Z jednej strony Malbork to piękne miejsce na organizację zawodów triathlonowych, z drugiej strony zaś, wisi nad tym wspaniałym miastem, jakieś fatum pogodowe. Jak ustalaliśmy z Łukaszem plan zawodów na ten rok to coś tam wspominał, że w Malborku rok temu lało, dwa lata temu lało, trzy lata nie pamięta, ale chyba też lało – tam po prostu ciągle pada jak są zawody :). Zawodnicy to zawodnicy – woda ich się nie ima ;), ale szkoda tych wspaniałych wolontariuszy, którzy tak dzielnie nam pomagają i kibicują – DZIĘKUJEMY. Ale zacznijmy od początku. Liczyłem, trochę, że jak tak padało przez trzy lata z rzędu to może w tym roku będzie ładna pogoda – niestety nie była 🙁 . Nie ma co narzekać bo 1/2 IM startowała dopiero w niedziele a jak dotarłem w sobotę do Malborka to akurat trwały jeszcze zawody 1/4 IM – ci to mieli dopiero jazdę. Padało od samego rana i może trochę ustąpiło dopiero na bieganiu. Jeszcze dodam taki szczególik – jadąc sobie po autostradzie w stronę Malborka Dżem mi przygrywał „chwila, która trwa, może być największą z twoich chwil” – normalnie przesądny nie jestem, ale czy to przypadek 😉 ? Dzień przed startowy typowy czyli odbiór pakietów i zwiedzanie okolicy (patrz expo 😛 ). Z Triclubu, w niedziele, startował jeszcze Krzysiek, Michał i Tomek a w sobotę na 1/4 najazd na Malbork przeprowadził Jurek. Po południu udało się spotkać i chwilkę pospacerować.
Chłopaki odebrali pakiety i poszliśmy po rowery (trzeba było je wstawić w sobotę do 18:00). Byliśmy już trochę głodni więc wstawiliśmy nasze rumaki, przykryliśmy je, co by im zimno nie było i ruszyliśmy na poszukiwanie szamy 🙂 . Całą resztę, czyli gadżety na rower, na bieganie, bidony i inne ciekawostki można było ogarnąć w niedziele rano. Później jeszcze zaliczyliśmy odprawę techniczną, gdzie dostaliśmy smaczny makaronik, radlera i bułkę drożdżową (Gdynia uczcie się od Malborka).
Kulinarne atrakcje nie trwały za długo – zrobiliśmy piwko, zjedliśmy co nieco i poszliśmy pospacerować po okolicy. To była moja pierwsza w życiu wizyta w Malborku i muszę przyznać, że naprawdę robi wrażenie. Zamek jest cudowny – niestety nie dane mi było sprawdzić jak wygląda w środku, ale to tylko oznacza, że tu wrócę. Zgodnie z zaleceniami trenera, rozstaliśmy się wieczorkiem i o 21:00 grzecznie już przytulałem podusie 🙂 .
Pobudka o 6:00, no bo przecież bez znaczenia jest to, że byliśmy umówieni na wspólną fotkę dopiero za dziesięć ósma. Trzeba było jednak wszystko kilka razy sprawdzić , zrobić izo i trochę się pospinać 😀 . Wszystko gotowe! Pogoda – no cóż – na mapie meteo taki deszczyk w stylu mżawki nazywa się opadem konwekcyjnym, ale raczej upałów nikt się nie spodziewał. Spotkaliśmy się przed strefą gdzie zrobiliśmy sobie fotę i pokibicowaliśmy jeszcze zawodnikom z pełnego dystansu, którzy wybiegali ze strefy na trasę rowerową (fantastyczni ludzie). Punktualnie o 8:00 otworzyli strefę i mogliśmy wszystko przygotować. Organizatorzy wymyślili dziwny system w strefie zmian. Można było wybrać typowy system kuwetkowy (wszystkie niezbędne rzeczy trzymamy w kuwecie przy rowerze) lub system workowy. Z tym, że system workowy nie był taki typowy jak np. w Gdyni czyli masz dwa worki (jeden na rower, drugi na bieg), przebierasz się, niepotrzebne rzeczy do worka a worek to tzw zrzutni czyli miejsca gdzie są gromadzone wszystkie niepotrzebne już worki. Tutaj zrzutni nie było więc po przebraniu trzeba było odwiesić worek na wieszak lub też zastosować taki system hybrydowy. Na rower mieć rzeczy w worku a na bieganiu w kuwecie. Ja wybrałem system workowy – uznałem, że tak będzie szybciej i wygodniej, zwłaszcza, że kuwety były bardzo małe. 20 minut i strefa ogarnięta – worki na wieszakach, buty przypięte, bidony na miejscu – gotowy 🙂 .
Im bliżej startu tym pogoda się nieco poprawiała. Poprawiała nie oznacza, że wyjmujemy olejki do opalania – zwyczajnie tylko przestało padać. Niby byliśmy ponad godzinę przed startem, ale jakoś się zeszło w strefie, później z ubieraniem pianki i depozytem, że nie mieliśmy już czasu na solidną rozgrzewkę. Pływanie odbywało się w rzece Nogat (wg organizatorów prąd niewielki) w sąsiedztwie zamku i chyba był to jeden z bardziej urokliwych etapów pływackich. Start był z wody przy samym zamku oraz pod drewnianym mostem, na którym stali kibice. Do zrobienia były dwie pętle. Jakoś już dawno chyba w takiej pralce nie płynąłem więc jak zwykle dla bezpieczeństwa ustawiłem się z lewej strony. Po starcie w miarę szybko udało się znaleźć wolny tor i zacząłem spokojnie płynąć. Założyłem sobie, że do pierwszego nawrotu (około 400 m) płynę rozgrzewkowo a potem stopniowo przyśpieszam. Tak zrobiłem i na drugiej pętli wydawało mi się, że już płynę niczym Phelps. Faktycznie po wyjściu z wody okazało się, że wypływałem 00:32:45 co nie dość, że jest moim najlepszym czasem na 1900 m to okazało się trzecim czasem w mojej grupie wiekowej a 58 wśród wszystkich zawodników. No dobra nie ma co – cieszę się i duma mnie rozpiera 🙂 . Warto jeszcze dodać, że po nawrotce płynęliśmy blisko wszelkich szuwarów, traw i innych cudów natury co nie było zbyt przyjemne. Czasami nawet się zastanawiałem czy można się w to cholerstwo zaplątać. W strefie spotkałem Krzyśka co mnie bardzo podbudowało i zdziwiło – facet mnie dubluje na 400 m na basenie a tu proszę – Kowalczyk pojawił się 5 sekund za nim. Albo Krzysiek zabłądził, albo ja dostałem jakiejś super mocy 😛 . Do T1 droga nie była usłana różami – schodki, długi dywan, znowu schodki i nareszcie wieszaki. Organizatorzy robili co mogli aby walczyć z wodą z nieba, kładli dywany gdzie mogli, ale już w okolicach wieszaków się nie dało.
Chodziło się jak po plastelinie a stópki były lekko upaprane. Szybkie zdjęcie pianki, kask i numer w rękę i biegiem po rower. Podczas tego biegu stópki się trochę przetarły więc było OK. W końcu można było wskoczyć na rower i ogień do przodu. Tym razem nie mogłem odpuścić, bo aby złamać 5 godzin roweru nie można było spieprzyć. No to lecę – były dwie pętle do zrobienia w dosyć odsłoniętym terenem i ze sporym wiatrem. Wiało wszystkim tak samo, ale na szczęście trasa był płaska więc bardzo mi odpowiadała. Jadę na moc więc na prędkość nie patrze. Nie za bardzo również przejmuje się zmęczeniem – uznałem, że najwyżej poznam co to znaczy „przepalić” rower. Wspomnę tylko, że zadziwiająco mało było draftingu (lub ja go nie widziałem). Pełna kultura, może zaledwie kilka osób próbowały jechać na kole – extra. Jadę tak więc pierwszą pętle i widzę, że 2 minuty mam w plecy. Muszę nadrobić na drugiej pętli bo 02:30 będzie nie osiągalne. Tylko jak to zrobić jak już 50 km w nogach a mięśnie nie mają kiedy wypocząć. Na szczęście już nie padało a wiatr w wielu miejscach wysuszył drogę. W efekcie po tych staraniach pojawiłem się na mecie kolarskiej z czasem 02:33:37 (79 czas zawodów) – czyli wiele nie nadrobiłem, ale wstydu nie ma. Średnia prędkość wyszła 35,1 km/h przy średniej mocy 236 W. Uważam, że było dobrze, ale wiem, że jeżeli chce gdzieś urwać czas to głównie na rowerze więc trzeba dużo kręcić w zimę 🙂 . Odstawiłem rower i poleciałem po worek. Tu skończyło się rumakowanie. O ile w T1 podczas biegu z rowerem stopy się wyczyściły, tutaj takiej opcji nie było. Biorę skarpety, patrzę i k… nie wierze, no nie wiem co zrobić. Na stopach same błoto, więc szybko przetarłem stopy o trawę i dawaj te skarpety na te błotniste książęce stópki. Pęcherze murowane, uczucie jak na masażu błotnym. Nie było czasu na rozczulanie się. Wybiegam ze strefy, a wyjście ze strefy jak przekopane przez dziki. Nie było jak obejść, więc na bohatera, na wprost przez błoto 🙂 . Jeszcze schody i już byłem na trasie biegowej. Biegłem już w docelowych butach w jakich będę biegł w Barcelonie (treningowe Ascisy) i byłem ciekaw czy będzie jakaś różnica w porównaniu do Gdyni (tam startowałem w startówkach). Z reguły podczas biegu nie patrzę na okolicę tylko skupiam się na biegu. Tutaj jednak było co podziwiać i naprawdę trasa była poprowadzona pięknie. Biegło się po parku, przy samym zamku, przez tereny muzealne zamku w Malborku – normalnie mało mnie to interesuje podczas zawodów, ale była to jedna z najpiękniejszych trasa biegowych jaką biegłem. Gdzieś do 12 km biegłem super, nie było problemu z czwórką (jak to było w Gdyni), tempo było w okolicach 4:30 – 4:40 więc całkiem nieźle. Niestety zaraz potem radość się skończyła, nie to że coś szczególnego się wydarzyło, ale zwyczajnie przyszło zmęczenie i mięśnie już dawały znać o sobie. Jednak już po drugiej pętli wiedziałem, że dam radę złamać pięć godzin więc myśl o tym wyniku niosła mnie cały czas ostro do przodu. Dodatkowo wspaniali kibice na trasie dodatkowo dawali mi extra moc – byliście super – DZIĘKI 🙂 . Na metę wpadłem z czasem 04:55:00 i już dawno tak nie cieszyłem się z uzyskanego wyniku. Czas biegu poprawiłem o 6 sekund w stosunku do Gdyni czyli wyszło 01:40:20 (średnie tempo 04:49). Zająłem 65 miejsce na 375 zawodników i 8w kategorii (na 39 w grupie wiekowej).
Przekąsiłem trochę arbuza i pomarańczy w strefie finishera, odebrałem koszulkę i poczekałem na resztę ekipy. Okazało się, że Michał miał wypadek na rowerze (podciął go inny zawodnik), ale na szczęście skończyło się na szybkiej wizycie w punkcie medycznym gdzie chłopaka opatrzyli i pojechał dalej. Tak już chyba mają ci ajronmeni, że póki kości całe to z trasy nie zejdą 😉 . Krzysiek z Tomkiem przybyli na szczęście cali i zdrowi. Gratulacje dla całej ekipy a w szczególności dla Tomka, który zaliczył debiut na połówce. Podziękowania należą się wolontariuszom, którzy dzielnie nam pomagali i znosili trudy wrześniowej aury. Na mecie oczywiście musiała być wspólna fota 🙂 . Ukłon do organizatorów należy się również za jedzonko na mecie. Pierwszy raz zaserwowano mi makaron z warzywami i kurczakiem i do tego drożdżówka i herbata. Jednak można zrobić smaczne danie dla kilkuset osób – BRAWO.
To był już ostatni test przed Barceloną i mam nadzieję, że trener go zaliczy 😛 . W ostatnim wpisie pisałem, że już będą tylko lżejsze treningi – oj jak się bardzo pomyliłem. Nadeszła rozpiska od trenera i chyba w weekend będę zajęty 🙂
Tylko na rowerze bym dał radę zrobić taki dystans, w pozostałych czynnościach bym musiał to rozłożyć na kilka dni 🙂