Jest tyle do napisania, że tak prawdę mówiąc nawet nie wiem od czego zacząć. Chyba początek września to dobry czas, do którego należy się cofnąć aby troszkę przybliżyć jak to wszystko wyglądało. Miesiąc przed zawodami i zaczynała się już powoli pojawiać WIELKA „IM” SPINKA 🙂 – może dlatego, że trzeba było wprowadzić kilka zmian w planie tygodnia. Został wprowadzony całkowity zakaz alkoholu w tym miesiącu i dieta zgodnie i dokładnie z zaleceniami dietetyczki. Koniec z delikatnym podjadaniem, deserkiem i innymi tam grzeszkami. Waga ma być i koniec. Nie był to jakiś szczególny dla mnie problem by utrzymać wszystko w ryzach. Jak sobie postanowię to po prostu tak działam. Jednostki treningowe były też coraz lżejsze, więc widać było zbliżającą się godzinę zero. Ostatni tydzień był chyba najgorszy – zupełnie nie mogłem się nad niczym skupić. Wszędzie była Barcelona – w lodówce, w głowie, komputerze, wszędzie. Wylot mieliśmy (Kasia oczywiście leciała ze mną) w czwartek więc w planie było kilka dni relaksu przed zawodami. Jednak niespodziewane referendum zmusiło organizatorów do przeniesienia zawodów z niedzieli na sobotę i jeden dzień relaksu szlag trafił. Wiedzieliśmy oczywiście o tym dużo wcześniej, ale biletów nie dało się już przebukować na inny termin. Przed wylotem odebrałem walizkę na swój rowerek. Ale zaraz, jaką walizkę – przecież to potwór nie walizka, istne monstrum. 17 kg żywej wagi przy wymiarach blisko 140x40x95 cm! W samochodzie oczywiście nie ma możliwości jej przewiezienia bez złożonych foteli. Dlaczego taką wybrałem – mimo, że jest strasznie nieporęczna to ufam w jakość firmy Thule a poza tym sztywne ścianki gwarantują bezpieczeństwo roweru a jej wielkość umożliwia napakowanie sporo dodatkowych rzeczy. Wylot mieliśmy w czwartek, ale pakowanie roweru zacząłem już we wtorek – no bo przecież coś się mogło wydarzyć niespodziewanego 😉 . Aby wszystko było idealnie spakowane z pomocą przyszedł youtube i jego filmowe porady. Zgodnie z instrukcją rowerek opatuliłem folią bąbelkową i zapakowałem do walizki.
W środę od rana resztę pakowania. Tak nawrzucałem do tej walizki, aż się uzbierało 40 kg (tyle miałem zgłoszone w Locie). Wszystko to dobrze wygląda na papierze i jak walizka sobie stoi na podłodze. Jednak jak spróbowałem ją unieść i przejść kawałek to tylko słyszałem jęk mojego kręgosłupa. Ale co tam – w końcu wszędzie miało było blisko, więc będzie OK 🙂 . Cała środa zleciała na pakowaniu się zastanawianiu się czy wszystko wzięliśmy. Krzysiek, który leciał z rodzinką dzień później zorganizował nam transport na czwartek – WIELKIE DZIĘKI 🙂 . Wiedział, że się tym stresuje więc taxi przyjechała 20 minut przed czasem. Gdyby była o czasie to i tak wyjeżdżaliśmy o dobrą godzinę za wcześniej (wylot o 9:15 a taxi była na 6:00 😛 ). Ale wiadomo – tak na wszelki wypadek 😛 . Na lotnisku w miarę sprawnie nadaliśmy bagaż (choć nie odbyło się bez drobnych niedomówień przy odprawie) i poszliśmy sobie pochodzić po sklepach.
W międzyczasie okazało się, że Ewelina (ta Ewelina Pisarek co ostatnio tak wymiata na zawodach 😀 ) leci razem z nami więc spotkaliśmy się na wspólnej kawce i razem już podróżowaliśmy do Calelli. Tak, tak, zawody to Ironman Barcelona, ale tak naprawdę odbywały się w Calelli, która była oddalona od Barcy tak około 60 km. Plan podróży więc był taki – samolot do Barcelony, później Aeroportbus do placu Catalunya. Tam w pociąg Renfe do Calelli i ze stacji już na piechotę do hotelu.
Samolot wylądował w miarę punktualnie, dosyć sprawnie również odebraliśmy wszystkie bagaże i poszliśmy do autobusu. Transport publiczny w tej Barcelonie jest rozwiązany rewelacyjnie. Przystanek był zaraz przy wyjściu z lotniska, przy przystanku biletomaty i obsługa pilnująca porządku – extra. Autobusy odjeżdżały co 5 minut ale i tak musieliśmy poczekać z 15 minut (okazało się, że nie tylko my czekaliśmy na podwózkę). Jakoś udało się władować z naszymi walizami i w drogę do centrum. Zaraz zaczęło się robić trochę problematycznie gdyż utknęliśmy w jakimś giga korku. Wlekliśmy się tak chyba prawie godzinę, aż w końcu dotarliśmy na plac Espanya, gdzie kierowca poinformował, że ze względu na demonstrację (w sprawie referendum) dalej nie jedzie. Zajebiście – ja z tą 4o kilogramową walizunią i Kasia i dwiema walizkami na pewno z chęcią sobie pospacerujemy. Na szczęścia Ewelina nam pomogła i jakoś we trójkę doczłapaliśmy do stacji metra. Tam schodami w dół, schodami w górę (nie ruchomymi) i już siedzieliśmy w metrze. Mogłem już spokojnie popatrzeć jak mi powstają pęcherze na dłoni od ciągania tej krowy 😛 . Dojechaliśmy na plac Catalunya, tam trochę się pogubiliśmy w tych korytarzach, ale w końcu dotarliśmy w dobre miejsce i udało się kupić bilety na pociąg. Zeszliśmy na peron i zachciało nam się czegoś słodkiego i czegoś do picia. No cóż – w Barcelonie automaty są specyficzne – kasę przyjmują, ale jak już trzeba wydać klientowi produkt to niekoniecznie 😛 .
W końcu siedliśmy w pociągu i tak około 17:00 udało się dotrzeć do hotelu – Uff… Trochę było targania tych walizek, ale nareszcie jesteśmy. Hotelik bardzo fajny i co najważniejsze, oddalony zaledwie 5 minut od startu – to jest właśnie zaleta wcześniejszych rezerwacji 😉 .
Szybko się rozpakowaliśmy, wzięliśmy prysznic i polecieliśmy „na miasto”. Odebrać pakiety, pochodzić po expo, no i coś tam szamnąć. Po odebraniu pakietów poszliśmy na takie malusieńkie zakupki. Trzeba było przecież jakąś pamiątkę z zawodów przywieźć 😉 .
Dobry był to dzień na zakupy na expo – w przeciwieństwie do dni następnych był jeszcze duży wybór i mało ludzi. Chyba nie dało się wyjść z pustymi rękami i jakoś tak ta czapeczka i koszulka bardzo się do mnie uśmiechała 😉 . Na expo kupiliśmy jeszcze naboje CO2 (do pompki), bo na wszelki wypadek swoje zostawiłem w domu (aby nie było problemów na lotnisku). Wygłodniali, prawie biegiem wskoczyliśmy do knajpy na Sangrie i hiszpańską paelle. Wieczorem jeszcze dobiliśmy makaronem 😉 – no co, węgle trzeba było ładować. Pozwiedzaliśmy jeszcze linie startu i w miarę wcześniej się rozeszliśmy do hoteli (Ewelina mieszkała tak ze 3 km od nas). Wieczór był poświęcony aerodynamice i zgodnie z aero potrzebami, poradami kolegów i chęcią walki o sekundy postanowiłem poprawić swój współczynnik Cx 😛 .
Rano śniadanko i składanie roweru. Chciałem szybko to zrobić bo koniecznie trzeba było rower przetestować a poza tym po południu przylatywali moi kibice, czyli WIOLA Z MARCINEM 😀 oraz Krzysiek Urban z Triclubu. Tego dnia zresztą do 19:00 trzeba było wstawić rowery do strefy, ale wcześniej przed południem wstawić się jeszcze na odprawie technicznej. Nie jest obowiązkowa, ale warto być bo mogą powiedzieć coś ciekawego. Poprowadzona była genialnie – z charyzmą, dowcipem i idealnym, wyraźnym i zrozumiałym dla każdego angielskim. Po odprawie udało się jeszcze odebrać pakiet dla Czarka (niestety nie mógł przyjechać, ale powalczy w przyszłym roku), bo w końcu plecak mu się należał. Trzeba było jeszcze przetestować rower i już byłem prawie gotów na strefę zmian.
Obowiązywał system workowy więc nie byłe za bardzo się nad czym zastanawiać. Jedynym drobnym problemem okazała się kwestia pomieszczenia żeli na rowerze. W końcu jakoś się udało wszystko przyczepić i to nawet razem z dwiema bułkami. W strefie miałem trochę szczęścia – rower miałem w alejce „T”, więc raczej zapamiętam, a worki na samym początku wieszaka. Obszedłem strefę kilka razy aby dokładnie sprawdzić gdzie wychodzę z wody, jak biegnę i jak wybiegam z rowerem. Niestety nie spojrzałem gdzie są kible – a jak się później okazało było to dosyć ważne. Po kilkunastu „ostatnich” spojrzeniach na rower wyszedłem ze strefy.
A tak wyglądała strefa zmian:
Wychodząc otrzymałem jeszcze chipa startowego (z reguły otrzymujemy go w pakiecie, ale tutaj było inaczej). Zjedliśmy jakieś kluchy i o 21:00 leżałem już grzecznie w łóżeczku – przed zawodami należy się wyspać!
Na tą chwilę czekałem ponad rok czasu, od kiedy w Gdyni postanowiłem, że zmierzę się z tymi żelaznymi zawodami. 30 września 2017 to dzień kiedy zadebiutowałem na dystansie Ironman czyli dla przypomnienia jest to 3,8 km pływania, 180 km roweru i 42 km biegu. Setki godzin treningów, mnóstwo wyrzeczeń, trzymanie diety nie mają już żadnego znaczenia, gdyż właśnie zadzwonił budzik o 5:30 i oznajmił, że nastał dzień startu. Hotel zachował się bardzo przyzwoicie i zorganizował śniadanie dla triathlonistów na 6:00 rano, czyli 2 godziny wcześniej niż zwykle. Zanim jednak poszliśmy na śniadanko trzeba było przygotować bidony z piciem. Śniadanie typowe czyli jak zawsze chleb pszenny z dżemem i później kawka. Tak już zawsze jem i nigdy nie narzekałem. Często jeszcze do dżemu dodaje twarożek, ale tu nie było takiej opcji. Szybko zjedliśmy, bo nogi kierowały mi się już do wyjścia, choć start przewidziany był na 8:20. Ale przecież strefę otwierali o 6:30 i można było już tam być – nie wiem po co tak wcześnie, ale można było 😛 . Po krótkich negocjacjach z Kasią, wyszliśmy przed siódmą. Wcześniej wziąłem jeszcze dwa stoperany i dwie pigułki saltsticka (elektrolity). Idąc tak sobie do strefy, kapitalny był widok triathlonistów idących z każdej strony miasta. Te ich wypchane plecaki z wystającymi pompkami – extra 🙂 . W strefie zatankowałem bidony, przyczepiłem buty i tak naprawdę nie było co robić. Na chwilę sobie stanąłem i rozejrzałem dookoła. Tak trochę chyba nie wierzyłem, że tu jestem 🙂 . Po tej nostalgicznej chwili spotkaliśmy się z Krzyśkiem na wspólną fotę i kopniaka na szczęście.
Może teraz kilka słów o planach i strategii na te zawody. Wynik poniżej 11 godzin brałbym w ciemno. Celem idealnym było 10:35:00 – a dlaczego akurat taki? To był czas Przemka Janika w debiucie i tak trochę ambicjonalnie chciałem go pokonać (pokonanie Janika wydawało się mission impossible, ale co tam). Idealna strategia Łukasza więc była taka – pływanie w tempie 1:55 s/100m co dało by czas w okolicach godziny i trzynastu minut. Rower miałem jechać w okolicy 190 Watów co dało by mi średnią prędkość 32-33 km/h i czas w okolicach 05:30. Na bieganko trener zaplanował tempo 5:00 – 5:05 czyli maraton w okolicy trzech i pół godziny! (prawie pół godziny lepszy od mojej życiówki). Co z tego wyszło?
Wyszedłem ze strefy i zacząłem cały rytuał ubierania się w piankę. Nie żałowałem Trislide-a (taki płyn na otarcia i ułatwiający zdejmowanie pianki) bo dystans długi więc nie mogło nic w wodzie przeszkadzać. Powinienem jeszcze zrobić solidną rozgrzewkę, ale jak zwykle to samo – przychodzę wcześniej, ale jakoś tak znowu brakowało już czasu aby się dogrzać. Niby chwilę pobiegałem, ale do wody nie wszedłem – trochę to było głupie, że tego nie ogarnąłem. Wiola z Marcinem mimo, że mieszkali ponad dwa kilometry od startu zdążyli jakoś na wielkie odliczanie. Fajnie, że przyjechali 🙂 . Pokręciłem się trochę w piance, ucałowałem żonkę, Wiolę, zrobiłem niedźwiedzia z Marcinem i poleciałem do swojej strefy. Każdy zawodnik miał się ustawić w odpowiedniej strefie czasowej, czyli takiej na jaki czas planuje popłynąć. Ja miałem się ustawić w strefie na 1:15, ale nie mogłem jej znaleźć i ustawiłem się na 1:20. Najpierw ruszyli mężczyźni PRO, po nich kobiety PRO a następnie AG (Age groups – czyli kategorie wiekowe). Chyba już na wszystkich zawodach z cyklu Ironman start odbywa się na zasadach „Rolling start” czyli nie ma zwyczajowej pralki tylko puszczają po 10 zawodników co kilka sekund i od tego momentu liczony jest indywidualny czas zawodnika (czas netto). Trochę nie wyobrażam sobie wspólnego startu prawie 3000 osób 🙂 . Jak ja się denerwowałem widząc jak ruszają wcześniejsze strefy. Denerwowałem i cieszyłem zarazem, że jestem teraz w tym miejscu. W końcu nadszedł mój czas – syrena i poszli!!! Truchcikiem do wody, minąłem Marcina jak stał z aparatem i wskoczyłem aby rozpocząć swoją przygodę życia.
Od samego początku pływanie było bajkowe – cały czas widać dno i ten piękny piasek. Cały ten harmonijny podwodny świat został co jakiś czas burzony przez leżący czepek na dnie. Do pierwszej bojki (około 300 m) planowałem płynąć spokojnie a następnie trochę przyśpieszyć. Tak zrobiłem i mówię Wam – płynęło się zajebiście. Okazało się, że zacząłem co chwila wyprzedzać jakiegoś pływaka. Każdy wyprzedzony dodawał mi tylko dodatkową siłę, a w tą zacząłem bardzo wierzyć. W połowie dystansu jeszcze przyśpieszyłem, bo czułem, że to jest mój pływacki dzień. Tak czułem i taki był – jak wychodziłem z wody spojrzałem na zegarek i nie wierzyłem. Wykręciłem czas 01:06:25 (tempo 1:43) co dało mi 71 miejsce w pływaniu na 411 w mojej kategorii i 547 miejsce na 2919 startujących w całych zawodach. W tym momencie miałem 8 minut zapasu w stosunku do założeń przedstartowych. Lepszego wyniku nie mogłem sobie wymarzyć. Od połowy dystansu próbowałem się wysikać do pianki aby wyjść z pustym pęcherzem. No niestety tego nie ćwiczyliśmy na treningach 😛 . Albo sikanie albo wiosłowanie – sikania więc nie było.
Po wyjściu z wody czekała na nas butelka wody aby trochę przepłukać usta po tej słonej wodzie. Biegiem do szatni, zrzucenie pianki i już lecę po rower. Postanowiłem jechać bez skarpet bo w końcu to tylko 180 km 😛 . Przy wyjściu z szatni czekała na nas wolontariuszka, z butelką kremu z filtrem 50, która błyskawicznie mnie nim spryskała i rozsmarowała. Bardzo fajny pomysł. Bez problemu trafiłem do roweru i biegusiem do wyjścia. W sumie w T1 spędziłem 04:35 minuty.
A tak szaleli moi kibice 🙂
Na rower ruszyłem bardzo zmotywowany i niestety bardzo niewysikany, a przed sobą miałem jednak kawałek drogi. O rowerze na Barcelona Ironman słyszałem różne rzeczy, ale głównie, że to zawody dla drafterów, same pociągi, tłok itp. Zaraz właśnie miałem sprawdzić to na własnej skórze 🙂 . Trasa początkowo miała mieć dwie pętle lecz ze względu na zmianę terminu, organizatorzy musieli powrócić do starej trasy czyli 2 i pół pętli. Pierwsze 3 km jechaliśmy przez miasto, gdzie ze względu na „leżących policjantów” i wąskie uliczki, był zakaz wyprzedzania i zakaz jazdy na lemondce. Wyjechaliśmy z Celelli i zaczęło się już typowe ściganie. Przepiękna trasa wzdłuż wybrzeża z nielicznymi podjazdami. Nawet niektóre były lekko wymagające, ale na szczęście nachylenie na zjeździe było idealnie dopasowane do moich umiejętności technicznych (czyli niewielkich żeby nie powiedzieć żadnych). Jechałem swoje 180-190 Wat (w porywach do 200), gadając do siebie, nieraz „śpiewając” a przede wszystkim rozkoszując się udziałem w tak pięknych zawodach. Najważniejsze w tej dyscyplinie było jedzenie (kto nie je ten później nie biegnie) więc idealnie co 20 minut brałem żela. Co drugi z kofeiną a co trzeci wymiennie z batonem energetycznym. Do tego oczywiście regularne picie izotoniku i raz na godzinę saltstick. W ogóle starałem się pamiętać o wszystkim. W głowie miałem słynną już poradę Janika „Kowalczyk, k… kolana wąsko” oraz podstawową zasadę na rowerze czyli „jak czujesz, że możesz pojechać szybciej to zwolnij„. Przepalenie roweru to bardzo częsty błąd na IM-e i chciałem go uniknąć. Jechałem więc tak jak trener nakazał. Po drodze skorzystałem kilka razy z bufetów, które były ustawione w idealnym miejscu. Takim gdzie zawodnik miał akurat niewielką prędkość i mógł spokojnie pobrać co nieco towaru. Udało mi się w ten sposób zjeść ze dwa banany i wziąć jeden bidon i izo. Wywaliłem swój bidon z wodą (wziąłem w razie upałów) i zamieniłem na ten z izotonikiem. Nawrotka była na rondzie przy latarni w Calelli – dojeżdżając do ronda atmosfera była jak na „Vuelta Espana”. Kibice wiwatowali, wrzeszczeli, machali – cudownie 🙂 . Tak mijały kilometry, minuty, godziny a brak wysikania powoli dawał znać o sobie. Na 150 km myślałem, że nie dam rady i już kombinowałem jak się odlać na rowerze (brawa dla Krzyśka, któremu się to udało 😉 ). Nic z tego nie wyszło (bałem się też trochę kary) i uznałem, że szkoda czasu na postój i dowiozę już do T2 (może też to był błąd). Patrząc na całość trasy to poza jej niewątpliwą urokliwością były momenty słabe a mówiąc dokładniej „wąskie”. Na takich właśnie odcinkach spotykały się grupy zawodników i zwyczajnie był tłok. Jeśli chodzi o drafting to faktycznie był, ale czy w takim stopniu jak opowiadano. Wg mnie widziałem gorsze i bardziej bezczelne peletony w Polsce. Fakt czasami jechały grupy kolarzy, ale czasami ciężko było odróżnić czy to efekt tłoku czy draftingu (grupy były dość rozdarte a nie jak u nas idealnie jadące koło za kołem). Jak wiecie drafting mnie nie interesuje, ale wkurzało mnie to, że byłem wyprzedzany a następnie gościu przede mną zwalniał co powodowało u mnie szarpane tempo. Osobiście widziałem przede mną sędziego jak wlepiał niebieską kartkę więc ta część regulaminu chyba nawet działała. Jeśli chodzi o czas to nie powiem, żebym go ciągle nie kontrolował, bo jak tylko zerkałem na generowaną moc to zawsze kątem oka patrzyłem na czas. W połowie dystansu widziałem już, że nie będzie tragedii choć takiego sukcesu jak na pływaniu również.
Z roweru zeskoczyłem po 5 godzinach, 31 minutach i 16 sekundach. Plan całkowicie wykonany. Średnia moc wyszła 189 Wat a średnia prędkość 32,5 km/h czyli dokładnie tyle ile zakładał Łukasz. W sumie dało mi to 171 miejsce w grupie i 1135 w open. Gorzej o 100 miejsc, porównując do pływania (już wiadomo co trzeba katować w zimę). Schodząc z roweru, tradycyjnie już odpiął mi się lewy but (obiecuje poćwiczyć to na wiosnę), ale szybko go podniosłem i poleciałem do strefy (pęcherz mnie pośpieszał).
Czy ktoś zgubił bucik? 😉
Odwiesiłem rower, poszedłem założyć skarpety, buty, czapkę i ognia do kibla. Wszystko zajęło mi 03:06 sekund więc chyba nie tragedia. Tak z ciekawości porównałem sobie ile czasu w strefie spędzają najlepsi i tak: gościu, który wygrał IM Barcelona spędził w T1 02:15, a w T2 02:07 sekundy. Natomiast pierwszy w mojej kategorii analogicznie 03:28 i 02:36 czyli jest nad czym pracować. Wybiegając z szatni okazało się, że kibla nie było (minąłem lub go nie widziałem) więc zacząłem etap biegowy z pełnym pęcherzem. Wniosek dla innych i dla mnie jest taki by w strefie również dokładnie zapamiętać gdzie są kible – mogą się przydać. Wybiegając z T2 minęło niecałe siedem godzin więc spoglądając na zegarek pomyślałem, że rekord Przema jest na wyciągnięcie ręki – „Przemo – tylko patrz na mnie„. Triathlon jednak to trzy dyscypliny i cieszyć z wyniku należy się dopiero na mecie 🙂 .Na szczęście po kilkuset metrach był od razu bufet i mogłem się nareszcie odlać. Od teraz zaczął się najtrudniejszy etap Ironman-a – maraton 🙂 .
Trasa biegowa była poprowadzona bulwarem w Calelli a potem biegliśmy w stronę miasteczka Pineda de Mar. Tam nawrotka i z powrotem w okolice finishu. Mieliśmy do pokonania trzy takie pętle. Plan był bardzo prosty – jeść i pić na każdym bufecie, spokojnie przez pierwsze 10 km a potem dzida do przodu. Z tego planu wyszedł tylko początek i to niecały. Faktycznie brałem regularnie żele i izotonik w jadłodajni. Dodatkowo popijałem colą, która ponoć czyni cuda na zawodach. Chyba na trzecim bufecie zaaplikowałem sobie jeszcze redbulla. Było dobrze gdzieś do 14 km gdzie zwyczajnie zakorkował mi się żołądek. Miałem uczucie, że nie ma już tam miejsca i zaraz się porzygam. Niestety takiej ewentualności nie „ćwiczyłem” i nie miałem pojęcia czy byłoby to dobre rozwiązanie. Byłem tak pełny, że miałem kłopot aby wypić pół kubeczka izo. Wiedziałem, że muszę pić więc stawałem w bufecie i małymi łyczkami piłem. W końcu zrezygnowałem z opcji puszczenia pawia bo wydawało mi się, że po takiej akcji całkowicie się odwodnię i nie będę mógł dalej biec. Pewnie bym się czołgał, ale nie chciałem pobrudzić stroju 😛 . Liczyłem, że przejdzie bo w końcu musiało kiedyś odpuścić. Przeszło na 30 km, więc przez prawie 20 kilometrów męczyłem się i z tym syfem a mój bieg przypominał raczej marsz gościa na kacu.
Przeszło na tyle by normalnie zacząć biec, ale darowałem sobie przyjmowanie już czegokolwiek. Ryzyko było takie, że mnie odetnie, ale wydawało mi się, że mam zapas sił (w końcu przez 20 km prawie maszerowałem). Zwiększyłem tempo, ale o nadrobieniu zaległości nie mogło być mowy. Okazało się, że Ironman to wyścig niespodzianek i walką również z własnym ciałem, które potrafi nas mocno zaskoczyć. Ciężko określić dlaczego tak się stało. Czy powodem była cola, redbull a może połączenie tego wszystkiego z izo? Może pełny pęcherz miał na to wpływ lub też zjadłem za dużo na rowerze? Można by było tak do rana, ale z drugiej strony szkoda, że nie można stwierdzić dokładnej przyczyny. Pomogło by to w przyszłych zawodach. Jak robiłem ostatnią pętle to już tylko chciałem złamać 11 godzin. Wściekły byłem z jednej strony a z drugiej przeszczęśliwy, że zaraz dobiegnę do mety. Choć ledwo dawałem sobie radę z żołądkiem, na trasie biegowej dzielnie mi kibicowali moi wierni kibice 🙂
W końcu minąłem znak 40 km i chyba tylko katastrofa mogła mi popsuć plany dotarcia do mety. Wiedziałem, ze Przemo już dawno był poza moim zasięgiem, ale plan B w postaci złamania 11 godzin zostanie zrealizowany. Mijam mostek i już tylko pozostała prosta prowadząca do rondka, z którego prowadziła droga na czerwony dywan. To co czułem będąc już na dywanie nie można opisać czy opowiedzieć. To zwyczajnie trzeba przeżyć. Biegnę jak wariat do mety. macham łapami, pokazuje speakerowi na zieloną bransoletkę (świadczącą o debiucie) i na numer startowy. Macham, krzyczę, biegnę i słucham aby usłyszeć to po co tu przyjechałem. W końcu speaker wykrzyczał „Tomasz – you are an Ironman”. Taki byłem przejęty, że nawet nie zauważyłem jak Kasia z Wiolą i Marcinem zdzierają gardła przy samej mecie. Wbiegłem na metę z czasem 10:50:54, dostałem medal, oparłem się o barierki i … trochę się tak jakby rozkleiłem. Chłopaki nie płaczą, ale Ironmany? 😀 .
Maraton pokonałem w czasie 04:05:32 czyli o pół godziny gorzej niż było to w planach. Średnie tempo wyszło 05:49 min/km co przy sensacjach żołądkowych i tak jest do zaakceptowania. Nawet nie czułem się tak zmęczony jak powinienem być i tak trochę już teraz bez emocji to wkurzony jestem na całą sytuację na bieganiu. Wiem, że mogłem pobiec w okolicach 03:35, ale Ironman rządzi się swoimi prawami i wiele rzeczy nie jesteśmy w stanie przewidzieć. 11 godzin jednak złamałem i tak wieku 45 lat, 2 i pół roku po zerwaniu więzadła krzyżowego spełniłem swoje sportowe marzenie. Jeszcze kilka lat temu Ironman był dla mnie Mont Everestem możliwości i coś co wydawało się osiągalne tylko dla sportowców. Okazuje się jednak, że hasło „anything is possible„, które przyświeca całej imprezie Ironman, faktycznie nie jest zwykłym sloganem, ale kluczem do drzwi marzeń, które jak pokazuje mój przykład, każdy może otworzyć. Wystarczą chęci, motywacja, dobra organizacja dnia i pomoc najbliższych a sen może się ziścić każdemu kto zwyczajnie tego pragnie.
Teraz chyba jest doskonały moment aby podziękować wszystkim tym, bez których nie było by to możliwe. I tak:
- Kochanej żonie, która zajmowała się wszystkim jak ja trenowałem. Za pyszne dietetyczne posiłki i za to, że kilka razy dziennie musi słuchać co tam się dzieje w TRI świecie
- Całej mojej rodzinie, która na hasło TRI już dostaje białej gorączki
- Rodzicom za wiarę w syna
- Łukaszowi Lisowi, za to, że rozumiał, wytłumaczył, wytrenował a przede wszystkim wierzył w to czasem bardziej niż ja sam,
- Wszystkim dziewczynom i chłopakom z Triclubu za wspaniale spędzone chwile, treningi, za wsparcie i za kibicowanie
- Wioli i Marcinowi za to, że chciało im się ruszyć z Warszawy aby pokibicować jakiemuś wariatowi w Barcelonie
- Asi Jaczewskiej z Lekmed-u za cudowną opiekę nad moim kolanem
- Dr. Słynarskiemu za naprawienie mojego kolana
- Wszystkim, których nie wymieniłem a myśleli o mnie i mnie wspierali
„Bardzo Wam dziękuje„
Było już sporo o mnie więc teraz należałoby wspomnieć jak inni sobie poradzili. Oczywiście jak zawsze zarąbiście – Krzysiek Urban wykręcił 10:19:36, a mi pozostała duma, że znowu udało mi się pokonać w wodzie takiego pływaka (podobno to zasługa mojej tajnej pianki 😀 ). Ewelina Pisarek to już inna liga – w swoim debiucie wywaliła taki wynik, że aby coś takiego osiągnąć musiałbym się chyba do Triclubu przeprowadzić 😛 . Zrobiła 09:25:52 – nie wiem jak, ale właśnie tyle wykręciła. GRATULACJE dla Eweliny i Krzyśka.
Jak już odetchnąłem i uściskałem żonkę poszliśmy powoli po rower. Plan był taki aby odebrać rower, szybki prysznic, szama i lecimy kibicować na trybuny ostatnim zawodnikom.
Chwilkę nam to zajęło bo muszę przyznać, że szliśmy powoli. Nie dlatego, że nogi trochę odczuły pokonany dystans, ale zwyczajnie rozkoszowaliśmy się widokami 😛 . Pomimo ogólnie dobrego samopoczucie czułem, że na stopach mam kilka solidnych pęcherzy – sprawdzimy to potem. Odebranie roweru poszło sprawnie i mogliśmy pójść do hotelu a tam:
Cały pokój hotelowy udekorowany na cześć nowego Ironman-a. Fajne są takie niespodzianki – extra, dziękuje 🙂 Teraz prysznic, ogólne oględziny ciała i lecimy na szamę. Wreszcie nie dietetyczną – lecimy tym razem bez ograniczeń – pizza i piwko. Jak już zmyłem z siebie żelazny pot okazało się, że faktycznie nóżki dostały trochę wycisku. Ale nic to, pęcherz się przebije, plasterek się naklei tu i tam i będzie wszystko działać 😉 .
Po pysznym jedzeniu należało zapalić cygaro zwycięstwa, wszak nie codziennie się robi Ironman-a 🙂
Tak jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy czyli poszliśmy pokibicować tym niesamowitym ludziom, którzy w nadludzkim wysiłku pokonywali dystans IM w ponad 15 godzin. Piękne były to chwile patrząc jak mnóstwo obcych ludzi z całego serca kibicuje ostatnim, docierającym na metę, zawodnikom. Chłopaki z IM-a potrafią naprawdę zrobić show. Wrzawy, okrzyków i pisków nie było końca. Dodatkowo odwiedził nas olimpijczyk z Rio i Londynu, który zresztą tutaj startował. Alex Zanardi wykręcił tutaj na wózku czas poniżej 9 godzin – jak tylko się tu pokazywał trybuny szalały. Ostatni zawodnik przybiegł po 16 godzinach, jednej minucie i kilku sekundach. Niestety speaker już nie mógł go poinformować, że został Ironmanem (przekroczył regulaminowy czas), ale dostał od wszystkich owację na stojąco. Ten czerwony dywan jest magiczny – nawet udało się Kasi nakręcić oświadczyny zawodnika – jest MEGA 🙂 . Po kibicowaniu poszliśmy jeszcze uczcić zwycięstwo i w efekcie zabalowaliśmy do prawie trzeciej w nocy.
Następnego dnia na śniadaniu i na mieście dokładnie było widać kto wczoraj brał udział w zawodach. Istne ministerstwo dziwnych kroków 😀 a na schodach było widać najlepiej. Jeden kulał, utykał, drugi powłóczył nogami, trzeci jęczał przy chodzeniu – normalnie zjazd Ironmanów 😀 . Dzień po zawodach to poza regeneracją, była impreza przyznawania „slotów” czyli kwalifikacji na Mistrzostwa Świata na dystansie Ironman, które jak zawsze odbywają się na Hawajach. Kasia poszła na plaże a ja z Eweliną poszliśmy na imprezkę. Liczyliśmy , że będąc na pudle, może Ewelinie uda się zdobyć slota. Zasada jest taka, że przyznawana jest „jakaś” ilość slotów w każdej kategorii (ustala to organizator). Zależy to od ilości zawodników w kategorii, ale z reguły nie dają więcej niż trzy na kategorie (te najliczniejsze). Tym razem w kategorii Eweliny przyznano tylko jednego slota 🙁 . Wygląda to tak, że wywołują nazwisko i jeżeli ktoś się zgłasza to bierze slota i natychmiast za niego płaci (tak jak by się płaciło za pakiet) a jeżeli go nie weźmie to wywołują następną osobę w kolejności. W kategorii Eweliny wygrała Ania Lechowicz z Polski i to ona zgarnęła slota – Gratulacje! Ewelina za to została najszybszą biegaczką wśród kobiet – maraton zrobiła w 3:16 – petarda 🙂
Pozostałe dni poświęciliśmy regeneracji czyli zwyczajowy wypoczyn 🙂 . Zwiedzanie, spacery, żarcie, relaks i sangria na Rambli
Powoli już trzeba kończyć, ale ostatnio kilka osób pytało mnie czy polecał bym takie zawody na debiut. Nigdy w życiu nie zamieniłbym tego na żadne zawody lokalne. Za tyle godzin wyrzeczeń należy to uczcić z pompą a taką zapewniają tylko zawody z serii Ironman. Oprawa, klimat, setki kibiców na trasach – to jest to czego nie zobaczymy nigdzie indziej. Oczywiście takie zawody kosztują, ale wolałbym przełożyć debiut o rok, ale metę przekroczyć na czerwonym dywanie. Nie musi to być Barcelona, ale dla debiutantów jest to chyba dobry kierunek. Dobra pora roku, płaska trasa rowerowa, spokojne pływanie – zapraszam i polecam z całego serca.
Ostatnie stuknięcia klawiatury chciałem poświęcić temu co w przyszłości. Na pewno nie będzie tak, że osiądę na lurach i zacznę układać origami (choć to podobno fajne). Po powrocie w środę do Polski, w czwartek byłem już na treningu pływackim. Taki już jestem, że kiepsko mi się działa bez określonego celu więc cel musiał być wyznaczony – NICEA 2019 czyli Mistrzostwa Świata Ironman 70.3. Tutaj jednak biletów nie ma – trzeba zdobyć slota, o którym pisałem wcześniej, z tym że tutaj na dystansie 1/2 IM. Dotyczy to imprez z cyklu Ironman czyli takie jakie są np. w Gdyni. Slota na Niceę można zdobywać od sierpnia 2018, ale Gdynia jest za mocno obsadzona więc planuje w sierpniu polecieć do Dublina. Jak tam się nie uda mam czas do czerwca 2019. Teraz chwila odpoczynku, ale zimę trzeba solidnie przepracować bo czeka mnie mocne ściganie w Irlandii. Zapomniałem wspomnieć, w grudniu są jeszcze dodatkowe zapisy na Challenge Roth (konkurencja Ironmana). Jest to pełny dystans i jeden z fajniejszych zawodów tego typu (podobno mega atmosfera). Spróbuje, ale szanse są małe 😉 .
Jeszcze raz dziękuje wszystkim za wsparcie
Trzymajcie się
Wasz Ironman 😉