Przez późną jesień, zimę oraz wczesną wiosnę chodziliśmy na bieżnię bo wtedy jeszcze sądziłem, że w kiepską pogodę nie da się biegać na zewnątrz gdyż można się przeziębić lub  poślizgnąć – teraz wiem, że to była tylko wymówka. Chodziliśmy na siłkę dosyć regularnie 2-3 razy w tygodniu i któregoś pięknego dnia znowu powstał niestworzony pomysł (to już było dzieło Piotrka) „jak tak regularnie truchtamy to może byśmy na wiosnę 2012 roku wystartowali w półmaratonie”? Wybuchliśmy śmiechem, ale po chwili uznaliśmy, że  nie jest to niemożliwe. W domu reakcje w postaci  „czy nie przesadzam”, „czy nie porywam się z motyką na słońce” zamiast mnie zdołować chyba jeszcze bardziej zmobilizowały. Faktycznie poprzeczka była wysoko postawiona, ale nie było to niemożliwe a poza tym postawiliśmy sobie jeden warunek – musieliśmy przebiec na bieżni spokojnie ponad 10 km bez zatrzymywania a dopiero wtedy będą szansę na ukończenie biegu. Regularne treningi przyniosły spodziewany efekt i na początku roku każdy z nas spełnił założony warunek.

25 marca 2012 z dumą stanęliśmy na starcie półmaratonu warszawskiego. Zabezpieczaliśmy raczej tyły, ale w tym przypadku nie o czas tu walczyliśmy a o dobiegnięcie do mety. Pogoda była odpowiednia do biegania więc jakoś do 15 km było OK, ale później zaczęły się problemy. Pojawił się kryzys, zmęczenie, chociaż muszę przyznać, że już nie była to taka żenada jak podczas „Biegnij Warszawo”. Cała ta przygoda trwała 2:34:29 (czas netto) gdzie na mecie mogliśmy unieść ręce w geście triumfu i zwycięstwa nad własnymi słabościami.

24582-PWA12-5338-21-000101-pwa12_01_fsk_20120325_130931_crtpwa12_01_sch_20120325_132948

Czas brutto to czas liczony od momentu wystrzału pistoletu startowego, natomiast czas netto liczony jest od momentu przekroczenia linii startu do przekroczenia linii mety i tylko ten czas powinniśmy brać pod uwagę.

Okazało się, że jak się chce to i z motyką na słońce można wyruszyć wystarczy trochę silnej woli, w miarę regularnego treningu, dobrego nastawienia a przede wszystkim wiary we własne możliwości. Półmaraton pokazał swoją siłę również następnego dnia kiedy okazało się, że schody są moim wrogiem a styl chodzenia jaki prezentuje daleko odbiega od typowego wzorca chodu człowieka. Nie ma chyba co się dziwić w końcu mięśnie trochę zmusiłem do wysiłku a dodatkowo po biegu nie wziąłem nic na regenerację. Wtedy obce były dla mnie takie pojęcia jak suplementacja, naładowanie glikogenem czy uzupełnianie węglowodanów, które jak się okazało były bardzo ważne. Nawet nie przyszło mi do głowy aby się porozciągać po biegu (wstyd o tym wspominać).

Od tego czasu w miarę regularnie brałem udział w biegach ulicznych takich jak puchar maratonu, triada biegowa, bieg WOSP, Bieg przez Most i wiele innych. Wszystkie te biegi to przesympatyczne imprezy, na których warto bywać – w końcu biegania w tłumie nie da się porównać do zwykłego samotnego treningu. Fakt, że ostatnio niektóre z tych imprez mocno się skomercjalizowały (niestety firmy dostrzegły w tym niezłą kasę), ale i tak większość z nich to fajna forma treningu.

Tak sobie biegałem po tych różnych imprezach i znowu to samo, nadleciał jak grom z jasnego nieba, nie wiadomo skąd i kiedy. To był następny pomysł z serii tych nie do zrealizowania. Po pierwsze cele trzeba stawiać sobie coraz wyżej, po drugie sprawia mi to przyjemność a po trzecie 40 km byłoby miłym prezentem na 40-te urodziny 😀 . Tylko nie mówcie nic o kryzysie wieku średniego bo słyszałem już to tysiąc razy, wystarczyło założyć nową koszulkę, dłużej pograć na gitarze, pobiegać dłuższy dystans i wszystko to podobno spowodowane kryzysem, taaa…
Tak właśnie narodził się pomysł wystartowania w maratonie warszawskim we wrześniu 2012 roku. W domu reakcje podobne jak przy półmaratonie czyli dominowała retoryka w stylu „przesadzasz”, „to ponad twoje siły”. Jak ostatnio tak i w tym przypadku  „rodzinne motywatory” tylko mnie wzmocniły 🙂 . Niestety Piotrkowi trochę brakowało czasu więc czekał mnie samotny bieg przez 42,195 km. Ruszyłem z przygotowaniami czyli w moim wtedy mniemaniu (niestety błędnym) po prostu częściej chodziłem biegać a w wakacje i we wrześniu na prawdę byłem zdyscyplinowany i wybiegania były regularne. Im bliżej godziny „ZERO” tym większego miałem już cykora.
W końcu nadszedł ten dzień – 30 wrzesień 2012 roku i trzeba przyznać, że los mi chyba sprzyjał. Miałem mega dobre nastawienie, była idealna pogoda do biegania więc nic innego nie pozostało jak dobrze pobiec. Pierwsze kilometry mijały powoli (pewnie dlatego, że tak biegłem 😀 ) , ale czułem się doskonale. Fantastyczni kibice na trasie dodawali otuchy, zwłaszcza kiedy dobiegłem do połowy dystansu (gdzieś na Ursynowie) i zobaczyłem plansze trzymaną przez jednego z nich „Ból minie, duma pozostanie”. To był chyba dla mnie najbardziej wyrazisty (poza metą oczywiście) moment tego maratonu, który utkwił mi w pamięci. Nie znałem człowieka, który to trzymał, ale bardzo mu za to dziękuje bo dostałem niezłego kopa energetycznego, który w tym czasie był mi niezwykle potrzebny. Gdzieś na 28 kilometrze dołączył do mnie Piotrek na rowerze. Bardzo mu jestem za to wdzięczny bo dzielnie mnie wspierał do końca tej męczarni. Bardzo obawiałem się tzw. ściany czyli momentu w którym umysł i ciało odmawia posłuszeństwa i kategorycznie odmawia dalszego biegu. Podobno trzeba mieć mocną psychę aby to pokonać, ale na szczęście nie miałem okazji tego sprawdzać. Kiedy zacząłem się zbliżać do 40 km wiedziałem już, że nawet jak będę musiał dojść na czworaka lub się doczołgać to zmieszczę się w czasie (limit to chyba 6 godzin).  Widok stadionu narodowego i świadomość, że zaraz na jego płycie przekroczę linie mety pozwolił mi wykrzesać resztę sił. Kiedy wbiegałem na błonia stadionu rozdzieliliśmy się z Piotrkiem, ponieważ głupio by trochę wyglądał rowerzysta na mecie maratonu a poza tym nie było miejsca aby już gdzieś później rowerem zjechać z trasy. Nareszcie wbiegam na stadion, pozostało już tylko z 200 metrów, było już ją widać – tą upragnioną, tą wyczekiwaną METĘ. Przyśpieszam ile mogę, rozglądam się w lewo i prawo aby zapamiętać ten moment do końca życia (rozumiem już jak czują się tu piłkarze) – widok stadionu z poziomu płyty jest niezapomniany. Tuż przed metą sporo dopingujących kibiców, pozostało już parę kroków i nareszcie mogłem unieść triumfalnie ręce udowadniając sobie, że nigdy nie jest na nic za późno i że zawsze warto wierzyć w to co 28344-MWA12-1914-42-000101-mwa12_01_mtr_20120930_142523_1się robi. Zaraz za metą od sympatycznej wolontariuszki otrzymałem piękny i upragniony medal. Łza się kręciła w oku tylko nie wiem czy z faktu ukończenia maratonu czy z żalu, że sam musiałem to wszystko przeżywać 🙁 . No cóż – nie wszyscy muszą być w końcu kibicami i fanami biegania i nie wszyscy mają ochotę na kibicowanie swoim najbliższym. Tak czy inaczej w mojej pamięci to wydarzenie pozostanie na całe życie i nikt mi tego już nie zabierze. Zapomniałem tylko wspomnieć, że „wykręciłem” czas 5:09:26, ale w tym przypadku nie ma to chyba żadnego znaczenia. Wyjście ze stadionu zajęło mi trochę czasu bo jakoś nogi nie chciały mnie już słuchać. Wsiedliśmy z Piotrkiem do tramwaju, potem przesiadka do metra, ale już dalej nie byłem w stanie iść. Z metra do domu pojechałem więc taksówką. W domu kąpiel i regeneracyjna drzemka bo siła i energia były całkowicie na wyczerpaniu.

Tak właśnie z dniem 30 września został zrealizowany pierwszy z moich celów, o którym jeszcze dwa lata temu nawet nie śniłem. Upragniony medal zawisł w „galerii chwały” 🙂 .

mwa12_01_mp_20120930_143129Następnego dnia trochę bolał mnie paznokieć i myślałem, że to nic wielkiego, ale okazało się, że zrobił mi się krwiak i zaczął mi schodzić paznokieć. Niestety był to efekt ciut za małych butów bo jak się okazało buty biegowe trzeba kupować o pół numeru większe aby uniknąć takich sytuacji.