłem z jednej strony a z drugiej przeszczęśliwy, że zaraz dobiegnę do mety. Choć ledwo dawałem sobie radę z żołądkiem, na trasie biegowej dzielnie mi kibicowali moi wierni kibice 🙂
W końcu minąłem znak 40 km i chyba tylko katastrofa mogła mi popsuć plany dotarcia do mety. Wiedziałem, ze Przemo już dawno był poza moim zasięgiem, ale plan B w postaci złamania 11 godzin zostanie zrealizowany. Mijam mostek i już tylko pozostała prosta prowadząca do rondka, z którego prowadziła droga na czerwony dywan. To co czułem będąc już na dywanie nie można opisać czy opowiedzieć. To zwyczajnie trzeba przeżyć. Biegnę jak wariat do mety. macham łapami, pokazuje speakerowi na zieloną bransoletkę (świadczącą o debiucie) i na numer startowy. Macham, krzyczę, biegnę i słucham aby usłyszeć to po co tu przyjechałem. W końcu speaker wykrzyczał „Tomasz – you are an Ironman”. Taki byłem przejęty, że nawet nie zauważyłem jak Kasia z Wiolą i Marcinem zdzierają gardła przy samej mecie. Wbiegłem na metę z czasem 10:50:54, dostałem medal, oparłem się o barierki i … trochę się tak jakby rozkleiłem. Chłopaki nie płaczą, ale Ironmany? 😀 .
Maraton pokonałem w czasie 04:05:32 czyli o pół godziny gorzej niż było to w planach. Średnie tempo wyszło 05:49 min/km co przy sensacjach żołądkowych i tak jest do zaakceptowania. Nawet nie czułem się tak zmęczony jak powinienem być i tak trochę już teraz bez emocji to wkurzony jestem na całą sytuację na bieganiu. Wiem, że mogłem pobiec w okolicach 03:35, ale Ironman rządzi się swoimi prawami i wiele rzeczy nie jesteśmy w stanie przewidzieć. 11 godzin jednak złamałem i tak wieku 45 lat, 2 i pół roku po zerwaniu więzadła krzyżowego spełniłem swoje sportowe marzenie. Jeszcze kilka lat temu Ironman był dla mnie Mont Everestem możliwości i coś co wydawało się osiągalne tylko dla sportowców. Okazuje się jednak, że hasło „anything is possible„, które przyświeca całej imprezie Ironman, faktycznie nie jest zwykłym sloganem, ale kluczem do drzwi marzeń, które jak pokazuje mój przykład, każdy może otworzyć. Wystarczą chęci, motywacja, dobra organizacja dnia i pomoc najbliższych a sen może się ziścić każdemu kto zwyczajnie tego pragnie.
Teraz chyba jest doskonały moment aby podziękować wszystkim tym, bez których nie było by to możliwe. I tak:
- Kochanej żonie, która zajmowała się wszystkim jak ja trenowałem. Za pyszne dietetyczne posiłki i za to, że kilka razy dziennie musi słuchać co tam się dzieje w TRI świecie
- Całej mojej rodzinie, która na hasło TRI już dostaje białej gorączki
- Rodzicom za wiarę w syna
- Łukaszowi Lisowi, za to, że rozumiał, wytłumaczył, wytrenował a przede wszystkim wierzył w to czasem bardziej niż ja sam,
- Wszystkim dziewczynom i chłopakom z Triclubu za wspaniale spędzone chwile, treningi, za wsparcie i za kibicowanie
- Wioli i Marcinowi za to, że chciało im się ruszyć z Warszawy aby pokibicować jakiemuś wariatowi w Barcelonie
- Asi Jaczewskiej z Lekmed-u za cudowną opiekę nad moim kolanem
- Dr. Słynarskiemu za naprawienie mojego kolana
- Wszystkim, których nie wymieniłem a myśleli o mnie i mnie wspierali
„Bardzo Wam dziękuje„
Było już sporo o mnie więc teraz należałoby wspomnieć jak inni sobie poradzili. Oczywiście jak zawsze zarąbiście – Krzysiek Urban wykręcił 10:19:36, a mi pozostała duma, że znowu udało mi się pokonać w wodzie takiego pływaka (podobno to zasługa mojej tajnej pianki 😀 ). Ewelina Pisarek to już inna liga – w swoim debiucie wywaliła taki wynik, że aby coś takiego osiągnąć musiałbym się chyba do Triclubu przeprowadzić 😛 . Zrobiła 09:25:52 – nie wiem jak, ale właśnie tyle wykręciła. GRATULACJE dla Eweliny i Krzyśka.
Jak już odetchnąłem i uściskałem żonkę poszliśmy powoli po rower. Plan był taki aby odebrać rower, szybki prysznic, szama i lecimy kibicować na trybuny ostatnim zawodnikom.
Chwilkę nam to zajęło bo muszę przyznać, że szliśmy powoli. Nie dlatego, że nogi trochę odczuły pokonany dystans, ale zwyczajnie rozkoszowaliśmy się widokami 😛 . Pomimo ogólnie dobrego samopoczucie czułem, że na stopach mam kilka solidnych pęcherzy – sprawdzimy to potem. Odebranie roweru poszło sprawnie i mogliśmy pójść do hotelu a tam:
Cały pokój hotelowy udekorowany na cześć nowego Ironman-a. Fajne są takie niespodzianki – extra, dziękuje 🙂 Teraz prysznic, ogólne oględziny ciała i lecimy na szamę. Wreszcie nie dietetyczną – lecimy tym razem bez ograniczeń – pizza i piwko. Jak już zmyłem z siebie żelazny pot okazało się, że faktycznie nóżki dostały trochę wycisku. Ale nic to, pęcherz się przebije, plasterek się naklei tu i tam i będzie wszystko działać 😉 .
Po pysznym jedzeniu należało zapalić cygaro zwycięstwa, wszak nie codziennie się robi Ironman-a 🙂
Tak jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy czyli poszliśmy pokibicować tym niesamowitym ludziom, którzy w nadludzkim wysiłku pokonywali dystans IM w ponad 15 godzin. Piękne były to chwile patrząc jak mnóstwo obcych ludzi z całego serca kibicuje ostatnim, docierającym na metę, zawodnikom. Chłopaki z IM-a potrafią naprawdę zrobić show. Wrzawy, okrzyków i pisków nie było końca. Dodatkowo odwiedził nas olimpijczyk z Rio i Londynu, który zresztą tutaj startował. Alex Zanardi wykręcił tutaj na wózku czas poniżej 9 godzin – jak tylko się tu pokazywał trybuny szalały. Ostatni zawodnik przybiegł po 16 godzinach, jednej minucie i kilku sekundach. Niestety speaker już nie mógł go poinformować, że został Ironmanem (przekroczył regulaminowy czas), ale dostał od wszystkich owację na stojąco. Ten czerwony dywan jest magiczny – nawet udało się Kasi nakręcić oświadczyny zawodnika – jest MEGA 🙂 . Po kibicowaniu poszliśmy jeszcze uczcić zwycięstwo i w efekcie zabalowaliśmy do prawie trzeciej w nocy.
Następnego dnia na śniadaniu i na mieście dokładnie było widać kto wczoraj brał udział w zawodach. Istne ministerstwo dziwnych kroków 😀 a na schodach było widać najlepiej. Jeden kulał, utykał, drugi powłóczył nogami, trzeci jęczał przy chodzeniu – normalnie zjazd Ironmanów 😀 . Dzień po zawodach to poza regeneracją, była impreza przyznawania „slotów” czyli kwalifikacji na Mistrzostwa Świata na dystansie Ironman, które jak zawsze odbywają się na Hawajach. Kasia poszła na plaże a ja z Eweliną poszliśmy na imprezkę. Liczyliśmy , że będąc na pudle, może Ewelinie uda się zdobyć slota. Zasada jest taka, że przyznawana jest „jakaś” ilość slotów w każdej kategorii (ustala to organizator). Zależy to od ilości zawodników w kategorii, ale z reguły nie dają więcej niż trzy na kategorie (te najliczniejsze). Tym razem w kategorii Eweliny przyznano tylko jednego slota 🙁 . Wygląda to tak, że wywołują nazwisko i jeżeli ktoś się zgłasza to bierze slota i natychmiast za niego płaci (tak jak by się płaciło za pakiet) a jeżeli go nie weźmie to wywołują następną osobę w kolejności. W kategorii Eweliny wygrała Ania Lechowicz z Polski i to ona zgarnęła slota – Gratulacje! Ewelina za to została najszybszą biegaczką wśród kobiet – maraton zrobiła w 3:16 – petarda 🙂
Pozostałe dni poświęciliśmy regeneracji czyli zwyczajowy wypoczyn 🙂 . Zwiedzanie, spacery, żarcie, relaks i sangria na Rambli
Powoli już trzeba kończyć, ale ostatnio kilka osób pytało mnie czy polecał bym takie zawody na debiut. Nigdy w życiu nie zamieniłbym tego na żadne zawody lokalne. Za tyle godzin wyrzeczeń należy to uczcić z pompą a taką zapewniają tylko zawody z serii Ironman. Oprawa, klimat, setki kibiców na trasach – to jest to czego nie zobaczymy nigdzie indziej. Oczywiście takie zawody kosztują, ale wolałbym przełożyć debiut o rok, ale metę przekroczyć na czerwonym dywanie. Nie musi to być Barcelona, ale dla debiutantów jest to chyba dobry kierunek. Dobra pora roku, płaska trasa rowerowa, spokojne pływanie – zapraszam i polecam z całego serca.
Ostatnie stuknięcia klawiatury chciałem poświęcić temu co w przyszłości. Na pewno nie będzie tak, że osiądę na lurach i zacznę układać origami (choć to podobno fajne). Po powrocie w środę do Polski, w czwartek byłem już na treningu pływackim. Taki już jestem, że kiepsko mi się działa bez określonego celu więc cel musiał być wyznaczony – NICEA 2019 czyli Mistrzostwa Świata Ironman 70.3. Tutaj jednak biletów nie ma – trzeba zdobyć slota, o którym pisałem wcześniej, z tym że tutaj na dystansie 1/2 IM. Dotyczy to imprez z cyklu Ironman czyli takie jakie są np. w Gdyni. Slota na Niceę można zdobywać od sierpnia 2018, ale Gdynia jest za mocno obsadzona więc planuje w sierpniu polecieć do Dublina. Jak tam się nie uda mam czas do czerwca 2019. Teraz chwila odpoczynku, ale zimę trzeba solidnie przepracować bo czeka mnie mocne ściganie w Irlandii. Zapomniałem wspomnieć, w grudniu są jeszcze dodatkowe zapisy na Challenge Roth (konkurencja Ironmana). Jest to pełny dystans i jeden z fajniejszych zawodów tego typu (podobno mega atmosfera). Spróbuje, ale szanse są małe 😉 .
Jeszcze raz dziękuje wszystkim za wsparcie
Trzymajcie się
Wasz Ironman 😉