Mimo że upłynął już ponad tydzień od ostatniego biegu wspomnienia cały czas są żywe a nadzieje na sportową przyszłość bardziej rozpalone. Ostatnio na basenie nawet chwile pogadałem z Łukaszem gdzie by tu najfajniej zrobić licencjonowanego pełnego Ironman-a (taka trochę życzeniowa rozmowa ? ). Zanim będę kontynuował tą historię to może w ogóle wyjaśnię o co chodzi z tym „licencjonowanym” Ironman-em. Kiedyś sobie powiedziałem, że jeżeli mam ukończyć pełnego Irona to tylko licencjonowanego. A dlaczego skoro jest dużo droższy, trzeba jechać za granicę (w Polsce jedyny oficjalny jest ½ IM w Gdyni) a przecież u nas w kraju również organizowane są zawody na takim dystansie? Niby tak, ale licencjonowany ma dużą większą rangę i ten drobny smaczek czyli głos speakera, jak przekraczasz linię mety, wołającego YOU ARE AN IRONMAN ? . Tak sobie kiedyś postanowiłem i już ? . Wracając do rozmowy to po krótkiej analizie wyszło, że chyba najfajniejsza jest Barcelona (nawet nie wiedziałem, że tam jest organizowany IM), ponieważ jest najbardziej płaska trasa no i organizowany jest w październiku czyli jest czas na przygotowanie. Fajnie by tak było pomyślałem i prędko wskoczyłem do basenu aby ochłonąć ? . W domu jeszcze poopowiadałem jakby to fajnie było zrobić irona w Barcelonie i na tym temat się zakończył. Jednak następnego dnia pojawił się na fejsie komunikat, że uczestnicy zawodów w Gdyni w 2016 roku (a ja takim jestem) będą mieli pierwszeństwo w zapisach na Ironmana w Barcelonie w 2017 r (podobno ciężko jest się tam dostać). Co tu dużo mówić, uznałem, że to musi być jakiś znak, podjarałem się i postanowiłem podjąć rękawice – w 2017 startuje w Barcie!!!. Dobra, dobra musi jeszcze zostać spełnionych kilka warunków: muszę ukończyć w dobrym stylu ½ IM w Gdyni. W dobrym stylu oznacza, że nie będę się czołgał, robił przerw podczas biegu itp. Drugi warunek to opinia Łukasza, który najlepiej będzie wiedział czy zdołam się przygotować do takiego dystansu – w końcu do przepłynięcia jest 3,8 km, przejechania 180 km i do przebiegnięcia 42,195 km. Wszystko ma być robione z głową więc jeżeli nawalę w Gdyni albo coach uzna, że jestem za cienki to temat odpuszczę tzn. przełożę na kolejny rok. Jak na razie skupiam się na Gdyni więc waga spada, forma rośnie, morale wysokie czyli wszystko idzie ku lepszemu.
24 kwiecień 2016 r., niedziela, godzina 6.30, dzwoni budzik czyli mogło to oznaczać tylko jedno – zawody biegowe a dokładnie Orlen Warsaw Marathon. Bo przecież po jakiego diabła normalny człowiek wstałby o 6.30 w niedzielę ? . Waga wskazuje 82,8 kg więc jest nieźle, szybka toaleta, 40 gram daktyli na śniadanko i decyzja o ubiorze. 5 stopni, lekki wiatr i zachmurzone niebo czyli wersja letnia odpada. Wygrały leginsy, koszulka termiczna + koszulka klubowa oraz obowiązkowa czapeczka (też klubowa). Wszystko gotowe więc czas zacząć i pokazać co potrafimy na 10 km ? . Razem z Damianem wstawiliśmy się na wspólną Triclubową fotkę o 7:45, potem długa rozgrzewka i kierunek START. Planowaliśmy od początku ostro zacząć więc musieliśmy się dobrze rozgrzać aby dobrze wejść w tempo. Godzina 8:45, wystrzelił starter, balony poszły w górę i powoli ruszyliśmy do linii startu. Ustawiliśmy się w strefie 50 minut więc nie było aż tak daleko. Od razu pierwsza wtopa – włączyłem zegarek zaraz po minięciu sporej i ładnej konstrukcji oznaczającej start, ale okazało się że faktyczna linia startu jest troszkę dalej więc miałem 18 sekund błędu na swoim czasomierzu (to pewnie wynik emocji ? ). Na początku trzymaliśmy się pace makera, który biegł na 50 minut, ale gdzieś na 3 km uznałem, że jest moc i trochę zaczęliśmy go zostawiać w tyle. Bałem się, że trochę za szybka decyzja o tym przyśpieszeniu, ale nic to, albo dobiegniemy na maksa albo padniemy gdzieś na 8 km. Dodatkowo przed drugim kilometrem pokazał mi się na zegarku ciekawy komunikat „fatal error” i zegarek się zrestartował ? . Z całkowitego pomiaru nic już nie wyszło, ale na szczęście po ponownym włączeniu pokazywał już wszystkie najważniejsze dane czyli tętno i tempo. Od pierwszego kilometra tempo wskoczyło mi na 94%, ale czułem się zdecydowanie na mniej więc byłem pewien, że moje tempo maksymalne jest wyższe niż wpisane do zegarka (takie mi wyszło na ostatnich badaniach). Szybko zrobiło się ciepło więc zruciłem czapkę, buff-a i ogień do przodu. Utrzymywaliśmy w miarę równe tempo czyli tak w okolicach 4:30-4:45 km/min. Mijamy 5 km i dobrze wyposażony wodopój, ale nie ma czasu na pierdoły a na picie przyjdzie czas na mecie ? . Czas na połowie dystansu dobry i już wiem, że jak dociągniemy tak do końca to będzie solidna życiówka. 8 km i czas na zredukowanie biegu, lekkie przyśpieszenie i ostro do przodu. Jak to się mówi noga dobrze podaje więc mkniemy do mety. Został już tylko kilometr i nie ma co się cackać tylko należało wykrzesać ostatnie siły. Tempo wskoczyło na 106% więc teoretycznie chyba już padłem ? , 300 metrów przed metą Damian klepie mnie po ramieniu – pomyślałem, że sugeruje, abym się tak nie wlókł więc włączyłem drugą prędkość kosmiczną i wpadamy jak Usain Bolt na metę. Damian opiera się o moje ramię i mówi, że chyba rzuci pawia. No cóż popatrzyłem na ziemię i okazało się, że nie byłby to pierwszy paw na mecie Orlen Warsaw Marathon ? . Oznaczało to ni mniej ni więcej, że pobiegł na maksa. W efekcie Syn mnie znowu zdeklasował, ale tym razem o 1 SEKUNDĘ!!! ? . Panie i Panowie, Ladies and Gentlemen, Damen und Herren znowu mamy sukces – oficjalny czas to 00:48:25 więc życiówka poprawiona o ponad trzy minuty. Wielkie dzięki dla Łukasza, który jak widać po moich wynikach solidnie przygotował swojego zawodnika. Teraz czas na obóz kondycyjny i 22 maja pierwszy w tym roku triathlon. Do zobaczenia w Piasecznie ?