W listopadzie generalnie wiele się wydarzyło a najważniejsze było zapisanie się do klubu triathlonowego. Jako że poważnie myślałem o przyszłorocznych startach w triathlonie wiedziałem, że sam nie dam rady się przygotować. Trening w końcu nie polega tylko na bezmyślnym bieganiu, pływaniu czy jeżdżeniu na rowerze. Poszperałem trochę w necie i wybór padł na TRICLUB – okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. Mały klubik z pasjonatami triathlonu fajnym coachem i super atmosferą. Od tego momentu zacząłem prawdziwe treningi czyli 2 razy w tygodniu pływanie 2 razy bieganie i raz rower. Jak dla mnie to było już zawodowstwo ? Ciężko było się wkręcić, ale byłem tak zmotywowany, że nie odpuszczałem żadnego treningu. Dodatkowo zacząłem chodzić do dietetyczki aby zrzucić jeszcze kilka kilo i być „fit” ? . Pływanie było na inflanckiej (basen 50m), bieganie na Agrykoli (bez znaczenia na pogodę), a w niedziele robiliśmy spinning w Zdroficie w centrum olimpijskim. Okazało się, że takie prozaiczne problemy jak wstanie o 5 rano na basen czy wyjście na bieganie kiedy mży i wieje nie istnieją.
Dzień leciał za dniem aż tu nadszedł 20 listopada kiedy to otrzymałem maila, że zostałem wylosowany do startu w maratonie w BERLINIE!!!Radość była ogromna i nawet nie mogłem sobie wyobrazić jak taka wielka impreza może wyglądać i jakie może wywołać emocję. Aby się tego dowiedzieć musiałem poczekać jeszcze 10 miesięcy a w między czasie zarezerwowałem hotel w Berlinie aby mięć gdzie się kimnąć.
Trenując ostro z Triclubem zastałem Nowy Rok 2015, w którym też zwrotów akcji nie brakowało.
Planów na ten rok całe mnóstwo, ale główne to zawody triathlonowe na dystansach 1/4 IM, sprint oraz jeden najważniejszy czyli zawody w Gdyni na dystansie 1/2 IM. We wrześniu oczywiście maraton w Berlinie. W międzyczasie planowałem zaliczyć kilka imprez biegowych tak w ramach treningu. Poza tym wszystkim ciągły trening, trening jeszcze raz trening ? Dieta i treningi przyniosły pożądany skutek w postaci wagi, która w styczniu wyniosła… (teraz werble poproszę)… 85 kg! Chyba wystarczy bo niedługo będę musiał wymienić całą garderobę ? .
Mając już zadatki na „Mr fitness” zacząłem rok biegowy tradycyjnie od WOSP – Z roku na rok ekipa biegowa w tej imprezie się powiększa i 11 stycznia 2015 roku pobiegłem z obydwoma synami – w rodzinie siła ? . Już się chyba nie będę powtarzał (a może jednak), że impreza jak co roku fantastyczna i warto w niej brać udział.
Tydzień później pierwszy raz uczestniczyłem w biegu chomiczówki – bardzo fajny lokalny bieg na 15 km i to jeszcze z ekipą z Triclub-u. Sympatyczna impreza i dobra okazja do potrenowania. To wszystko jednak nic bo to co wydarzyło się w lutym to już prawdziwy kosmos. W klubie padła propozycja wzięcia udziału w II charytatywnych zawodach pływackich MASTERS „Pływam dla…” i ja niby miał bym tam płynąć. Z jednym trzeba się zgodzić jestem już chyba masters, ale umiejętności pływackie mam, jakby to ująć, wymagające doszlifowania jeszcze pewnych szczegółów ? . Sama impreza to efekt zaangażowania jednego człowieka, który wpadł na pomysł aby tak pomagać dzieciom. Za każdym razem wszystkie pieniądze przekazywane są jednemu dziecku potrzebującemu pomocy. W tym roku mieliśmy płynąć dla Oli z zespołem Downa. Jak tu nie brać udziału jak cel zawodów jest tak szlachetny. Większość naszych klubowiczów i nawet mój Szwagier zdecydowali się zapisać. Warunek był jeden – trzeba było być pełnoletnim. Ja zapisałem się na 50 i 200 m crowlem. Wcześniej na basenie nasz coach Łukasz przygotowywał nas z nawrotów i prawidłowych skoków ze słupka także byliśmy w formie. 18 lutego pojawiliśmy się na pływalni i trzeba przyznać, że humory dopisywały. Nie było zgryźliwości czy złośliwych komentarzy a w końcu ludzie byli różni – grubi, chudzi, słabo pływający, dobrze pływający. Widać było, że przyświecał cel pomocy Oli i wszyscy się dobrze bawili i nikt nie wytykał palcem słabszego. O ile 50 metrów nie było problemem to przy 200 całkowicie się pogubiłem. Podczas płynięcia opiłem się wody, pogubiłem się w liczeniu długości i szczerze mówiąc nie miałem pojęcia ile płynę. Nie wiem jak ale udało mi się zatrzymać się po 200 metrach jako ostatni ? Pod koniec imprezy odbyło się wręczenie medali oraz rodzice Oli powiedzieli kilka słów (Ola niestety nie mogła przyjść – musiała pojechać na badania). W przyszłym roku na pewno tu będę.
Myślałem, że zawody pływackie to już szczyt moich możliwości – jednak się bardzo myliłem. 1 marca zrealizowany został inny z kosmicznych pomysłów Triclubowych a mianowicie pojechaliśmy na tor kolarski do Pruszkowa. Teraz muszę napisać kilka słów o tym torze bo chyba mało kto wie o co tam chodzi. Jest to tor do kolarstwa torowego czyli jeździmy nie na zwykłych rowerach szosowych a na tzw ostrym kole. Polega to na tym, że rower nie ma przerzutek ani hamulców i hamujemy tylko siłą mięśni, także trzeba pamiętać, że w razie niebezpieczeństwa nie zatrzymamy się w miejscu. Widok toru z poziomu widowni był przerażający. Łuki wyglądały bardzo stromo i praktycznie bez możliwości jeżdżenia po nich. Wypożyczyliśmy rowery, kaski na głowę i w drogę – oj zajęło mi to trochę czasu zanim się przełamałem, ale kiedy już był luz zaczęła się dopiero frajda. Okazało się, że po łukach nawet można jeździć i nawet sprawiało to wielką radochę. Już się nie mogę doczekać kiedy pojedziemy tam drugi raz – wiedząc już o co tam chodzi bardziej bym skorzystał treningowo z takiego wyjazdu.
Pierwszy weekend marca to ostatnia szansa na pośmigania na nartach więc pojechaliśmy z Marcinem do Zakopanego poszusować na Kasprowym. Piękna pogoda, fura śniegu więc nic tylko jeździć. Pierwszego dnia w ramach rozgrzewki zaliczyliśmy Małe Ciche a w sobotę 7 marca pojechaliśmy na Kasprowy – widok jak w Italii :). Późniejsze wydarzenia jednak zdjęły uśmiech z mojej twarzy bowiem około południa załatwiłem sobie kolano!!!
Na razie trzeba zrobić przerwę w pisaniu bo to co teraz się będzie działo mało ma wspólnego ze sportem i nie pasuje do tego działu. Dlatego dalszy ciąg tej historii możecie przeczytać w dziale KONTUZJA.
Minęło ponad dziewięć miesięcy od kiedy cokolwiek nabazgrałem w tym dziale. Musiałem zatem trochę tutaj poodkurzać zanim zacząłem znowu cokolwiek pisać ? . Nawet sobie nie wyobrażacie ile radochy sprawia zwykłe stukanie w klawiaturę, zwłaszcza wtedy kiedy piszemy o wzlotach a nie o upadkach. Jak ktoś śledził moją historię kontuzji to wie, że setki godzin spędzone na rehabilitacji nareszcie przyniosło oczekiwane efekty.
Nieraz już za wszystko co mnie pięknego spotkało dziękowałem, ale tego nigdy za mało ?
Przede wszystkim dziękuje mojej całej kochanej rodzince, która musiała się męczyć z kaleką, Asi, która tak dzielnie walczy z moim kolanem, oczywiście dr. Słynarskiemu, którego sprawne ręce naprawiły moje więzadło i wycięły paskudnego bliznowca. Całej ekipie szpitala Lek-med, która miała kilka razy niezłą jazdę ze mną.