Wszystko zaczęło się w zeszłym roku podczas Triclubowego zakończenia sezonu w Kocierzy. Wystartowaliśmy w bardzo fajnym triathlonie górskim i tradycyjnie już trener zaliczył pudło i to w sumie wszystko jego wina z tym całym Diablakiem. Po dekoracji losowane były pakiety startowe na wszystkie dystanse Diablaka. Pogoda była słaba to i ludzi niewiele na dekoracji – 1/4 przeleciała, 1/2 również i zaczęli losować pełnego. Tego nie ma, ten podziękował aż w końcu „Kowalczyk” – no to idę, przecież nie elegancko nie podejść jak wołają 😉 . Dostałem pakiet, za co jeszcze raz serdecznie dziękuje i zaczęły się problemy co z tym zrobić. Może przepiszę lub wystawie na aukcję charytatywną, ale nie za bardzo można było, bo to prezent. W końcu uznałem, że widocznie to los tak chciał bym wystartował na takim dystansie. A mówiłem już wcześniej – nigdy więcej pełnego dystansu (chyba, że Roth). Okazało się jak zwykle, choć trochę chyba dotrzymałem obietnicy, bo przecież Diablak to nie był pełny dystans tylko pełny plus kilka kilometrów 😛 .
Co to w ogóle jest ten Diablak? 5 lat temu (w tym roku było właśnie pięciolecie) kilka osób wymyśliło sobie zorganizowanie w Polsce ekstremalnego triathlonu i jak wymyślili tak zrobili – powstał „Diablak – Beskid Extreme Triathlon” (Diablak od szczytu Babiej Góry). Pływanie odbywa się w jeziorze żywieckim na dystansie 3,5 km, następnie mamy do pokonania 180 km rowerem na dwóch pętlach. Trasa biegnie m.in. przez Szczyrk, Wisłę, Istebnę i Milówkę a suma przewyższeń wynosi 4600 m. Na każdej pętli czeka nas podjazd na Przełęcz Salmopolską (Biały Krzyż) czy Kubalonkę. Kto był to zrozumie 😉 . Po tej sympatycznej przejażdżce czeka nas oczywiście bieganie. Dosyć proste i z jednym tylko podbiegiem, który trwa od strefy zmian do mety 😛 . Najpierw pokonujemy trasę 22 km do Korbielowa a następnie skręt w lewo i dalej w stronę Mędralowej, dalej w kierunku Małej Babiej i potem na szczyt Babiej Góry (1725 m.n.p.m) – w sumie przewyższeń na bieganiu wychodzi około 2400 metrów.
Do Żywca przyjechaliśmy z Kasią w piątek (zawody odbywały się w sobotę – 26 czerwca). Poza byciem moim życiowym supportem 😉 Kasia była moim zapleczem technicznym na trasie rowerowej – tzn. w razie awarii miała w samochodzie wszystko co potrzeba do naprawy roweru i mogła w każdej chwili do mnie podjechać. Zaczęliśmy oczywiście od zwiedzania kluczowych punktów imprezy czyli najpierw kurs do zajazdu Ochodzita na 59 km trasy, gdzie mój najukochańszy support miała na mnie czekać również z piciem i jedzeniem (dozwolone przez organizatora). Dla podniesienia rangi kontroli miejsca, zjedliśmy tam naleśniki i wypiliśmy kawkę. Stąd ruszyliśmy dokładnie trasą rowerową do Żywca a potem do zapory obejrzeć miejsce startu. Zgodnie z zaleceniami trenerskimi poszukałem punktów nawigacyjnych, ale słabo z tym trochę było, zwłaszcza, że start był zaplanowany przed wschodem słońca. Po wizji lokalnej startu czas było odwiedzić T1, czyli plaże miejską. Tutaj wszystko było jasne – wyjazd z T1 od razu pod górę, więc rower trzeba było wstawić do strefy z odpowiednio miękkim przełożeniem. Ostatni punkt programu to T2, ale tą wizytę postanowiliśmy połączyć z odbiorem pakietów startowych o 18:00. Teraz był czas na rozpakowanie, przygotowanie roweru i wszystkich innych rzeczy, sprawdzaniu wszystkiego po 10 razy i stresowaniu się 😉 .
Po obiadku na rynku pojechaliśmy do amfiteatru odebrać pakiet i obejrzeć T2. Zwracam uwagę na słabo widoczne progi (co potem okazało się kluczowe) na ostatniej prostej i kameralną strefę zmian. Odebraliśmy pakiet i o 19:00 wstawiliśmy się na obowiązkową odprawę (i makaron od organizatorów 😉 ).
Na odprawie Szef wszystkich Diablakowych Szefów przekazał wszystkie niezbędne informację, gdzie jedną zapamiętałem szczególnie. Było coś w stylu „Zostawcie sobie siły i energię na ostatnie 20 km, bo tam jest rzeźnia” 🙂 .
Po odprawie pojechaliśmy wstawić rower i czas był najwyższy pomyśleć o spaniu – pobudka o 02:30
Start zaplanowany był na 4:00 przy zaporze i stąd płynęliśmy prosto do plaży miejskiej przy ośrodku żeglarskim. Pływanie odbywało się z własnymi bojkami (pierwszy taki start z takim wyposażeniem) a na trasie nie przewidziano bojek nawigacyjnych. Trochę się tego obawiałem zwłaszcza, że w tym okresie często pojawiają się mgły i mogłyby być kłopoty ze znalezieniem dobrego punkty nawigacyjnego. Organizator stanął jednak na wysokości i zorganizował łódkę WOPR, która płynęła przed nami z włączonymi niebieskimi światłami. W życiu nie płynąłem z lepszymi punktami nawigacyjnymi 🙂 . Buziak z Kasią, pierwszy żel i już nie było odwrotu.
Wystartowaliśmy punktualnie, woda cudowna, temperatura idealna, brak wiatru – można było płynąć godzinami. Płynę średnim tempem, wiem że mógłbym szybciej, ale wydawało mi się, że tempo jest idealne. W tych idealnych warunkach wyszedłem w pierwszej 10 myśląc, że bylem szybki. Jednak to chyba inni byli jakoś słabsi a za tempo będzie trenerska zjebka. Niby miało być w komforcie, ale to było raczej takie plywanie urlopowe . Pływanie zajęło mi 1:07:10 a tempo wyszło 2:03 (katastrofa 🙁 ) .
Wychodzę z wody, patrzę przed siebie i co widzę!!!
Przyjechali tu specjalnie dla mnie, aby mnie wspierać i mi kibicować. Nie przy okazji, czy po drodze na wakacje, tylko specjalnie tu jechali przez pół Polski dla Kowalczyka co sobie wymyślił jakąś dziwaczną imprezę. Czasami komentarz jest niepotrzebny, bo sam widok Asi i Krzysia mówi wszystko – z całego serducha Wam dziękuje 🙂 . To wszystko nic – poza wspaniałym kibicowaniem mieliśmy we trójkę biec od Korbielowa na szczyt – cudownie 🙂 . Support biegowy oczywiście dozwolony a wręcz zalecany.
Po pływaniu dali nam trackery GPS (dzięki nimi można było śledzić zawodników na trasie) i w drogę na rower. W strefie chwile sobie posiedziałem, ale nie chciałem o niczym zapomnieć 😉 .
Nie wiem jak to możliwe, ale chyba podczas niesienia roweru jakoś spadł mi łańcuch, więc już pierwsze nerwy się pojawiły 😉 . Bardzo dużo dał mi objazd trasy dwa tygodnie przed zawodami. Nawet pamiętałem kluczowe jej fragmenty – co w moim przypadku należy uznać za wielki sukces . Tak jak wcześniej wspominałem trasa miała dwie pętle z trzema podjazdami na każdej (m.in. na Biały Krzyż i Kubalonke). Trasa w ruchu otwartym, wiec przy drugim kółku, mimo soboty, już w miasteczkach było sporo samochodów. Zdarzał się czasami gorszy asfalt, ale częściej na przeciwnym pasie, więc nie było tak źle. Dozwolone były tylko rowery szosowe (ewentualnie z lemondką) , więc pojechałem na jedynej szosie jaką posiadam czyli na moim poczciwym Tribanie, który mnie nigdy jeszcze nie zawiódł. Ruszyłem z dwoma bidonami i zapasami żeli na trzy godziny, ale na 59 km czekała na mnie Kasia gdzie miałem dotankować. Pierwszy oficjalny punkt żywieniowy był na końcu pierwszej pętli a następnie w Wiśle Malince (około 130 km), więc wolałem pierwszy swój prywatny a w Wiśle już skorzystać z picia. Przyjechałem do mojego supportu nawet kilka minut przed zaplanowanym czasem. Tuż przed szczytem, na którym znajdował się zajazd czekali również Krzysztof z Joanną na rowerach – przemiłe 🙂 . Zatankowałem, doładowałem żele, oddałem śmieci i ruszyłem dalej na podbój Diablaka.
Po pierwszej pętli powróciły kłopoty z kolanem a dodatkowo cały czas mialem w głowie słowa orga na odprawie, aby zostawić siły na ostatnie 20 km biegu, bo tam rzeźnia będzie. Ogólnie rower bardzo przyjemny i nawet zjazdy poprawiały humor. Dla tych co potrafią, były to zjazdy w stylu „hamulce zbędne” . Na szczęście prognozy się nie sprawdziły i spadło zaledwie kilka kropel deszczu. Na drugiej pętli podjazdy były już wolniejsze (zwłaszcza ten na Kubalonkę), ale nóżka jakoś się kręciła.
Mój Edge (mini komputer rowerowy) po prawie sześciu godzinach przeszedł w stan uśpienia a po 7 godzinach umarł całkowicie . Strasznie to zabrzmi, ale na końcówce polegałem na własnej orientacji i oznaczeniach trasy .
Zostało ostatnie 500 metrów ostatnia prosta. Jechałem nią już kilka razy i doskonale wiedziałem o progach zwalniających, które tam były. Jade tak sobie myśląc już o pysznej kanapce, która na mnie czekała. Nagle jeb, bum, trach i dupa znalazła się na ramie, klata na kierownicy, dłonie gdzieś się przestawiły, rower poszedł na prawo na trawę z kamieniami i tylko marzyłem aby wyjść z tego cało. Bark cały, kolano zdarte, łokieć zdarty i … k… strój nie wytrzymał, ale może producent uzna reklamacje . W ten oto sposób zaliczyłem swojego pierwszego szlifa. Rower na szczęście cały (tylko łańcuch spadł), więc dowiozłem się jakoś do strefy. Tam szybko dziewczyny oblały wodą i zdezynfekowany ranę i można było lecieć dalej (dziękuje Wam bardzo za tą troskliwą opiekę). A kanapka była faktycznie pyszna .
Na rower zakładałem 8 godzin, ale udało się urwać jakieś 35 minut. Średnia prędkość wyszła prawie 24 km/h, ale nie ma jak tego porównać do płaskiej trasy – jednak uważam, że gdyby nie zalecenia trenera by zrobić to wszystko w komforcie, oraz ciężki bieg przede mną, to można było spokojnie pojechać dużo szybciej.
Trochę mi się zeszło w tej strefie, ale roboty było sporo – pierwsza pomoc, kanapka i inne fajne atrakcje. W sumie zanim ruszyłem na bieg minęło prawie 15 minut – no cóż…
Planowałem wybiegnięcie z T2 około godziny 14:00, ale mimo dłuższej wizyty w strefie udało się wybiec przed 13:00. Było to dosyć kluczowe, ponieważ organizator wymyślił sobie przyznawanie czarnych koszulek za ukończenie zawodów w ustalonym czasie (białych za wejście w drugim limicie) – trochę na wzór Norseman-a (ekstremalny triathlon w Norwegii). Aby otrzymać czarną koszulkę Diablaka trzeba było wyruszyć z punktu w Korbielowie max o godzinie 18:00. Do Korbielowa mialem 22 km, więc wyruszając godzinę wcześniej niż planowałem raczej powinienem dobiec bez problemu. Trochę nóżka doskwierała, dlatego bieglem spokojnie i równo. Trasa cały czas oczywiście delikatnie pod górę z jednym mocniejszym podejściem na siódmym kilometrze. Jak na złość w momencie rozpoczęcia biegu wyszło słońce i do samego punktu w Korbielowie nie zgasło . Skończyło się na tankowaniu bidonów po drodze u lokalnych mieszkańców. W Korbielowie wbrew zasadzie „pijemy powoli” wydoiłem całą butle i w towarzystwie Joanny i Krzysztofa ruszyliśmy na „ostatnią prostą”.
Metry mijały, tempo bezpieczne, na początku nawet jeszcze nie było aż tak bardzo stromo. Spokojny zbieg skończył się przywaleniem prawą stopą w kamulec i w efekcie jak pies pluto wylądowałem na glebie przycierając sobie w błocie rany z roweru – ała . Już wiedziałem, że kamień pokonał palucha i coś tam się wydarzyło niedobrego. Dla upewnienia się przywaliłem jeszcze ze cztery razy w trakcie biegu .
Im bliżej mety tym było bardziej stromo, bez kijów nie ma co tam startować. Słowa na odprawie stawały się prorocze 🙂 . Tak sobie biegliśmy i zamiast patrzeć na zegarek gadaliśmy sobie wyluzowani i w efekcie zeszliśmy z kursu. Na szczęście nie straciliśmy wiele a potem okazało się, że nie byliśmy jedyni co się tak pogubili . Metry mijały powoli, do tego doszedł odcinek z muchami. Nie wiadomo skąd, ale nagle wpadła do nas z wizytą chmara much (musieliśmy dobrze walić 😀 ) i tak z nami zostały ze 40 minut – były turbo wnerwiające.
Do tego wszystkiego Krzysiek z batem nade mną krzyczał „ciśnij Kowalczyk – trener kazał dogonić dziewiątego”. Turyści, których mijaliśmy mówili, że mamy do nich 2-3 minuty. Gdyby nie ten palec, który praktycznie pod koniec uniemożliwiał bieg to pewnie byśmy ich doszli. W końcu pozostał kilometr, ostatni żel i już nic nie może nas zatrzymać. Szkoda mi było mojej Kasi, która czekała na szczycie 3 godziny, więc już naprawdę gęba mi się cieszyła na myśl o szczycie.
Ostatnie metry, ostatnie kamienie i w końcu po 7 godzinach biegu znalazłem się na szczycie – Diablak poskromiony!!! . Radość, wyczerpanie, szczęście, ból – ciężko opisać co czułem, ale chyba wszystko po trochu. Nie miało to wtedy jakiegoś większego znaczenia, bo świadomość, że po 15 godzinach 52 minutach i 36 sekundach udało mi się ukończyć Diablaka przyćmiewała wszystko. Nie dość, że ukończyłem to jeszcze zająłem 10 miejsce (ostatnie wśród nagradzanych) 🙂 . Na szczycie wiało przeokrutnie, ale na szczęście była tam ściana z kamieni za która można się schować. Mimo wszystko jak Kasia, czekając na mnie, wytrzymała tam 3 godziny to nie wiem. Do tego jeszcze musiała się tam wdrapać a nie przypominam sobie by jakoś często chodziła po górach. To pewnie wszystko z miłości 😉 – ogromnie Ci Kochanie dziękuje 🙂 .
Kiedy ja przeżywałem swoją przygodę, Krzysiek zbiegł aby towarzyszyć Asi w ostatnich metrach na szczyt. Tak, tak, dzielna Asia była tuż za nami – niezła z niej jednak kozica górska 😉 . Robiło mi się już bardzo zimno i zaczęliśmy z Kasią schodzić z tego wietrznego szczytu. Tak tylko informacyjnie – na szczyt Babiej Góry nie da się niczym wjechać ani zjechać. Jeżeli więc dostałem na mecie medal to musiał go ktoś tam wnieść na własnych nogach. Oznacza to tyle, że meta Diablaka to nie koniec przygody. Czekało nas zejście na parking (około 4,5 km). Była jeszcze druga opcja w postaci zejścia i nocowania w schronisku „Markowe Szczawiny” (trzeba było wcześniej rezerwować) – chyba bardziej popularna opcja wśród uczestników. Niby trochę bliżej, ale następnego dnia i tak musielibyśmy się dostać na piechotę na parking. Od początku planowaliśmy zejść po biegu bezpośrednio do samochodu. Droga powrotna wiodła po drugiej stronie góry (szlakiem, którym wbiegałem szło się do schroniska) a tempo było spacerowe. Palec strasznie mi dokuczał i nie chciałem już nim w nic przywalić. Jak już dotarliśmy do drzew zrobiło się trochę cieplej i można było normalnie iść i gadać. Po kilku minutach dogonili nas Asia z Krzyśkiem i mogliśmy sobie zrobić fotkę bohaterów 🙂
Pod koniec trasy już musieliśmy założyć czołówkę, bo zaczęło się robić ciemnawo. Tempo było spacerowe, więc zrobiło się grubo po godzinie 21. W końcu dotarliśmy, teraz pozostała nam godzina jazdy do domu. Z tego wszystkiego nie przygotowaliśmy sobie nic do jedzenia a na zamawianie czegokolwiek było już za późno. Pozostała nieśmiertelna restauracja inna niż wszystkie 😉 . Nie byliśmy jedyni, którzy mieli ochotę aby zabić smak żeli – tak przy okazji to podczas tych 15 godzin zjadłem ponad 25 żeli, z 5 batonów, galaretki i ze 4 bułki maślane z czekoladą 🙂 . W domu przegląd ciała, kąpiel i spać 🙂 .
Następnego dnia o 12:30 na dziedzińcu zamku Habsburgów (tuż obok Rynku) odbywała się dekoracja i wręczanie koszulek. Na szczęście nie musieliśmy odbierać roweru ani gratów ze strefy, bo Kasia wczoraj zrobiła wszystko za mnie – niesamowita 🙂 . Spakowaliśmy samochód, pożegnaliśmy się z Asią i Krzysiem i pojechaliśmy na imprezę.
Co tu dużo mówić – duma mnie rozpierała. Zająłem fajne miejsce, o którym nawet przed startem nie marzyłem.
Na koniec creme de la creme tego wszystkiego czyli filmik jaki nagrał i złożył Krzysiek – podziękowaniom nie ma końca 🙂
Jeszcze raz dziękuję mojej kochanej Kasi za pomoc, support i bycie ze mną podczas tego zwariowanego pomysłu, Joannie i Krzysztofowi za niesamowitą niespodziankę i zdobycie odznaki kibiców roku, Bartkowi że mu się chciało ze mną pojechać na objazd trasy, Łukaszowi za cierpliwość i wytrenowanie Kowalczyka, organizatorowi za mistrzowską imprezę i wolontariuszom za ich dobroć, empatię i zaangażowanie.
Trzymajcie się cieplutko i do następnego 🙂
1 lipca 2021
Dodaj komentarz
3895