Ale to było magicznych 11 dni!!! – do końca nie wiadomo było (z oczywistych względów), czy coroczny obóz TRICLUB-owy się w ogóle odbędzie, ale ostatecznie się udało i to jak się udało. Pierwszy raz mieliśmy trenować w nowej lokalizacji i do tego trener wybrał piękne Kaszuby (kto nie był niech pakuje walizki). Termin też został zmieniony i w tym roku padło na czerwiec. Trafiliśmy do niewielkiej miejscowości, a raczej wsi Krzeszna, położonej 10 km od Stężycy i około 20 km od Kartuz – byliśmy w samym sercu Kaszub 🙂 . Ugościł nas fantastyczny pensjonat „Gościniec Malinówka”, o którym pewnie jeszcze napiszę kilka słów, bo na prawdę warto. Pojechała spora ekipa, gdzie większość została na całe jedenaście dni, a niektórzy niestety musieli wracać po czterech dniach (to jedyna smutna rzecz z tego obozu) 🙁 . W sumie na obozie było 17 „dużych” osób (nie w jednym momencie, bo niektórzy się wymienili po weekendzie), dwie mniejsze osóbki (Jasio i Tadeusz) oraz dwa psiaki (Lucy i Frodzio). Zbiórka na miejscu była zaplanowana na 11 czerwca wczesnym po południem. Wczesnym, ponieważ, jak można było się spodziewać, w dniu przyjazdu były zaplanowane dwa treningi 🙂 . Jak zawsze w takich sytuacjach dojechałem oczywiście wcześniej aby zająć lepsze wyro 😉 – w pokoju byłem jak zwykle z Bartkiem czyli taka już stała, dobrze zgrana „para” obozowa 🙂 . No musze przyznać, że warunki były „jakby luksusowe” – duży, przestronny pokój, fajna łazienka i ten wielki taras co jest, przy takich wyjazdach chyba najważniejsze (poza łazienką 😉 ).
Przy samym pensjonacie dobrze zaopatrzony sklepik a dookoła pustki i brak sąsiadów. Warunki chyba najlepsze ze wszystkich obozów (a kilka już zaliczyłem 😉 ). O jedzeniu tutaj powinno się osobny rozdział napisać, ale zwyczajnie kucharz znał się na swojej robocie. Jak nie znacie pierogów z malinami czy bobem to musicie tu przyjechać – PETARDA. Udało się przyjechać chwilkę wcześniej to na spokojnie mogłem się rozpakować, aby przed 15 zrobić pierwszy trening pływacki. Jezioro piękne, woda chłodnawa, ale do pływania idealna.
Popływaliśmy niecałą godzinkę i udało się jeszcze przed kolacją zrobić rundkę biegową dookoła jeziora. Tutaj niestety moja ulubiona Sielpia została zdeklasowana widokami, trasami biegowymi i innymi achami i ochami 🙂 .
Kto bywał lub czytał o naszych obozach sportowych to wie, że plan dnia to nuda i zawsze jest identyczny – trening, żarcie, trening, żarcie, trening, żarcie, spać 🙂 – zmienia się tylko kolejność jednostek treningowych i ich długość. Piątek jeszcze spokojny, ale już trener zapowiedział, że w weekend będzie rzeźnia. Zanim jednak do weekendu to tradycyjnie w pierwszy wieczór odbył się wieczorek zapoznawczy z apelem, przemowami i drobnym poczęstunkiem 😉 . Wszystko to u Karoliny vel Championa i Janusza – jakoś ten pokój najbardziej nadawał się na zbiórki 😉 .
Oczywiście wszystko było niskokaloryczne i zgodne z regulaminem obozowym 🙂 . Po śniadaniu w piątek rozpoczęliśmy dzień z Open Water a zaraz potem rower. Podczas naszego pływanka Janusz latał dronem i nas filmował (dzięki Janusz – zajebisty filmik).
Autor: Janusz Pieczonka
Pagórkowate drogi, piękne krajobrazy (dziwne, że je w ogóle zauważyłem 😛 ), wspaniała pogoda – rowerowanie na Kaszubach jest cudowne.
Zaraz potem obiad i popołudniowe bieganko. Pobiegliśmy na wieżę widokową – Wieżyca, która jest najwyższym wzniesieniem na Kaszubach. Aby popatrzeć na widoki z tej 35 metrowej wieży trzeba zapłacić niestety 10 zł. Trochę sporo jak na pokonanie kilku schodków na platformę widokową.
Zaraz potem kapitalny zbieg na dół po lesie. Bardzo przyjemny dzień zapowiadał tylko pot i cierpienie dnia następnego. Na sobotę zapowiedziana była bowiem typowa zakładka tylko może trochę bardziej męcząca niż zwykle. Musieliśmy wyrobić się ze wszystkim, więc zbiórka nad wodą była o 6:45. Każdy dostał swoje zadanie (w zależności do czego się przygotowuje), odpalił zegarki i do wody. Ja miałem do zrobienia 2 km i mogłem iść do hotelu i zacząć szykować się na rower. Tu zadanie było proste – robiliśmy 4 km pętle a ja miałem do zrobienia 10 takich kółeczek. Byłoby dobrze gdyby trener nie wyznaczył tej pętli z długim i dosyć ciężkim podjazdem a potem niestety, jak to bywa, zjazdem. Izo i żele pochłaniałem ile mogłem, ale jakoś nóżka tego dnia nie była łaskawa. O ile na równej jakoś szło to na podjazdach było słabo. No nic – zadanie zrobione, teraz chowanie rowerów i można było zabrać się za bieganie. Do zrobienia było mocne 50 minut. Trochę bieg zrekompensował mi rower i tempo wyszło całkiem niezłe, bo 4:38/km. Obiad jak zawsze pyszny, a po obiedzie zasłużony relaksik czyli drzemka, pogaduchy i takie tam fajne rzeczy 🙂 . Tego dna nasz Champion miał urodziny i poza odśpiewanym sto lat nad wodą po południu były słodkości i coś do słodkości – NAJLEPSZEGO Karola 🙂
Niedziela też nie miała być ulgowa – zapowiedziany był dłuuuuugi rower. Łukasz zrobił dwie trasy – potem trasy można było wgrać do zegarków lub innych naszych urządzeń (to tak dla tych co nie na bieżąco z takimi wynalazkami). Potem nawigacja i wszyscy wiedzieli jak jechać – nawet ja 😛 . Były więc dwie trasy – krótsza 85 km i dłuższa 136 km. Grupy z obydwóch tras miały się spotkać przy wieży widokowej we Wdzydzach Kiszewskich. Tam coś przekąsić i potem wracać razem (lub w grupach) do hotelu. W grupie krótszej trafiła się dwa razy wymiana dętki a tak poza tym wszyscy szczęśliwie się spotkaliśmy we Wdzydzach. Żarcie tam było słabe, więc posiedzieliśmy chwilkę, uzupełniliśmy płyny i ruszyliśmy z powrotem.
Chyba wczorajsza słaba dyspozycja spowodowała, że dzisiaj nóżka kręciła jak oszalała. Trener cofnął się do drugiej grupy a myśmy cisnęli do przodu. Starałem się prowadzić grupę jak mogłem i nawet udało się ich troszkę zmęczyć 😉 . Jak jednak złość można zamienić w energie 😛 . Dojechaliśmy do hotelu i wyszło zgodnie z planem 136 km – szybko doprowadziliśmy się do po ładu i naszła nas ochota na pizzę (tego dnia obiadu nie było w hotelu). Wybraliśmy się do Oregano w Stężycy i to był super wybór. Miła obsługa, pizza szybko podana i do tego bardzo smaczna. Po takim rowerze picka weszła idealnie 🙂 . Niedziela to też czas wymiany „turnusu” – opuścili nas Krzysiek, Janusz i Karolina a dojechał Krzysiek Urban. Takie życie – ktoś musi pracować aby inni mogli trenować 😉 . U nas w pokoju panowała oczywiście dyscyplina i nikt nie musiał namawiać nas na rolowanie 🙂 .
Poniedziałek był dniem wypoczynku po tak intensywnym weekendzie. Zaplanowana była wycieczka pływacka (tego jeszcze na obozach nie było). Wypożyczyliśmy rowery wodne i popłynęliśmy do Ostrzyc oddalonych o 3 km od naszego pomostu. Z powrotem mieliśmy wracać wpław – tzn. część mogła płynąć cały dystans, część była supportem na rowerkach a jeszcze inni mogli pokonać tylko część trasy i zmieniać się na wodzie. Na pierwszym łuku nie obyło się bez „zjebki trenerskiej” 🙂 Mieliśmy płynąć bliżej brzegu a trochę nam się brzeg przesunął na środek jeziora 😉 . Ech ten trener… znowu miał rację, choć nie wiem czy była dokładnie podana definicja bliżej brzegu 😉 . Zjebka jak zawsze zadziałała – zaraz wszyscy płynęli jak po sznurku 😀 . Po południu jeszcze była akcja „czysty rower” i demonstracja nowego smaru trenera. Do wyboru w różnych kolorach i chyba nawet zapachach 😉 . Trener robił za serwisanta a reszta dzielnie się przyglądała (tak typowo po naszemu 😀 ) .
Następny dzionek to już taki standard – trzy treningi i na wieczór niespodzianka. Tomek J. wyjechał biznesowo i przywiózł pysznego świeżutkiego pstrąga.
Miał zostać na następny dzień, ale nie poleżał nawet 10 minut – pycha – dzięki Tomek. Znalazł się również czas na sprzątanie 🙂 – niestety konkurs na najczystszy pokój nie został zorganizowany 😛 .
Środa to już długi rower i zaplanowana zajebista wycieczka do Sopotu i z powrotem pociągiem do hotelu (stacje mieliśmy tuż obok). Znowu ustalone były dwie trasy 70 i 115 km. Ruszyliśmy około 10:00 – wszystko dopięte. Dodatkowa dętka, żarcie na drogę, no wszystko. Jak się jednak okazało jednak nie wszystko 🙁 . Gdzieś na trzydziestym kilometrze spadł mi łańcuch, więc zatrzymałem się, szybka naprawa i w drogę. Nieszczęścia chodzą parami i po kilku metrach złapałem kapcia – fak. Szybki pitstop i dętka wymieniona, a w między czasie Łukasz z Krzyśkiem wrócili zobaczyć co się tak wlokę.
Jak już napompowałem oponę, Łukasz zauważył, że jest przecięta (widać było detkę). Jednak nieszczęścia chodzą trójkami 😈 . Może i była przecięta już od dawna, ale jechać z taką oponą… .
Zostały dwie opcje – powrót albo dojazd do Sopotu krótszą trasą. Na szczęście wszystko to się stało zanim trasy długa i krótka się rozdzielały. Zmniejszyłem ciśnienie w oponie i zdecydowałem się jechać do Sopotu. Wkurzony, że trening nie wyszedł wlokłem się samotnie przez następne 30 km, uważając na dziury w drodze. Na miejscu byłem pierwszy, więc mogłem chwilkę się poopalać, zjeść gofra i porozkoszować się widokiem sopockiego mola 🙂 .
Długo nie musiałem czekać i pojawiła się grupa, która jechała krótszą trasą. Znaleźliśmy lokal na monciaku, zamówiliśmy węglowodany i czekaliśmy na resztę.
W końcu i reszta dołączyła do naszego stolika. Pierwsza grupa jeszcze pod koniec trasy miała przygodę – Olek się wywrócił i przywalił kaskiem w chodnik. Kask roztrzaskany, ale głowa cała – gdyby nie kask to siedzielibyśmy pewnie na SORze a nie w pizzerii – LUDZIE JEŹDZIJCIE W KASKACH!!!. Oluś trzymaj się i najważniejsze, że cały jesteś. Powrót zaplanowany był pociągiem, ale dokładną logistykę zaczęliśmy dopiero teraz. Pojechaliśmy na dworzec, ale się okazało, że do Krzesznej to tylko z głównego jedzie. Jak tam dojechaliśmy okazało się, że pociąg ma 6 miejscówek na rowery (a nas było chyba 11) i do tego wszystkie sprzedane. Wdarło się lekkie zaniepokojenie, ale ostateczna decyzja należała do kierownika pociągu, więc wszystko zależało od naszego negocjatora Bartusia, którem nikt się nie oprze. Tak i było tym razem – wszyscy jakoś się zmieściliśmy 🙂 .
Następnego dnia miało być samo Open Water, a dla chętnych jeszcze było bieganko (zgłosiłem się oczywiście). Pływanie z rana miało być dłuższe to namówiłem Bartka na dwie pętelki – wyszło ponad 4 km i musiałem potem wysłuchiwać jak go wrobiłem, jak on to łyknął i takie tam, ale było widać po nim (chyba 😛 ), że był spełniony i wdzięczny. Skromny jest to nie chciał pewnie tego okazywać 😉 . Powoli pogoda się psuła i delikatnie Łukasz musiał zacząć wprowadzać drobne korekty w planie. W piątek zrobiliśmy sobotni rower i bieganko a w sobotę „niestety” robiliśmy zakładkę (ta sama męka co przed tygodniem). Prognozy piątkowe zapowiadały deszcze po południu, więc bieganie zrobiliśmy przed śniadaniem a rower zaraz po. Jeszcze przed obiadem Eliza z Dominikiem zaproponowali zabawę w Molkky – kto nie zna niech wygugla 🙂 – takie boules tylko w fajniejszej wersji – bardzo fajna sprawa 🙂 .
Przed kolacją jeszcze zdążyliśmy pojechać do Ostrzyc na lody – łba nie urywały, ale zawsze jakieś urozmaicenie.
To jeszcze nie koniec atrakcji – po południu walczyłem jeszcze z regulacją hamulcy w rowerze a nasz Tomek S. walczył ze swoim pięknym BMW, które zostawił pod linią wysokiego napięcia i jak się okazało samochód strzelił focha. Alarm wył, nie dało się go wyłączyć ani odpalić. Praca przy rozwiązaniu tego problemu była wspólna 😀 , znaczy tak po Polsku – Tomek był wkur… do czerwoności, a wszyscy obozowicze stali i doradzali – „może bateria”, „hmm pewnie auto się zepsuło”, „dziwne bo wycieraczki chodzą”, „a może przez to, że niebieski”… Serwis miał to gdzieś, tylko Błażej wykazał się geniuszem – wyguglował, posprawdzał, nacisnął, zresetował i odpalił – MISTRZ 🙂 .
Sobota to już cotygodniowa rzeźnia czyli obozowa zakładka. Najpierw pływanko, potem 90 minut na maksa roweru i godzina biegania. Na rowerze zupełnie inna trasa, niby też z podjazdem, ale tym razem pętle wyszły trzy i tym razem nawet dobrze wszystko poszło. Na bieganku tempo trochę niższe niż tydzień temu – zmęczenie już weszło w nóżki 🙂 . Niby człowiek wykończony, ale jakoś szkoda, że to już ostatnie takie zmęczenie na tym obozie. Po południu pozostało pakowanie i wieczorem trafiliśmy do tego samego pokoju, gdzie na początku był wieczorek zapoznawczy 🙂 . Była pizza, pogaduchy, węgle i „izo” – jak zawsze mega fajnie i sympatycznie.
Obóz pozostawił po sobie wiele wspaniałych wspomnień, wylanego potu i mnóstwo doświadczeń. Było o czym pogadać i niestety już tylko powspominać. W niedziele śniadanie było na godz. 10, tak aby rano można było potruchtać. Myślałem, że już widziałem wszystkie piękne rzeczy w tym rejonie, a tu taka perełka na koniec czekała. Dobiegliśmy sobie do „Wodnego Świata” w Ostrzycach – nazwa może trochę kojarzy się z parkiem wodnym, ale była to kilku hektarowa posiadłość z domkami do wynajęcia, pięknym miejscem na śluby, salą weselną, domkami hobbita, własnym jeziorem… Wszystko pięknie zadbane i dopieszczone. Jak trafie w Jackpota zapraszam Wszystkich tam na imprezę 😀 .
Po bieganiu śniadanko i wyjazd do domu. Wiem, że zawsze mi się te Triclubowe obozy podobają, ale to miejsce było bajeczne. Przepiękne trasy rowerowe (zwykle tego nie zauważam), cudowne trasy biegowe i super warunki do pływania. O hotelu to można jedynie powzdychać z zachwytu. W życiu w takich warunkach nie mieliśmy obozu i do tego ta kuchnia!!! . Przepraszam Cię Sielpio, ale musisz trochę popracować aby dorównać tej okolicy.
Wiadomo, że obóz tworzą ludzie a Ci bezzmiennie są wspaniali i cudowni. Dobrze nam w tym triclubowym towarzystwie i dziękuje Wszystkim za te wspaniałe 11 dni. Łukasz – zajebistą miejscówkę znalazłeś – głosuje za powrotem tutaj 🙂
Na koniec filmik z naszego wyjazdu 🙂
Autor: Łukasz Lis
Trzymajcie się cieplutko 🙂
4 lipca 2020
Dodaj komentarz
4204