W końcu nadszedł ten dzień (7 sierpień 2016), kiedy mogłem zadebiutować na dystansie 1/2 Ironman (1,9 pływania, 90 km rower, 21 bieg). Nie dość, że debiut to jeszcze w prestiżowych licencjonowanych zawodach 70.3 Ironman w Gdyni (70.3 to suma całego dystansu w milach), ale może wszystko od początku ? . Należałoby zacząć od słynnej spiny startowej, która przypominała o nadchodzących zawodach już tydzień wcześniej. Objawy jakzawsze takie same czyli codzienne wchodzenie na stronę zawodów (nie wiadomo po co), rozmyślanie co by tu zabrać ze sobą aby niczego nie zapomnieć (jak bym nie miał zrobionej listy, która się sprawdza na każdych zawodach), codzienne rozmyślanie o strategii i inne tam takie fajne pomysły (całkowicie już bez znaczenia) ? . Wyjazd mieliśmy (mieliśmy bo oczywiście moja kochana żonka jechała ze mną) zaplanowany na sobotę z samego rana więc pakowanie plecaka startowego odbyło się w piątek, do tego szykowanie roweru (tydzień wcześniej na przeglądzie w serwisie), naklejanie żeli i inne tam fajne zajęcia. Od czwartku zacząłem również dietę doładowująca więc na sobotę miałem przygotowane żarcie w pudełkach. Do Gdyni dojechaliśmy przed południem gdzie spotkaliśmy się ze Szwagrem i Szwagierką, którzy dzielnie przyjechali mi kibicować (wielki dzięki). W tym dniu odbył się też sprint gdzie z czasem 1:35:09 finiszował Igor, który zaliczył debiut w tej imprezie (gratulacje lecą na blogu ? ). Mieliśmy sporo czasu bo dopiero o 17:00 mieliśmy spotkanie Triclubowe z obowiązkową fotką, dlatego wcześniej poszliśmy odebrać pakiet startowy (z fajnym plecaczkiem). Później mieliśmy odprawę techniczną a następnie poszliśmy do strefy zmian aby wstawić swoje rowery. Pogoda nie rozpieszczała, ale spiker na odprawie obiecał, że w niedziele będzie bezchmurne niebo (i miał racje). W strefie zmian spędziłem trochę czasu bo przecież kilkukrotnie sprawdzenie wszystkiego trochę mi zajęło ? . Na wszelki wypadek rower przykryłem folią (była w pakiecie startowym), wszystkie niezbędne rzeczy spakowałem w specjalne worki i mogliśmy udać się na przed startowe piwko. Sympatyczny wieczór nie trwał długo bo musieliśmy się położyć wcześniej spać. Start mojej kategorii wiekowej zaplanowany był na 8:40, ale budziki nastawiliśmy na szóstą. Powód prosty, szybkie śniadanko (jak zawsze kanapki z dżemem) i trzeba było lecieć do strefy zmian, która była czynna tylko do 7:30. Tam musiałem uzupełnić bidony (trzy sztuki po 750 ml.), wpiąć buty w pedały, dopompować koła i wszystko kilka razy sprawdzić (jak można kilkukrotnie poprawiać rzep w butach ? ). Po zamknięciu strefy wejście już nie było możliwe. Około ósmej zacząłem rozgrzewkę czyli trochę bieganka a następnie wbiłem się w piankę i chwilkę popływałem. Czas nieubłaganie tykał i trzeba było się już udać do strefy startowej. Buziak na szczęście, przyjęcie pierwszego żelu i poleciałem. Tam oczywiście wymachy, oddechy i wszystko co możliwe aby się odstresować. Na moje szczęście start był liczony netto czyli ustawiony był czujnik tuż przed wejściem do wody i dopiero po jego przekroczeniu czas zaczynał był liczony. 3 minuty, 2 minuty, 15 sekund, 3 sekundy i w końcu wystrzał z armaty uwiecznił nasz start i zaczęły się moje najważniejsze zawody w tym roku. Na pływaniu najbardziej się stresuje dlatego poczekałem chwilę aż cały tłum wejdzie do wody (przypominam, że start liczony był po przekroczeniu czujników) a ja pod koniec z boku ruszyłem spokojnie omijając całą pralkę. Strategia okazała się wyśmienita bo zacząłem bez stresu w swoim tempie. Metry mijały a ja powoli brałem się za wyprzedzanie. Płynęło mi się wspaniale i postanowiłem trochę przyśpieszyć po pierwszym nawrocie czyli po 1050 metrach. Nie wiem czy przyśpieszyłem, ale tak mi się przy najmniej wydawało ? . W efekcie pływanie zrobiłem w czasie 00:36:54 czyli dokładnie tak jak zaplanowałem, a dodatkowo po wyjściu z wody czułem się znakomicie. Biegiem do strefy zmian gdzie jak na moje możliwości uwinąłem się całkiem nieźle. Po drodze moi dzielni kibice wspaniale mi kibicowali więc doping ostro mnie mobilizował. Wyskoczyłem z rowerem i ostro do przodu. Wejście na mojego rumaka oraz włożenie butów w trakcie jazdy też wyszło nieźle więc nie pozostało nic innego jak solidnie popracować następne 90 km. Jazdę zacząłem od przyjęcia pierwszego żelu i tak jak zalecał coach (jeść trzeba) planowałem pochłaniać jednego żela co 20 minut (miałem 9 żeli na wyposażeniu). Dodatkowo do każdego żelu brałem jedną kapsułkę saltsticku zawierającą niezbędne elektrolity zapobiegające kurczom mięśni. Trasa okazała się dosyć pagórkowata, ale najgorszy był chyba wiatr wiejący prosto w twarz. Zakładałem sobie, że powinienem przejechać całą trasę ze średnią około 33 km/h a tu przez pierwsze 20 km brakowało mi co najmniej 5 kilometrów do zakładanego planu. Wiatr wiał dla wszystkich taki sam, ale zrozumiałem, że już będzie ciężko o dobry czas choć nadzieja była jeszcze w drugiej połowie trasy. Robiłem swoje, jechałem jak tylko potrafiłem i na szczęście po połowie dystansu wiatr trochę się zmienił i średnia zaczęła rosnąć. Trochę mnie to podbudowało i pod koniec trasy miałem już średnią 32 km/h co było niemalże planowanym wynikiem. W efekcie 90 km pokonałem w 2:50:07 co chyba nie jest złym wynikiem zwłaszcza, że trasa była wymagająca a wiatr nie pomagał. Dojeżdżając do mety widok moich kibiców był mocno podbudowujący, więc biegiem wstawiłem rower na wieszak i poleciałem po worek z akcesoriami biegowymi. Przy workach czekali już rodzice, którzy przyjechali specjalnie na moje zawody i dzielnie mnie dopingowali za co oczywiście bardzo dziękuje. Co doping daje na takiej imprezie wiedzą chyba tylko ci, którzy w niej startują ? . Przy poprzednich imprezach po 10 km biegu często robiły mi się pęcherze na nogach (nowe buty jeszcze chyba nie były odpowiednio wybiegane) dlatego tym razem postanowiłem poświęcić kilka sekund i nakleić sobie specjalne plastry na stopy. Okazało się to strzałem w dziesiątkę bo po biegu stópki miałem gładziutkie jak pupcia niemowlaka ? . W worku miałem dodatkowe cztery żele, które chwyciłem i wybiegłem na trasę. Do przebiegnięcia były trzy pętle po 7 km każda. Początek spokojny aby przyzwyczaić nogi do biegu, ale po kilku kilometrach poczułem kłucie w mięśniu czworogłowym prawej nogi. Uczucie było jakbym zaraz miał dostać kurczu mięśni. Trochę się wystraszyłem i lekko zwolniłem aby ból minął. Na szczęście po niedługim czasie wszystko się unormowało (ufff). Biegłem tempem szybszym niż w ostatnim półmaratonie więc powróciła nadzieja na dobry rezultat. Pod koniec pętli znowu wspaniały widok w postaci całej grupy moich wiernych kibiców ? – pomachałem i poleciałem na następną pętle. Po dziesiątym kilometrze ból powrócił więc znowu ta sama terapia – lekkie zwolnienie i wszystko minęło. W połowie dystansu zacząłem obliczenia i wychodziło mi, że nie mam szans na złamanie 5:30 jednak na szczęście moje zdolności matematyczne połączone ze zmęczeniem okazały się słabe (na szczęście). Trzy bidony płynu na rowerze, picie na trasie biegowej i w sumie 14 żeli zrobiło swoje i na ostatniej pętli miałem już plan skorzystania z WC, ale uznałem, że szkoda czasu i pęcherz powinien to zrozumieć. Kiedy zostało 5 km do mety byłem już pewien, że będzie zarąbisty wynik (w moich obliczeniach gdzieś mi uciekł jeden kilometr ? ). Juz tylko huragan, tajfun, lub awaria mięśnia mogły zniweczyć moje plany zostania w 1/2 człowiekiem z żelaza. Został już kilometr i gęba mi się cieszyła na myśl, że zaraz przekroczę metę. Leciałem ile sił w nogach, aż w końcu wbiegłem na upragniony dywan i przy wrzawie kibiców przekroczyłem linie mety i z dumą mogłem nosić piękny medal. Bieg zakończyłem z czasem 1:52:00 co okazało się moją życiówką na dystansie półmaratonu. Cały dystans udało mi pokonać w 5:24:31 co dało mi 707 miejsce na 1914 startujących i 126 w mojej kategorii wiekowej (na 380 40-latków). Tak się spełniło jedno z moich marzeń a przede wszystkim zrobiłem wielki krok aby w 2017 roku wziąć udział w zawodach na dystansie pełnego Ironman-a. Dla wielu uczestników tej imprezy był to jeden z wielu startów, forma mocniejszego treningu, dla innych walka o cenne sekundy, ale dla mnie raczkującego triathlonisty była to walka z samym sobą i udowodnienie, że systematyczna praca, pasja i chęć osiągania wyznaczonych celów może przynieść takie wyniki. Dodatkową a może i największą satysfakcją jest to, że jeszcze na początku grudnia miałem ponowną artroskopie kolana (dla przypomnienia zerwałem więzadło w marcu zeszłego roku) i praktycznie dopiero od stycznia rozpocząłem ponownie regularne treningi. Setki godzin rehabilitacji przyniosły mega efekty i niech będą przykładem dla tych co po kontuzji uważają, że pozostaje im tylko fotel, pilot i ciepłe kapcie. Wracając do zawodów, to po przekroczeniu mety chwilkę odpocząłem, odebrałem koszulkę finishera (otrzymuje ją każdy kto ukończył zawody), przybiłem piątkę z Triklubowcami i poleciałem uściskać moich kibiców. Poszliśmy coś zjeść i nie mówię tu o koktajlu z jarmużu czy płatkach owsianych z żurawiną ? . Spaliłem tyle kalorii, że krótko mówiąc dietę miałem w tym dniu w d… Wieczorem siedzieliśmy sobie przy piwku wraz z częścią ekipy Triclubu i przy świadkach zawarliśmy przymierze o kryptonimie „Barcelona 2017” czyli Inga, Czarek i ja (wraz z rodzinami oczywiście) jedziemy za rok do Barcelony na pełnego Ironman-a! Tak powiedzieliśmy i tak zrobimy więc czas wziąć się za porządny trening ? .
Na koniec wypadało by wspomnieć o tym co nie miłe. Okazało się, że jakiś palant, idiota i kretyn, któremu chyba nie spodobało się, że zamknęli ulice na czas zawodów, rozsypał pinezki na trasie co w efekcie spowodowało, że sporo osób z czołówki nie dojechało do mety. Na szczęście skończyło się tylko na kilku kapciach, ale mogło skończyć się gorzej. Jednak jedno takie przykre zdarzenie nie przesłoni wspaniale zorganizowanej imprezy, na którą zapewne powrócę w przyszłym roku. Tym razem jednak będzie to forma treningu przed głównym startem w Barcelonie.
Następny start pod koniec sierpnia w kraśniku – do usłyszenia