Trochę z opóźnieniem, ale na nartach w Szczyrku jakoś nie miałem weny do pisania. A pisać trzeba, bo jak się było potrenować na zajebistej Fuercie, to trzeba tą nowinę wysłać w świat 😉 . Nie upłynęło bardzo dużo czasu, kiedy to uważałem, że na treningowe obozy zagraniczne jeżdżą tylko i wyłącznie zawodowcy lub osoby, które  zwyczajnie chcą się pokazać. Siedzę teraz i wszystko odszczekuje – oj jak bardzo się myliłem. Okazało się, że na przełomie stycznia i lutego Wyspy Kanaryjskie są pełne sportowców. Zarówno tych PRO, tych z pierwszych stron gazet, tych z wytatuowanymi kółkami olimpijskimi, ale również zwykłych amatorów chcących podreperować swoją formę. Fuerteventura to taka wyspa sportu. Z jednej strony przyjeżdża się tutaj na kajta, wind surfing czy surfing a z drugiej strony wyspy stacjonują zwolennicy z przeróżnych innych dyscyplin – dominuje oczywiście triathlon (przy najmniej w tym okresie). Wylot miałem z Modlina i niestety nie obyło się bez niespodzianek. Jak już staliśmy na mrozie gotowi wejść do samolotu oznajmiono nam, że samolot się zepsuł i musimy wracać do hali odlotów. Tanie linie, więc bałem się, że będzie lipa z tym odlotem. A jednak, Ryanair po niecałych dwóch godzinach zorganizował drugi samolot i udało się wylecieć – Brawo!.

 

No to lecimy 🙂

 

Welcome to Fuerteventura 🙂

Na Fuercie wylądowałem popołudniu. Do Playitas miałem około 40 km więc zarezerwowałem sobie miejsce w autobusie, który prosto z lotniska rozwoził pasażerów. Nie wiem jak im się to opłacało, ale wielkim autokarem jechały zaledwie dwie osoby. No cóż raz dwie, raz czterdzieści – taki biznes. Na miejscu czerwony dywan, orkiestra i takie tam 😛 . Osobiście i uroczyście zostałem powitany przez Łukasza i Przemka i można było zacząć oficjalnie TRICLUB FUERTEVENTURA CAMP 🙂 . W Playitas mieszkaliśmy, w sportowym hoteliku. Co ja pisze – kompleksie sportowym.

Tutaj mieszkaliśmy 🙂

Było tu wszystko co dusza sportowa zapragnie – odkryty basen, siłownia, hala do crossfitu i fitnessu, wszelkiego rodzaju bieżnie, wypożyczalnia rowerów,  boisko do badmintona i długo by jeszcze wymieniał. No może jeszcze wspomnę o polu golfowym 🙂 . Pierwszy raz mieszkałem w hotelu gdzie mieszkało kilkaset osób i nikogo nie spotkałem z papierosem, nikt wieczorem nie imprezował, nie śpiewał pod balkonem, w nocy nie rzygał na trawnik – zwyczajnie inny świat 😀 . O godzinie 22 większość już grzecznie leżała w łóżeczkach i ładowała baterie na następny poranny trening. Poza rewelacyjnymi warunkami do trenowania (dobra jakość dróg, mały ruch, fajne górki), pod względem turystycznym Fuerta nie powala. Sympatyczni mieszkańcy, fajne kafejki, dobre owoce morza, ale tak poza tym to księżycowy krajobraz (oczywiście poza widokami nadmorskimi). Jednak im mniej turystów tym lepiej dla rowerzystów, więc warunki były MEGA. Pogoda też w okolicach 20 stopni (przy najmniej przez pierwsze trzy dni) czyli idealnie. Jedyne co mogłoby przeszkadzać to ten pieprzony wiatr, ale o tym będzie później. Wracając jeszcze do hotelu, to mieszkaliśmy w czteroosobowym pokoju – Ja, Łukasz, Przemo i Dziuku. Na miejscu był jeszcze Bartek Dobrzański z synami więc ekipa była przesympatyczna. Do dyspozycji mieliśmy nawet aneks kuchenny i balkon gdzie mieściły się wszystkie nasze bajki. Na koniec creme de la creme tego hotelu czyli restauracja. Taka sala treningowa dla twojego charakteru i silnej woli. Jadło się do oporu korzystając z wszystkich serwowanych pyszności – kuchnia fit, żarcie z grila, zupy, makarony, przystawki, owoce i desery. O matko jakie mieli desery, przepraszam a czy ja już wspominałem o deserach 😀 . Pierwszego dnia ganiałem po dokładki chyba z sześć razy. Po trzech dniach postanowiłem się opanować i zszedłem do trzech kursów 😀 . Pod koniec udało się zjeść przy dwóch podejściach czyli główne danie i przy drugim podejściu deser, który był takim „must have” na obozie 😉 . Pojedli, popili więc czas potrenować a plan w tym temacie był dość prosty. Czyli jak to na obozach bywa 😉 . Rano przed śniadaniem bieganko, około południa planowane było pływanie.  Do wyboru był piękny 50 metrowy odkryty basen lub open water. Zaraz potem długi rower i powrót tuż przed kolacją. Przed żarciem były jeszcze ćwiczenie typu stretching, rolka i takie tam zabawy 😉 . Wieczorem przegląd netu i spać. Taki był plan, ale życie troszkę go zweryfikowało.

Poranne bieganko 🙂

Pierwszego dnia nawet wszystko zgodnie z harmonogramem. Rano extra bieganko. Najpierw przez pole golfowe (boczkiem oczywiście po ścieżkach) a potem rundka po okolicy i ćwiczenia nad samym morzem – bajka 🙂 . Około południa poszliśmy popływać w oceanie. Woda dosyć chłodna, ale oczywiście mieliśmy pianki więc było ekstra.

Podwodne potwory 🙂

Zaraz potem szybkie przebranie i  czas było rozpocząć to po co tu się głównie przyjeżdża czyli rower. Tutaj miałem nadzieje, nauczyć się jeździć a najbardziej zależało mi na nauce zjazdów, obycia z wiatrem i tego typu akcje. Wiatru tu niestety nie brakowało. Bohatersko wybrałem się ze swoimi kołami startowymi (stożki 8,8 z tyłu i 6,2 z przodu) więc już wiedziałem, że lekko nie będzie. Przemo miał jeszcze większe stożki z przodu, ale nasz Przemo to inna liga 🙂 . Pierwszego dnia wiatr był łaskawy, ale jak dla mnie to prawie łeb urywał. Wszyscy twierdzili, że to mały zefirek a wiatr to dopiero zobaczę (chyba bardziej poczuje). Niby zrobiliśmy niecałe 70 km, ale trening mnie podłamał psychicznie. Moje umiejętności kolarskie okazały się brakiem umiejętności a na zjazdach, mimo tego lekkiego wiaterku, kilka razy musiałem zmienić gacie. Wiatr wiał nie wiadomo (znaczy ja nie wiedziałem) skąd a rowerem telepało jak rozklekotaną taczką. Myślałem, że może na podjazdach dam radę, ale i tu okazało się, że do perfekcji brakuje mi tak tylko troszkę 😉 . Totalna katastrofa i kubeł zimnej wody na ten rozgrzany łeb się wylał. Jedyne co mnie pocieszyło to te sześć dokładek na kolacji oraz deserek 😀 .

Widoki trochę rekompensowały trudy wycieczki 🙂

Triclubowy peleton 🙂

W nagrodę deserek w stylu „fit” 😉

Następnego dnia przywitała nas też fajna pogoda i bieganie zrobiliśmy po okolicznych górkach. Czasami bardziej wspinaczka, ale fajny trening przed rzeźniczkiem 🙂 . Prysznic, śniadanie a po śniadanku wylegiwanie się na leżaku przed basenem.

Wspinaczka biegowa 🙂

Takie tam widoki po śniadaniu 🙂

 

Nie tylko treningiem człowiek żyje – na drugim planie Bartek i Przemo

W okolicy południa Łukasz, zarządził trening pływacki na basenie. No ludziska, to był dopiero niezły wypas. Pełnowymiarowy odkryty 50 metrowy basen z widokiem na palmy i ocean. Istny raj treningowy – ponad godzinny trening zleciał błyskawicznie. Przy okazji udało się zrobić fotkę z Mario Mola. Hiszpańskim triathlonistą – dwukrotnym zwycięzcą ITU World Triathlon Series (liga triathlonu rozgrywana na dystansie sprinterskim) oraz ósmym na olimpiadzie w Rio.

Takie tam nurkowanie 🙂

Trening z mistrzem 🙂

Chwila przerwy na zmianę ciuchów i ruszyliśmy na rower. Tym razem pękło 80 km, ale stres na zjazdach był taki sam choć już bardziej się spodziewałem co mnie czeka. Był też jakiś popieprzony, mega stromy podjazd. Udka piekły, ale udało się wjechać. W końcu dojechaliśmy nawet na drugą stronę wyspy i można było chwilę popatrzeć na fale w bardzo fajnej zatoczce.

No dobra – widoki były zajebiste 😉

I ja w tej zatoczce 🙂 🙂

Powoli pogoda się psuła, ale to nie powstrzymało trenera od pojechania następnego dnia do Betancuri czyli starej stolicy Fuerty. Z rana oczywiście pobiegaliśmy, ale na basen już było trochę za chłodno. Droga do starej stolicy prowadziła przez otaczający miasto masyw górski i jeden z wyższych szczytów na Fuercie. Oczywiście chłopaki mieli ze mnie bekę na zjazdach, ale każdy pokonany kilometr na tym pieprzonym wietrze tylko mnie wzmacniał.

Starałem się jechać jak Łukasz tłumaczył, ale wiatr robił swoje. Po zjeździe czekała nagroda w postaci przerwy na kawkę. Nie byle jaką, bo była to lokalna hiszpańska kawka zwana „cortado” – takie espresso przełamane lekko spienionym mlekiem. Była też wersja z mleczkiem skondensowanym zwana tutaj „condensado”. Po kawce ruszyliśmy do hotelu i jakoś się udało następny dzień zaliczyć do bezpiecznie ukończonych 🙂 .

Kawka CORTADO

Przed kolacją jeszcze się po rozciągaliśmy i mogliśmy uznać dzień za dobrze wypełniony.

Następnego dnia, jak zawsze rano pobiegaliśmy (tym razem po bliskiej okolicy) i ze względów pogodowych musieliśmy znowu odpuścić pływanie. Chyba dobrze bo coś czułem, że jakieś bakterie, wirus czy jakiś inny syf próbują mnie dopaść. Pojechaliśmy więc pojeździć i tym razem trener nas zaprowadził (jak on ogarniał te trasy to do tej pory nie mogę pojąć 😛 ) na drugą stronę wyspy w okolice miejscowości Pajara. Tam przerwa na owoce morza i powrót na ćwiczenia do hotelu.

Krewety smakują lepiej w super towarzystwie 🙂

Tym razem dystans wyszedł około 60 km. Jedyny kłopot to, że coraz bardziej wiało a ja przeżywałem katusze na zjazdach. Na jutro przewidywali chyba huragan więc już się trzęsłem ze strachu.

Na niedziele trener załatwił nam wycieczkę biegową na latarnie. Coś wspominał, że może być lekko „pod górkę” no i faktycznie nie kłamał 😀 . Trasa była mało skomplikowana. W jedną stronę cały czas pod górkę, ze stromizną na końcu a z powrotem fajnie i przyjemnie 🙂 . Udało się dobiec i chwilkę popatrzeć na wschód słońca i otaczający nas krajobraz.

Pozdrowienia z latarni

Długo to nie trwało bo trzeba było wracać na śniadanko. Po śniadaniu do wiatru dołączył przelotny deszczyk, więc z rowerem musieliśmy trafić w okno pogodowe. Kiepska pogoda zeszła się razem z moim słabym samopoczuciem więc Łukasz zarządził „coffee ride” i pojechaliśmy do przesympatycznej lokalnej kafejki w miejscowości Giniginamar. Po południu mieliśmy trochę więcej czasu na ćwiczenia. Już bym zapomniał, że nie tylko triathlonem człowiek żyje i przed wyjazdem udało się zobaczyć finał Australian Open gdzie czarował na korcie Roger Federer.

Jadąc na Fuerte wszystkiego bym się spodziewał, ale nie tego, że trening biegowy będę robił na bieżni pod dachem. Rano wyszliśmy jak zwykle na bieganko, ale po piętnastu minutach musieliśmy spasować i przenieść się do hali. Trening trzeba było zrobić i deszcz nam tutaj planów nie popsuje 😀 . Na szczęście pogoda się trochę poprawiła i udało się  wyjść pokręcić. Łukasz z Przemem uknuli plan by dojechać do miejscowości Moro Jable co dało by w sumie tak ponad stówkę. W połowie drogi ich niecny plan (wprowadzony w tajemnicy przede mną) popsuła pogoda. W połowie drogi, w miejscowości Costa Calma dopadła nas wielka czarna chmura i musieliśmy się schronić w przydrożnej knajpce. Po tej chmurze później była następna chmura więc chwilkę tutaj posiedzieliśmy. Tutaj też wyszło coś takiego:

O matko – KREW!!!

Oficjalna wersja jest taka: „Na zegarze ponad setka – stop – biorę prawy zakręt – stop – wystawiam łokieć -stop- nagle czuje, że czymś tre -stop- okazuje się, że to kolano -stop-„ . Jak było dokładnie to nie wiadomo, ale nie ma powodu by nie wierzyć Przemkowi 😆 . Trochę się zeszło więc po tej przymusowej przerwie musieliśmy zawracać niestety do hotelu – czas i pogoda nie była dla nas sprzymierzeńcem. Szkoda bo był to ostatni rower na Fuercie i mogliśmy go zakończyć długim akcentem. Wieczorkiem wypiliśmy jeszcze coś tam z bąbelkami i rozegraliśmy prze długi mecz w pingla. Totalnie rozjechał nas Przemo, który pozostał przy stole niepokonany. We wtorek był jeszcze czas pobiegać a po śniadaniu pozostało tylko pakowanie. Autobus podjeżdżał po nas o 13:00 więc mieliśmy chwilkę czasu. Wracaliśmy większą ekipą. Turnus skończył się też dla Przemka i synów Bartka więc było trochę raźniej.

Czas do domu 🙂

Czas nadszedł by pożegnać się z Fuertą, ale coś czuje, że do zobaczenia bardziej tu pasuje 😉

Pozostały wspomnienia 🙂

Podsumowując ten cały tydzień to trzeba przyznać, że uświadomił mi jak wiele mam jeszcze do zrobienia, ile muszę się jeszcze nauczyć. Najważniejsze, że obóz był strzałem w dziesiątkę. Może nie relaksuję się jeszcze na zjazdach, ale w końcu poznałem i zrozumiałem jak trzeba zjeżdżać a pod koniec miałem wrażenie, że wreszcie łapałem skąd na mnie wieje. Na pewno następnym razem wezmę zwykłą szosę bo rower czasowy na takich kołach to kiepskie rozwiązanie. Zmiana przerzutki na lemondce wymaga oderwania rąk od kierownicy a to przy tym wietrze jest mało bezpieczne. W sumie zrobiliśmy ponad 400 km co patrząc na pogodę, a pod koniec jeszcze kiepskie zdrówko, to całkiem nieźle. Bieganie to już sama przyjemność. Biegaliśmy sporo po okolicznych górkach więc zrozumiałem co będzie na rzeźniczku w czerwcu. Udało się wybiegać 70 km 🙂 . Pływanie wyszło chyba najsłabiej, ale zdrowie było ważniejsze niż przewianie po basenie. Udało się mimo tego zrobić chociaż 10 km. Wielkie dzięki chłopakom za super towarzystwo a Łukaszowi dodatkowo za cenne uwagi i namówienie mnie na ten wyjazd 🙂

Relacje z całego obozu można poczytać na stronie Triclubu:

Obóz klimatyczny FUERTEVENTURA 2018 – podsumowanie.

Oraz zerknąć na filmik z drugiego turnusu

Zdjęcia: Triclub, Łukasz Lis, archiwum własne