W zeszłym roku w Gdyni zadebiutowałem na tzw. połówce (dystans 1/2 IM) i strategia wtedy była, aby komfortowo dobiec do mety. W tym roku założenia na zawody były zupełnie inne. Przede wszystkim był to jeden ze sprawdzianów (drugi będzie w Malborku) przed pełnym IM-em. Dokładna analiza pozwoli ustalić najbardziej odpowiednią strategię na Barcelone. Testy, testami, ale ścigać się trzeba więc drugim celem był czas. Tutaj trochę nasze założenia z Łukaszem (chyba bardziej wierzy we mnie niż ja sam) się rozjechały. Ja chciałem poprawić wynik z zeszłego roku i uznałem, że 5:10 byłoby już dobrym rezultatem. Łukasz natomiast na spotkaniu (odprawie) kilka dni przed zawodami przedstawił taką oto tabelkę:

Tabelka – made in Łukasz

Jak widać minęliśmy się z Łukaszem o jakieś 15 minut, ale bardzo mnie to podbudowało, gdyż kiedy dwa ostatnie razy tak przewidywał to miał skubany zawsze rację. Wynik zgoła kosmiczny, ale jak pięknie wygląda przy moim nazwisku 🙂 . Przyjąłem do wiadomości i wiedziałem, że trener będzie kręcił nosem jak się okaże, że nie miał racji 😛 . Tabelkę wykułem na pamięć i w sobotę z samego rana wyruszyłem do Gdyni. Zapomniałem jeszcze wspomnieć o jednym celu na te zawody – miałem zamiar przetestować stoperan (podobno idealnie korkuje zawodnika na czas zawodów 😀 ) oraz korzystanie ze strefy bufetowej na rowerze. Z reguły mam zapas żeli i picia ze sobą, ale na pełnym IM-e na pewno będę musiał uzupełniać picie więc chciałem sprawdzić jak się pobiera bidony podczas jazdy. Po szybkiej kawce w Gdańsku u Kasi i Artura (jedni z moich jutrzejszych kibiców – DZIĘKI), w Bursztynku (tam mieszkałem) zameldowałem się około 14:00. Niestety zameldowałem się sam, gdyż Kasia musiała zostać w domu 😥 . Bartek z Agnieszką też pojawili się o podobnej porze, więc szybko się obrobiliśmy i poszliśmy po pakiety oraz na obowiązkową wizytę na Expo.

Przed odebraniem pakietów 🙂 Foto by Agnieszka

Pakiety odebraliśmy i muszę przyznać, że dupy nie urwało. Ja rozumiem, że nikt nie kupuje wpisowego dla obfitości pakietu, ale wg mnie marka Ironman poniżej jakiegoś poziomu nie powinna schodzić. „Plecaczek” (jednoramienny) przypominający większą sakiewkę, chyba nie pomieści nawet cieplejszej bluzy. Na imprezie w Skarżysku-Kamiennej plecaki rozdają klika razy fajniejsze od tych tutaj a tak bogatych sponsorów tam nie ma. No nic szkoda czasu się rozwodzić nad tym tematem bo w końcu trzeba się cieszyć tym co mamy. A mamy EXPO!!! – coś czułem, że tu popłynę bo już pierwsze stoisko z rzeczami z logiem IM nie było promocyjne. Naprawdę dzielnie z sobą walczyłem, ale przecież jedna malusieńka koszulka nikogo nie zabije 🙂 i do tego ta czapunia na zimne wybiegania – właśnie takiej mi brakowało 😛 . Ale to już koniec powiedziałem, czas być silnym i nie dać się ponieść pokusom. Poszliśmy zobaczyć (tylko zobaczyć) co jest na innych stoiskach i przy okazji skorzystaliśmy z gościnności Herbalife – zrobiłem skład ciała i co – prawie chodzący ideał 😛 . Zawartość tłuszczu – 11,9% i wiek metaboliczny na 30 lat, czyli widać, że dieta działa. To zasługa głównie nieobecnej tutaj mojej kochanej żonki, która jeździ co drugi dzień do sklepu i kupuje paszę dla męża – CMOK, CMOK 🙂 . Po tych wszystkich badaniach trochę zgłodnieliśmy, a że przysługiwał nam tzw „welcome banquet” to poszliśmy na darmowe żarcie. Słowo żarcie jest tu przesadą, bo ten makaron w postaci kleistych byle kluchów, z odrobiną najgorszej mielonki, zwany „bolognese” ledwo nadawał się do zjedzenia. Do tego śliwka (jedna), morela (też jedna), kawałek ciasta drożdżowego i trzy ciasteczka (herbatniki) maślane. Do picia puszka wody i piwko bezalkoholowe. Tak wyglądał właśnie powitalny obiad „made in Ironman” – widać, że do księgowości wjechały wielkie nożyce 🙂 . No nic, w końcu nie dla jedzenia tu przyjechaliśmy. Z „pełnymi” brzuchami udaliśmy się do Bursztynka aby przygotować rower do wstawienia do strefy zmian. Nawet szybko się uwinęliśmy i około 20:00 rower zameldował się na swoim miejscu a worki na specjalnych wieszakach. Obowiązywał system workowy – czyli w worku (jeden czerwony, drugi niebieski) było wszystko to co niezbędne w danej strefie. Następnego dnia można było jeszcze wejść do strefy i uzupełnić bidony.

Worek niebieski z kaskiem, okularami i paskiem startowym

Misja wykonana więc można było się spotkać na chwilkę z innymi Triclubowiczami i powoli udać się do pokoju. W końcu trener ciągle powtarza, że mamy być wyspani przed zawodami!!!. Niedziela 6 sierpnia roku 2017, godzina 05:30, budzik trąbi, że „na Ironmana  już czas” 🙂 . Śniadanie jak zwykle bardzo wysublimowane czyli bułeczki z dżemem, na deser dwa stoperany i można było się przygotowywać. Strój startowy, szykowanie izotoników i wszystkie inne takie poranne przedstartowe zajęcia. Jak zwykle spinka startowała nie pozwalała o sobie zapomnieć więc na wszelki wypadek wszystko sprawdzałem kilka razy. Tak sprawdzałem, że zapomniałem jednej butelki z izo 🙂 . Dobrze, że się zorientowałem w miarę szybko to powrót do hotelu potraktowałem jako szybką rozgrzewkę. W strefie zmian jeszcze raz z Bartkiem zerknęliśmy jak mamy biec. I tak, po wyjściu z wody, piąty wieszak po prawej stronie, później do przebieralni (ale tej po lewej, bo prawa to damska) a następnie po rower. Przy fladze Cisowianka i śmietniku w lewo – wszystko ogarnięte jak w najlepszej nawigacji  😀 .

Tak wyglądała jedna z alejek w strefie zmian

Powoli czas nadszedł by przejść do depozytu i zostawić nasze graty a następnie mieliśmy się udać na Triclubową fotkę (zbiórka o 8:00). Okazało się jednak, że tuż przed ósmą kazali już zameldować się w strefie startowej więc foty nie było. No to nadszedł czas na relację z zawodów 🙂 . Zanim jednak zaczniemy to trzeba wspomnieć, że w tym samym czasie Inia startuje w Maastricht i jako pierwsza dziewczyna w Triclubie ma zostać dzisiaj Ironmanem (3.8 km pływania, 180 rower, 42 bieg). Inia miała jechać do Barcy, ale z różnych tam powodów musiała zmienić start na Maastricht  – trzymamy mocno kciuki i będziemy mocno kibicować. No to teraz do rzeczy:

PŁYWANIE

Start odbywał się z plaży na zasadzie „rolling start” (taki system wprowadzany jest już na większości zawodów IM) czyli wpuszczali 8 osób co dziesięć sekund i w ten sposób nie było zwyczajowej pralki. Podszedłem spokojnie do bramki, zawyła syrena i spokojnie, bez spiny, mogłem wskoczyć do wody i rozpocząć pływanie. Od początku dobrze mi się płynęło i gdyby nie fakt, że nie było za bardzo na co nawigować (w zeszłym roku na wysokości ostatniej bojki stał statek), byłoby idealnie. Płynąłem na bojki ustawione wzdłuż trasy i na innych zawodników przede mną. Cały czas utrzymywałem swoje tempo i coś czułem w kościach, że będzie dobrze. Wyszedłem z wody, spojrzałem na zegarek i uwierzyć nie mogłem. Wykręciłem 00:33:15 (tempo wyszło 1:43 ms) czyli o ponad trzy i pół minuty szybciej niż w zeszłym roku. Rewelacja!!! uradowany pobiegłem do T1.

STREFA  T1

Tutaj jak zwykle okazałem się mistrzem – worek znalazłem dosyć szybko, zdjąłem z wieszaka i poleciałem do przebieralni. Tam jakoś tak dziwnie dużo kobiet było – no nic dziwnego jak znajdowałem się w damskiej przebieralni 😛 . Chyba nikomu to nie przeszkadzało, ale grzecznie przeprosiłem i marnując kolejne sekundy pobiegłem do męskiej. Następnie jak z nawigacją znalazłem flagę Cisowianki i skręciłem w alejkę gdzie znajdował się mój rower. Widzę z daleka moje charakterystyczne koło, podbiegam i k… ktoś mi podmienił buty! Stoję tak przed tym rowerem i się zastanawiam po co ktoś to zrobił przecież prościej było zwyczajnie je ukraść. Nie wiem ile tak stałem i jaką miałem wtedy minę, ale w końcu dotarło do mnie, że to nie mój rower 😆 . Oj tam, oj tam, przecież też miał takie ładniusie kółeczka i stał niedaleko mojego.  Po prostu załamka – pewnie jakby postawili jeszcze automat z kawą i fryzjera to pewnie bym skorzystał 😛 . Pozdrawia #janusztriathlonu 🙂

ROWER

Wskoczyłem na mojego rumaka nawet sprawnie i rozpocząłem walkę z czasem. Początek był bardzo kiepski – strasznie nierówna kostka na samym początku nie ułatwiała wpięcia się w buty. Chwile to zajęło, ale w końcu komfortowo mogłem zacząć kręcić. Po wyjechaniu z miasta już było wiadomo, że łatwo nie będzie. Ostry wiatr, mokrawy asfalt (w nocy padało) i kilka górek (trasa identyczna jak w zeszłym roku) nie zapowiadało bicia rekordów. Starałem się jechać jak trener przykazał, ale na zjazdach zwyczajnie się bałem. Jak dla mnie wysoka prędkość, zbliżający się zakręt i wilgotny asfalt wystarczyła aby głowa mówiła wolniej. No niestety mam nisko ustawioną granicę ryzyka i już tego chyba nie zmienię. Zdecydowanie wolę płaską trasę. Wiatr był na tyle mocny, że wiele razy walczyłem nie z prędkością a z utrzymaniem roweru na drodze. Na 45 km wiedziałem już, że będzie ciężko złamać 5 godzin. Podczas tego etapu raczej byłem wyprzedzany niż ja wyprzedzałem co mnie trochę irytowało, ale nic nie mogłem zrobić. Niby druga połowa trasy była bardziej płaska, ale co już straciłem to moje. Cisnąłem ile mogłem, ale ne chciałem też „przepalić” roweru, aby mieć jeszcze siłę na bieganie. Na 60 km jeszcze wziąłem bidon ze strefy bufetowej – tak dla testu aby sprawdzić czy to trudne zadanie. Test został przeprowadzony, bidon wylądował w rowerze więc mogłem dalej gonić do mety. W końcu z czasem 02:42:33 dojechałem do mety. Oczywiście warunki były identyczne dla wszystkich, ale jedni bardziej potrafią sobie z nimi poradzić niż inni. Czas lepszy o osiem minut w stosunku do zeszłego roku, lepsza średnia (niecałe 2 km/h szybciej, niby niewiele, ale zawsze) może cieszyć, ale euforii nie było. Średnia moc wyszła 220 W, więc 10 W zabrakło do oczekiwanych przez trenera założeń. Przy schodzeniu wypiął mi się jeszcze lewy but więc następne sekundy stracone (muszę poćwiczyć ten element bo to już nie pierwszy raz). Ktoś mi podał buta i zacząłem biec do strefy. Po drodze wypadł mi jeszcze bidon i też strata kilku sekund. Ech… ale w końcu nie zostawię na pożarcie Triclubowego bidonu 😉

Ja i mój rumak 🙂

STREFA  T2

Wpadłem do strefy, szybko odstawiłem rower i poleciałem po worek z rzeczami na bieganie. Tutaj chciałem przetestować specjalny środek na obtarcia (pure active – polecany już przez kilka osób), więc też chwilę straciłem na aplikację tego wynalazku. Biegłem w butach startowych więc mogłem spodziewać się pęcherzy i dlatego postanowiłem użyć tego środka zamiast naklejenia plastra. Okazało się, że zabawiłem tutaj o prawie minutę dłużej niż w T1 – muszę koniecznie coś z tym zrobić bo zdecydowanie chyba łatwiej urwać coś w strefie zmian niż na bieganiu.

BIEGANIE

Plan zakładał bieg w tętnie 83-87% tętna maksymalnego i tak też robiłem. Jakoś zawsze dobrze mi się biega po rowerze więc i teraz też tak było. Tempo cały czas w okolicy 4:40-4:50, tętno w normie więc wszystko było jak należy. Gdzieś na 2 km zaczęło mnie boleć prawa czwórka (identycznie jak rok temu), ale tym razem postanowiłem to olać i biec dalej swoim tempem. Chyba pomogło bo ból przeszedł i moglem spokojnie skupić się dalej na trasie. Ciężko było się niestety skupić gdyż pęcherz był już pełny. Szybka kalkulacja i uznałem, że więcej skorzystam na odlaniu się niż na biegnięciu z pełnym pęcherzem. Tak też zrobiłem i na 3 km skorzystałem z kibla – to była dobra decyzja bo już resztę drogi mogłem poświęcić bieganiu a nie walce z sikaniem 🙂 . Bieganie to jest chyba najfajniejszy etap całego triathlonu. Tutaj poczuwasz moc kibicowania, pozdrawiasz znajomych, przybijasz piątki – bardzo to wszystko fajne i budujące. Po drodze spotkałem wiele osób z Triclubu oraz Artura i Kasię, którzy specjalnie przyjechali z Gdańska by mi kibicować – BARDZO DZIĘKUJE.

Piątka dla kibiców 🙂

Ja na trasie 🙂

Były do zrobienia trzy pętle, ale już na drugiej wiedziałem, że dobrze biegnę, jednak nadrobienie straconych minut z roweru będzie ciężko. Mimo wszystko biegłem ile mogłem – gdzieś na 10 km powrócił ból prawego uda, ale też go olałem. Na 15 km przyszła lekka kolka i tu nie za bardzo wiedziałem co mam robić gdyż rzadko miewam takie akcje. Nie chciałem zwalniać więc zacisnąłem zęby i biegłem dalej licząc, że przejdzie. Przeszło, ale pewnie miałem szczęście – muszę trochę o tym poczytać (może łykać No-Spe przed biegiem). W końcu ukazała się meta i czas biegania okazał się rewelacyjny – okazało się, że poprawiłem życiówkę na półmaratonie (ostatni rekord był z półmaratonu warszawskiego) o 21 sekund 😆 . Zapomniałem wspomnieć, że gdzieś od 17 km czułem, że zrobił mi się pęcherz na stopie (tam gdzie zawsze), ale nie był bardzo upierdliwy albo już się przyzwyczaiłem. Na mecie oczywiście otrzymałem piękny medal 🙂 .

Nareszcie na mecie 🙂

Medal za wylany pot 🙂 Fot by Ironman 70.3 Gdynia powered by Herbalife

Czas teraz na kilka słów podsumowania. Czas total wyniósł 05:02:04 i gdyby ktoś dawał mi taki czas przed startem brał bym w ciemno. Poprawiona życiówka o ponad 22 minuty, więc można powiedzieć, że rewelacja. Oczywiście jak zwykle pozostaje lekki niedosyt z tym rowerem i uczucie, że mogłem bardziej przycisnąć i mieć czwórkę z przodu. Nie można mieć wszystkiego a z wyniku jestem mega zadowolony. Chyba najbardziej z pływania, które przebiegło komfortowo i w bardzo dobrym czasie. Ogólnie zająłem 444 miejsce (na 1899 startujących) czyli poprawiłem się o ponad 250 pozycji i 45 w kategorii (na 198 startujących). Trochę mnie martwi, że w stosunku do zeszłorocznych wyników kategoria M45 była w tym roku bardzo mocna. Aby być na pudle trzeba było wykręcić 04:28 a w zeszłym roku wystarczyło zrobić wynik w okolicach 04:38. To dosyć ważne patrząc na przyszłe plany jakie sobie snuje – ale o tym kiedy indziej 😉 . Po otrzymaniu medalu poszliśmy do strefy finishera gdzie otrzymałem pamiątkową koszulkę i zjadłem znowu ten paskudny makaron i ciastko (tym razem było bardziej czerstwe). Udało się zebrać grupę i zrobić wspólną fotkę.

Finishery Triclubowe 🙂

Kiedy my tu świętowaliśmy Inia dzielnie walczyła jeszcze w Maastricht na rowerze. W końcu miała do przejechania 180 km. Odebraliśmy rower, szybki prysznic i poszliśmy z Kasią i Arturem do Bollywood – jak zawsze było pycha :). Wieczorkiem spotkaliśmy się Triclubową ekipą a po drodzę jak wariaty kibicowaliśmy Ini, która właśnie dobiegała do mety. Po 12 godzinach 46 minutach i 38 sekundach w Maastricht speaker krzyczał „Inga You are an Ironman”. Piękna chwila i chyba trochę też lekka zazdrość, ale mam nadzieje, że też to usłyszę za dwa miesiące. Inia jeszcze raz wielkie GRATULACJE – byłaś „The Best”.

Kibicowanie na kilka telefonów 🙂

Inia na mecie – BRAWO, BRAWO 🙂

Gratulacje oczywiście dla wszystkich Triclubowiczów, którzy brali udział w zawodach a w szczególności dla Krzyśka Urbana, który uporał się z kontuzją i może spokojnie skupić się na treningach do Barcy. Dużo zdrówka dla Olka, który miał kolizję na rowerze w strefie bufetowej i złamał kość przedramienia – czekamy na Ciebie na basenie 🙂

Następne zawody w Malborku gdzie już ma być płaska trasa rowerowa

Trzymacie się 😀