Kiedy nadchodził czasu wyjazdu do Barcelony i mojego tam debiutu na długim dystansie to myślałem, że poziom mojej spiny osiągnął już apogeum. Jednak jak patrzę co ja wyrabiałem tutaj w Dublinie to pisząc to sam się z tego śmieje. Okazuje się, że świadomość walki o sekundy, miejsce w kategorii, pokonywać realną konkurencję, zdecydowanie przewyższa tą kiedy realną konkurencją była granica twojego organizmu. Dublin to cel główny na ten rok i jak już wcześniej pisałem celem nie jest jedynie dobre miejsce, ale takie miejsce, które daje slota na Mistrzostwa Świata w Nicei w 2019 roku. Setki godzin systematycznego treningu miały przynieść teraz konkretne efekty. Do tego jeszcze potrzebne jest oczywiście trochę szczęścia i wszystko gotowe 😉 . Kiedy zapisywałem się na te zawody patrzyłem na poziom zawodników z poprzednich lat oraz na profil trasy rowerowej. Nie lubię górzystych terenów (boję się zjazdów) więc szukałem płaskiej trasy. Jako jedna z nielicznych taka była właśnie w Dublinie. No tak, „była” (przez dwa poprzednie lata), bo kilka miesięcy po moim zapisaniu organizatorzy z wielką dumą oznajmili, że zmienili trasę na przepiękną górzystą okolicę. Powodem takiej zmiany (wg lokalnego taksówkarza) był przyjazd Papieża tydzień po zawodach i nie wyrażono zgody na blokadę centrum miasta tydzień wcześniej (no też mi powód 🙁 ). Zajebiście, że będą widoczki, ale zamiast je oglądać ja będę wymieniał pampersy 😛 . Szybko też odpowiadam dlaczego nie Gdynia – a dlatego, że jest bardzo, ale to bardzo wysoki poziom i zwyczajnie trzeba mierzyć siły na zamiary. Tym bardziej jeszcze raz pokłony dla Łukasza za wygranie tam kategorii. Wracając do Dublina to pogodzony z nową trasą zwyczajnie robiłem swoje. Biegało mi się coraz lepiej i szybciej, rower też zgodnie z założeniami. W końcu trener oznajmił „Jesteś przygotowany” i nic już tego nie zmieni. Dostałem trenerskie błogosławieństwo w postaci wytycznych, porad i praktycznych uwag na całą kartkę, więc pozostało tylko wykuć się tego na pamięć, spakować walizkę i lecieć. Wylot w piątek, ale ja już przez dobry tydzień miałem przed oczami tylko Dublin. W czwartek odebrałem walizkę i zacząłem ogarniać transport. Z pomocą przyszedł Krzysiek, który wiedział jak się stresuje i wszystkiego dopilnował aby MyTaxi była przed czasem – dzięki bardzo 🙂 . Leciałem niestety sam, no ale w końcu triathlon to nie sport zespołowy więc trzeba liczyć tylko na siebie i się uczyć bycia kibicem, supportem i zawodnikiem w jednym. Wylot był 17 sierpnia 2018 o 7:10, więc wyruszenie z domu przed piątą było wyjściem na ostatni gwizdek 😛 . Niby się wydaje logiczne, że powinienem lecieć Ryan, bo to przecież Irlandczyk, ale za poradą Piotrka okazało się, przewiezienie mojego dupska z rowerem w klasie business (wtedy nie dopłacam do roweru) Lufą kosztuje mnie tyle samo co Ryanem. W życiu bym nie przypuszczał, że dupsko Kowalczyka będzie wiezione biznesem do Dublina. Ok – niby niemiecki przewoźnik zawiózł mnie z przesiadką, ale niewielka była to różnica czasowa. O luksusach w tej klasie podróżnej rozpisywać się nie będę, ale czasami fajnie tak posmakować jak latają Ci, co się nawygrywali w Jackpota 😉 .

Już czeka na mnie

Ahoj przygodo 🙂

Zawody odbywały się w Dun Laoghaire (czyt. danlyri) – jest to malutka miejscowość (lub bardziej dzielnica Dublinu) położona 12 km na południe od centrum stolicy Irlandii. Znajduje się tutaj główny port promowy kraju, kąpielisko morskie, na które (jak to wyraził się taksówkarza) jeżdżą lokalesi. Aby dostać się do mojej kwaterki trzeba była przejechać całe miasto, więc opcja z „transportem publicznym” odpadała. Jako, że MyTaxi działa też w Dublinie to też z chęcią skorzystałem. Po dojechaniu na miejsce zacząłem poznawać Irlandzkie ceny. Za taxi 45 Eur to całkiem sporo, zwłaszcza patrząc, że praktycznie tyle płaciłem za dobę mojego pokoiku (w przemiłym miejscu).

Me and MyTaxi 🙂

Wszystko poszło szybko i sprawnie i po wypakowaniu mogłem spokojnie pójść po pakiet. Do miejsca startu miałem około 25 minut spacerkiem więc przy okazji zwiedzałem okolice. Dopiero kiedy doszedłem na miejsce zaczynać było widać różnice w organizacji IM 70.3 w Dublinie VS 70.3 Gdynia. Ludziska – nie narzekajmy, że nie potrafimy zorganizować fajnej imprezy. W Gdyni w piątek (czyli też dwa dni przed zawodami) w całej okolicy widać, że coś się dzieje. Organizowane są imprezy dla dzieci, przechadza się mnóstwo turystów, flagi IM wszędzie wywieszone a tutaj? Tutaj ledwo trafiłem do biura zawodów i gdybym nie miał dokładnego adresu to miałbym problem. Zero atmosfery zawodów, unoszącej się energii – nic. Odebrałem pakiet, kupiłem koszulkę i poszedłem popatrzeć na strefę zmian i miejsce startu. Dodam tylko, że pakiet zawierał trzy worki do strefy, dwie ulotki, czepek, naklejki i standardowy plecak 😛 .

Fajny ten pomysł z nazwiskami

Cała zawartość plecaka 🙂

Nawet nie było race booka! Jak zapytałem kiedy jest welcome party to Pani zrobiła wielkie WHAAAAT? . A ja się nastawiałem na kluchy powitalne 😀 . Udało mi się znaleźć malutkie drogowskazy kierujące do strefy, po drodze żadnych flag, banerów, nic.

Po takich nielicznych znakach można było się zorientować, że coś tu się będzie działo

W końcu jak doszedłem do strefy to tak prawdę mówiąc ciężko było cokolwiek z niej „wyczytać”. Nie było jeszcze info (miałem nadzieję, że jeszcze nie było) jak się poruszać w strefie, którędy się wbiegało, którędy wybiegało. Jeśli myślicie, że można było znaleźć taki info w race booku online – nigdy w życiu. A w Polsce owszem – taka informacja bardzo często, jak nie zawsze pojawia się przy najmniej na stronie organizatora. Wszystko dopiero powstawało (a w sobotę od 8:30 wstawianie rowerów), więc poszedłem zobaczyć jak wygląda start. Doszedłem do jakiejś plaży, ale ze względu na brak jakichkolwiek śladów, że coś tu ma być poszedłem do ratownika podyskutować.

Tam po lewej wbiegamy do wody

Potwierdził, że to właśnie tutaj odbędzie się start wielkich zawodów – WTF? Gdzie info, ludzie przygotowujący strefe? Nie zmienia to faktu, że nikt za bardzo się tym nie przejmował – wszyscy byli uśmiechnięci, mili i sympatyczni. Ale żadna energia, wyjątkowy klimat zawodów nie unosił się nad tym miejscem (w przeciwieństwie do Gdyni). Nic nie było do oglądania, więc postanowiłem pójść jeszcze na briefing i mieć z głowy wszelkie techniczne sprawy.

Odprawa techniczna to ważna rzecz

W takich chwilach Ironman wie co robić – jak zawsze prowadzący (tutaj prowadzącą była Joana) jest charyzmatyczny, pełen energii i potrafiący ponieść tłumy. Poza oczywistymi sprawami na dwie rzeczy zwróciłem uwagę (nie było tego w racebook-u). Po pierwsze jedna drobna zmiana w systemie workowym. Zawsze po wyjściu z wody biegniemy po worek z rzeczami rowerowymi, wrzucamy do niego piankę, czepek i okularki i potem cały taki worek rzucamy do strefy zrzuty mieszczącej się z reguły za szatniami. Tutaj należało odwiesić worek z powrotem na wieszak – bardzo ważna informacja, która mogła kosztować wiele sekund. Po drugie trzymamy się lewej strony jezdni i wyprzedzamy prawą. Dla lokalesów to oczywiste, ale dla mnie to ważna informacja. Warto więc chodzić na odprawy techniczne i słuchać co ludziska ciekawego mówią. Okazuje się, że czytanie samego race booka może czasami nie wystarczyć. Po tych atrakcjach nie było już nic do roboty, więc zjadłem makaron (też tani nie był) i pojechałem do domu składać rower.

Poszło całkiem sprawnie

Tutaj też obyło się bez żadnych niespodzianek i zgodnie z zaleceniami trenerskimi poszedłem wcześniej spać. O tym, że cały chodziłem podminowany, spięty i zestresowany to chyba nie muszę wspominać. Zwłaszcza jak Joana na briefingu opowiadała o trzech podjazdach, które mamy pokonać a potem jak można z nich szybko jechać i jakie to wąskie i ostre zakręty tam są. Zanim jednak się położyłem przygotowałem sobie dokładnie worki do strefy bo przecież następnego dnia byłoby za późno 😀 .

Przygotowanie trwają

Następnego dnia o 8:00 było zorganizowane pływanie, ale patrząc na pogodę i to, że docelowych bojek wytyczających trasę miało nie być, to odpuściłem. Zamiast tego chwilkę sobie potruchtałem. Zaraz po biegu wrąbałem budżetowe śniadanko 😛 .

Śniadanko w stylu A.Małysza 😀

Wstawianie rowerów było w sobotę do 16:00, dlatego ja swój wstawiłem już przed 10:00. Można powiedzieć, że ledwo zmieściłem się w czasie 😛 . Oczywiście myślałem, że wszystko będzie gotowe, ale nie, po co? Strefa się praktycznie nie zmieniła, ponumerowane wieszaki i tyle, więc jeszcze raz powtórzę, że jak ktoś chce narzekać na polskie imprezy to zapraszam do Dublina. Żadnych strzałek jak poruszać się rowerem, wolontariusze oczywiście sympatyczni i mili, ale też nie wiedzą. Udało się kogoś dorwać kto opisał trasę od wyjścia z wody. Choć też nie był do końca pewien. Dzięki temu, że dostałem odznakę AWA (All World Athlete) przydzielono mi niski numer startowy. AWA to taka nagroda za to, że byłem zajebisty na poprzednich imprezach organizowanych przez IM 😛 . Daje jakieś drobne przywileje w postaci niskiego numeru, osobnego wejścia przy rejestracji itp. Coś jak business class 😉 . Powiesiłem rower i poszedłem odwiesić worki.

Koń gotowy do akcji 🙂

Strefa worków

Tam przed wejściem zwykłe szkole biurko a za nim dwie osoby wydające delikwentom chipy. Powiesiłem, przećwiczyłem kilka razy gdzie dokładnie mam worek i poszedłem jeszcze pochodzić po strefie aby wbić sobie do głowy gdzie mam dokładnie rower. Jak mi się już to chodzenie znudziło poszedłem obejrzeć metę. Przecież mamy już sobotę więc cała wielka budowla już powinna być gotowa. Na wszelki wypadek zapytałem gdzie się znajduje, bo mimo tego, że tyle razy tam spacerowałem to jakoś nie zauważyłem. W końcu trafiłem, tylko to nie była meta a metunia 😀 . W Gdyni mamy trybuny, podesty i imponującą konstrukcję a tu 50 metrów czerwonego dywanu, logo IM, zegar i podium. A wszystko jakoś tak z boku. Meta jak pakiet startowy – bardzo skromna, ale ładna w swej prostocie 🙂 .

Ładnie acz skromnie

Ja wiem, że bierzemy udział w zawodach nie dla pakietu, czy wielkich konstrukcji i trybun na mecie, ale piszę to bo jestem dumny, że poziom organizowanych u nas imprez jest tak wysoki. Oczywiście zdarzają się jakieś wpadki, niedociągnięcia, ale w porównaniu do tego co jest gdzie indziej to powinniśmy piać z zachwytu. Wracając do tego po co tu przyjechałem. Obszedłem strefę, kilka razy, przebiegłem trasę wyjścia z wody. Wszystko po kilka razy aż w końcu uznałem, że dość i poszedłem na śniadanko i kawusie. Potem trochę spaceru po okolicach i do domu, bo nie za bardzo było co robić. Za mało czasu by jechać do centrum a za dużo by zostać na miejscu. Samemu to zresztą tak dziwnie się zwiedza. W pokoju już wszystko poukładałem, bo przecież pozostało tylko ze czternaście godzin do startu 😉 . Planowałem tego dnia jeszcze przyjść do strefy, ponieważ chciałem jeszcze raz sprawdzić ułożenie worków na wieszakach tuż przed zamknięciem. Bardzo dobrze, że tak zrobiłem, bo oczywiście moje worki były wepchane bardzo głęboko przez innych zawodników, którzy byli tutaj po mnie. To taka nauczka po ostatnich zawodach 😉 . Ustawiłem swój worek na samym wierzchu, jeszcze raz sprawdziłem rower i wreszcie mogłem pójść pooglądać jak wygląda trasa pływacka. Chyba za dużo sobie wyobrażałem, bo przecież była godzina 17 w przeddzień startu. Ledwo był pomost gotowy, po którym mieliśmy się wygramolić z wody, ale bojki były jeszcze na brzegu. Może to zwyczajnie doskonałe zarządzanie czasem 😉 .

Tu wychodziliśmy z wody

Strefa już pełna

Tu pływamy – choć jeszcze w sobotę tego nie było widać

Pokręciłem się jeszcze chwile i zabrałem się w kierunku domu. Po drodze kupiłem jeszcze recepturki, których nie wziąłem z domu (niedopuszczalny błąd 😛 ).

Polski akcent na deptaku

Planowałem położyć się w okolicach dwudziestej. Wyszło trochę po, ale i tak wynik całkiem niezły. Budzik nastawiłem na 04:15.

Budzik nastawiony 🙂

Wszystko dopięte 🙂

Trzeba było przygotować izo no i postresować się chwilkę. Od piątej otwierali strefę a ja i tak wyszedłem na ostatni gwizdek czyli tuż przed piątą. Na miejsce szedłem na piechotę, więc i tak byłem lekko spóźniony. Strefa była już otwarta od dobrych 30 minut 😛 . Myślicie, że się coś zmieniło – nic. Strzałek jak nie było tak nie ma. Wszechobecny luz i wrażenie, że organizatorzy dowiedzieli się wczoraj, że mają zorganizować jakieś zawody. Uzbroiłem rower w moje butki, dolałem izo do bidonu, dodatkową flaszkę włożyłem do uchwytu i to tyle co mogłem zrobić. Do wieszaków rano już nie było dostępu.

Wszystko sprawdzone 🙂

Upewniłem się jeszcze raz jak się poruszać po strefie i nie pozostało mi nic innego jak czekać i się stresować. W końcu stanąłem w kolejce do kibla i tak stojąc już ze dwadzieścia minut okazało się, że to kolejka do „dwójki”. Na miejscu była postawiona tzw. szczalnia dla facetów, do której nie było kolejki. Już teraz będę wiedział aby następnym razem lepiej się rozglądać. W końcu założyłem piankę i oddałem worek z rzeczami, które mi pozostały, do wolontariuszy. Worki te miały być dostępne zaraz za metą. Poszedłem na start. Oczywiście okazało się, że mimo tego, że miałem godzinny zapas, nie wiem jak to się stało, ale jak dotarłem na miejsce to już nie można było wchodzić do wody na rozgrzewkę. Zagranie beznadziejne i nie mam nic na swoją obronę 🙁 . Zacząłem rozgrzewkę na lądzie. Miejsca przed samym startem był naprawdę niewiele. Strefy czasowe były poustawiane na ulicy, bo plaża była tak mała, że praktycznie pomieściła tylko tych co wchodzili bezpośrednio do wody. Jeżeli ktoś był w Gdyni na Ajronie to widział strefy czasowe – każda oddzielona oznakowana (trochę w formie boksów) a tu zwyczajne tabliczki z czasami na wąskiej drodze (trochę jak na biegu ulicznym). W efekcie większość stref mieszała się ze sobą. Jeszcze jedno na co zwróciłem uwagę to całkowity brak muzyki. Na naszych zawodach zawsze puszczają fajną pobudzającą muzę. Często można usłyszeć przed startem „High way to hell” czy „Ironman”. Tutaj można było oddać się kontemplacji w ciszy 😛 . W końcu nadeszła upragniona godzina siódma i ruszyli prosi, dwie minuty po nich Pro kobietki a o 07:10 cała reszta. Jak ktoś się spodziewał wystrzału z armaty, emocjonalnego wspólnego odliczania to raczej niech jedzie gdzie indziej. Padło nagle 5,4,3,2,1 i rozległy się brawa. Teraz wreszcie można było coś usłyszeć z głośników. Był to dźwięk odliczanych sekund. Był oczywiście rolling start i puszczali czterech zawodników co sześć sekund, więc dźwięk ułatwiał pracę wolontariuszom. Ustawiłem się w strefie 30-35 minut, więc dosyć szybko stanąłem na linii startu. W końcu krzyknęli GO i rozpoczęła się moja walka o slota.

Woda była dosyć zimna, ale to nie był jakiś problem. Wyjście z plaży wąskim przesmykiem i dalej cały czas prosto aż prawie do następnego falochronu. Rano sprawdzałem (bo w końcu postawili bojki) na co mogę nawigować i upatrzyłem sobie latarnie morską. Nie wiem tylko dlaczego jak wskoczyłem do wody nie mogłem jej zlokalizować 😛 . Wg mnie, popłynąłem za blisko żółtych bojek, ale jakoś na początku nie mogłem złapać kierunku. Fala przeszkadzała, okulary mi trochę zaparowały (muszę coś z tym zrobić), ale napierałem do przodu. Płynąłem z boku głównego nurtu zawodników co dawało mi spory komfort. Sztormu nie było, ale nawet ta falka, która była trochę zasłaniała widoczność. Zwłaszcza ciężko było dostrzec innych zawodników. Machałem tymi rączkami i tylko co chwile sobie powtarzałem – trzeba zapier… po slota, trzeba… 😀 . W końcu dotarłem do pomostu, który też był sporym dziwadłem. Aby na niego wejść trzeba było zacząć od kolan (o czym informowali wolontariusze), potem pomocna dłoń i biegiem do strefy. Spojrzałem na zegarek i jakby ktoś mi w łeb przywalił. Liczyłem na okolice 32-33 minut. Zegarek pokazywał ponad 37 minut!!! a dokładnie mój oficjalny czas to 37:56.  Odebrało mi to całkowicie ochotę do walki. Nie kumałem dlaczego tak się stało. Podczas biegu do strefy przewinęło mi się setki myśli. Najbardziej prawdopodobne uznałem spieprzenie nawigacji. No nic – biorę worek i nawet sprawnie wyskakuje po rower. Tutaj jednak okazuje się, że nie jest tak źle. Jakoś bardzo dużo rowerów nie wisiało na wieszakach więc ochota do walki wróciła. Woda musiała być jakaś wolna 🙂 . Zaczęła się teraz najgorsza część tych zawodów. Pogoda była jak na razie idealna, ale to tylko, jak się później okazało cisza przed burzą. Ruszyłem i od razu po lewej dziura, po prawej dziura (oczywiście oznaczone sprayem) – droga nie tragedia, ale uznał bym ją za przeciętną. Początek to wyjazd z miasta i normalny wyścig, jednak na 12 km, w miejscowości Kilternan już powoli zaczęliśmy podjazd a od 20 km był ten pierwszy z trzech największych podjazdów (wspomnianych na odprawie). Na 24 kilometrze był szczyt  i zlokalizowany (chyba jako nagroda) bufet. Chwyciłem bidon i dalej do przodu. Niestety pogoda zrobiła się już typowo górska. Zaczęło wiać, pojawiła się mżawka i mgła. Im wyżej tym było gorzej. A najgorsze przede mną. Na 44 kilometrze zapowiadany wcześniej wjazd na Guinness Lake – faktycznie nie kłamali – było zajebiście ciężko. Podobno był piękny widok na jezioro, ale jakoś nie zwróciłem na to uwagi 😛 . Zajęty byłem częstym wstawaniem na pedały i to była bardzo popularna pozycja na rowerze na tym odcinku trasy 😉 . Po tej wspinaczce było trochę zjazdów, krętych i wąskich zakrętów i zaraz znowu wspinaczka aż do 52 km (Sallygap) gdzie był zlokalizowany następny bufet. Nie muszę chyba mówić jak się czułem na zjazdach widząc mokry asfalt i czując ostry boczny wiatr. Pogoda już się spieprzyła na maksa i poza deszczem i mgłą doszła kiepska widoczność. Niestety moje okulary nie posiadały wycieraczek i krople na nich skutecznie osłabiały widoczność. Niedługo przed zawodami kupiłem sobie fotochromy w Decathlonie i zdecydowałem je wziąć do Dublina. Jakie szczęście, że tak zrobiłem, bo jak bym pojechał w zwykłych przyciemnianych to bym bankowo zaliczył jakieś drzewo na poboczu. Może nie są to fotochromy takie zajebiste jak popularna marka na „O” (choć nie wiem bo nigdy w takich nie jeździłem 😉 ), ale za 119 zł uważam, że zdały egzamin. Nawet sobie nieźle radziły ze zmianą nasłonecznienia, więc jeżeli ktoś szuka budżetowych fotochromów to polecam 🙂 . Wracając do trasy to czekał mnie jeszcze jeden podjazd gdzieś na 60 km i dalej już zjazd w stronę miasteczka Kilternan. W tym momencie miałem już prawie dwie i pół godziny jazdy za sobą i na normalnej trasie powinienem powoli docierać do mety a tu miałem jeszcze 1/3 trasy przed sobą. Zaczęły się znowu zjazdy, wąskie zakręty, w wielu miejscach kiepski asfalt i żwir. Gdzieś tu nawet osiągnąłem prawie 70 km/h co dla mnie w tych warunkach było łamanie bariery dźwięku. Podczas tych zjazdów nawet przez chwilę chyba nie pomyślałem o slocie tylko kombinowałem jak tu dojechać cały i zdrowy do mety. W końcu Kilternan i ostatnie 12 km roweru, które były najfajniejszym chyba etapem tej trasy. Lekkie pochylenie gdzie można było ostro pokręcić i mieć frajdę z jazdy. Patrzyłem na zegarek aby w odpowiednim momencie się wypiąć, ale chyba trasa była o 2 km krótsza (lub zegarek źle wskazał) bo nagle pojawiła mi się belka przed oczami. Zdążyłem się na szczęście wypiąć i zejść z roweru zgodnie z treningami w Kraśniku i Sielpii 🙂 . W efekcie rower zrobiłem w 03:08:13, ale strasznie się zmasakrowałem. Nie wiem nawet co bardziej, mięśnie czy psychę. Średnia moc wyszła mi 220 W a NP (moc znormalizowana czyli średnia moc uwzględniająca nasz wysiłek) wyszła 241 W, ale przyznam, że totalnie nie potrafiłem opanować tych watów w takim terenie. Pod górkę, stójka, ostry zjazd, płasko, tu podkręcić, na zjazdach odpoczywać – patrzyłem na zegarek, ale nie mogłem tego wszystkiego okiełznać.  No dobra – biegnę z tym rowerem i oczywiście wbiegłem nie w tą alejkę 😛 . Na szczęście rower był praktycznie na końcu alejki to dużo nie straciłem. Przebieranko i w drogę na ostatni etap. Zapomniałem jeszcze wspomnieć o żywieniu, o które zawsze staram się dokładnie dbać. Na rowerze regularnie gdzieś co 20 minut wciągałem żel i wypiłem ponad 3 bidony picia. Z żelami trochę się wkopałem, bo przygotowałem się na dwie i pół godziny jazdy i na tyle miałem żeli. Kiedy zorientowałem się, że będę jechał trochę dłużej zacząłem je brać co około pół godziny aby starczyło na całą trasę. Wybiegłem ze strefy i od razu poczułem, że mięśnie dostały swoje. Już chyba na 3 km zaczęła mnie boleć prawa czwórka, ale uznałem, że się musi dostosować i to olałem (w końcu przeszło) a druga sprawa to, że zaczynał mi się pęcherz przepełniać. Trasa usytuowana po nadmorskich bulwarach i falochronie (może to molo było 😛 ). Była lekko pofałdowana czyli raz trochę z górki raz trochę pod górkę. Początek zgodnie z planem, ale po pierwszej piątce czułem, że będzie walka. Wtedy zaczął mnie wyprzedzać gościu (chyba z mojej kategorii bo nie zdążyłem dojrzeć dokładnie) o specyficznej sylwetce. Tułów lekko wygięty do przodu co pozwalało go łatwo rozpoznać. Delikatnie mnie wyprzedził, ale postanowiłem mu nie odpuszczać i trzymałem go tak na 150 metrów. Jeden z mojej kategorii już mnie wyprzedził i drugiemu już nie chciałem robić tej przyjemności (tamten był ewidentnie za szybki). Raz było lepiej, raz gorzej, ale ewidentnie ten bieg to była bardziej walka z mięśniami niż wydolnością. Zostało gdzieś 10 km, gościa trzymam na równy dystans, ale lać mi się chce niemiłosiernie. Nie zrobię błędu z Barcelony i odlać się trzeba. Pomyślałem, że to co stracę na laniu zdążę odrobić biegnąc w komforcie. Jeszcze podczas biegu zdjąłem górę stroju, szybko wpadłem do Toi Toia i dalej ogień. Biegło się od razu lepiej. Zostało 10 km na dojście do gościa i przegonienie go. Cisnę ile mogę, widzę, że z założeń dupa wyszła. Miało być w tempie 4:30 – 4:35 a ewidentnie biegnę 4:40-4:45. W końcu jest, widzę tą charakterystyczną sylwetkę i to coraz lepiej. Gdzieś 3-4 km przed metą zrównuje się z gościem. Popatrzył na mnie z lekką złością i wiedziałem, że nie wytrzyma. W końcu udało się przegonić jego i jeszcze jednego człeka, który mnie wcześniej wyprzedził. Nie mam pamięci do twarzy, ale ciężko nie zapamiętać gościa co ma ze dwadzieścia kolczyków w uchu 🙂 . Fajne są takie momenty bo bardzo motywują podczas biegu i dodatkowo sprawdziłem namacalnie, że lepiej się odlać niż biec z pełnym pęcherzem. Kolczykmena spotkałem w strefie finishera i nawet pogratulował mi finishu – fajnie 🙂 . Wpadłem na metę z czasem biegu 01:40:15 co przy takim rowerze wstydu nie przynosi, ale to już trzecia połówka gdzie bieganie robie w 1:40 🙁 . Całość ukończyłem w 05:32:05, ale ciężko to porównać do jakichkolwiek zawodów w jakich wcześniej brałem udział. Te były najcięższe, najbardziej stresujące i mega wyczerpujące. Zapomniałem wspomnieć, że na bieganiu oczywiście również odżywianie było perfekcyjne (unikałem już gazowanych napojów), strefy bufetowe często i dobrze przygotowane a wolontariusze spisali się rewelacyjnie (jak na całej imprezie). Jak już dobiegłem do tej mety to zrobię jeszcze kilka porównań (to dla tych co uważają, że w Polsce słabe są imprezy). Meta skromna (o tym już wspominałem) a za nią standardowo medal (bardzo ładny zresztą) i dalej do przodu po wodę.

Pierwszy z dystansem w milach 🙂

Jak ktoś chciał fotkę z linią mety to można było zapomnieć. Nie było jak to zrobić (nie było miejsca aby tam się gromadzić).  Po otrzymaniu wody trzeba było iść dalej w stronę podziemnego parkingu. Wchodzę więc do tego garażu.  Cisza, spokój, nic się nie dzieje, aż w końcu pojawiają się wolontariusze z workami (u nas zwane depozytem) z ciuchami. Odebrałem worek i idę dalej. Wychodzę z garażu i pojawia się namiot (tuż obok expo i miejsca rejestracji). Dotarłem do strefy finishera. Przed wejściem Pani zabiera chipa i jestem. Zanim wlazłem to jeszcze fotę strzeliłem bo przecież są jakie priorytety 🙂 .

Przeżyłem ten rower 🙂

Zwykły duży namiot – po środku krzesełka, po lewej żarcie czyli, ciasta, pomarańcze, makaron (całkiem niezły). Na wprost masaże a po prawej koszulki finishera. Koniec. Zjadłem makaronik, odebrałem koszulkę i włączyłem telefon aby przekonać się, że ze slota nic nie będzie. Ukończyłem zawody na 13 miejscu w kategorii (na 191 osób) i 99 miejsce w generalce (na 1437 startujących). Normalnie taki wynik brał bym w ciemno, ale nie przyjechałem tutaj dla medalu czy wyniku – MIAŁ BYĆ SLOT! W strefie była również powieszona informacja ile zostało przydzielonych slotów do każdej kategorii. Do mojej przydzielili 6 slotów. To oznaczało, że 6 osób musiałoby odmówić aby upragniona moneta trafiła w moje ręce – szanse były iluzoryczne. Ceremonia była o 18:00. Siedząc tak na krzesełku podchodzi do mnie wolontariuszka i w miły i sympatyczny sposób informuje, że jak już zjadłem to „wypad ze strefy” bo miejsc brakuje dla innych 😀 . No dobra to lecę – kolejka do przebieralni była spora, więc przebrałem się gdzieś za kiblami na zewnątrz i poszedłem pospacerować. o 14:30 dopiero wydawali rowery to była chwila aby skoczyć na kawkę. Kawkę wypiłem, rower odebrałem i jadę z tymi wszystkimi tobołami do domu.

Rower odebrany – czas do domu 🙂

Po drodze można było pokibicować

Nawet ładne te domki

Tam od razu (chyba dla odstresowania) złożyłem rower do walizki, wziąłem prysznic i poszedłem spacerkiem z powrotem na miejsce. Nóżki trochę doskwierały, ale wszystko do zniesienia. Przed ceremonią rozdania slotów (oraz pucharów dla najlepszej trójki z każdej kategorii) chciałem skoczyć na pizze – a co – w końcu chyba zasłużyłem. Udało się, co mnie trochę zdziwiło, bo knajpa włoska była tuż przy trasie biegowej i myślałem, że miejsc nie będzie. Były nawet do wyboru 🙂 . Wjechała hawajska do tego kawka i można było iść popatrzeć jak inni odbierają magiczną monetę. Na miejscu byłem chwilę przed osiemnastą. I co? Nie wpuszczali nikogo do środka a organizatorzy sprawiali wrażenie, że dopiero się dowiedzieli, że trzeba coś zorganizować. O osiemnastej zaczęli w panice znosić dodatkowe krzesełka i w efekcie weszliśmy kwadrans po osiemnastej. Żeby było jasne – nikomu to za bardzo nie przeszkadzało, panowała sielankowa atmosfera 🙂 . Weszliśmy, ale zaczęliśmy gdzieś o 18:30.

Ceremonia dekoracji zawodników i rozdanie slotów

Najpierw ogłoszenie zwycięzców, statuetki, gratulacje a na końcu sloty. Zasada jest prosta – Joana wywołuje trzy razy nazwisko i jak się nikt nie zgłosi to przechodzimy do następnej osoby. Osoba, która się decyduje na slota dostaje monetę i idzie zapłacić za udział – 425 Eur +8%.

Magiczna moneta, którą pożądam 🙂

Nareszcie moja kategoria. Pierwsze dwie wzięły, trzeciej nie było… i tak doszliśmy do siódmej osoby. Pozostał ostatni slot – siódma nie, ósma nie, dziewiąta – nie, dziesiąta – TAK. Chciałem mu nogę podstawić, ale chyba trochę nie wypadało 😛 . Jak ja mu zazdrościłem. No nic – takie rzeczy się zdarzają i trzeba je brać na klatę. Nawet szybko mi złość przeszła a na osłodę okazało się, że byłem najlepszym Polakiem wśród wszystkich startujących rodaków w IM Dublin 😀 . Tak skończyła się pierwsza próba zdobycia slota, którą uczciłem jak na Dublin przystało. Pub i Guinness z kija – nie przepadam, ale nie wypadało nie wypić. Tak mi zasmakował, ze nawet dwa strzeliłem 😀 .

Irish pub 🙂

Całkiem smaczne to piwko 🙂

Następnego dnia samolot i do domu.

Kończąc już te wypociny muszę przyznać, że były to moje najcięższe zawody w jakich zdarzyło mi się uczestniczyć. Fura zebranego doświadczenia, zadowolenie z uzyskanego miejsca i przełknięcie goryczy porażki, że slota nie udało się zdobyć. To wszystko na pewno zaprocentuje w przyszłości. Na pewno się nie poddam i nie pozwolę Łukaszowi samemu pojechać do Nicei. Następna próba na wiosnę i oby była udana 🙂 . Dodatkowo muszę tylko dodać, że mimo takich różnic organizacyjnych w stosunku do Gdyni ludzie tu startujący całkowicie tego nie zauważają i zwyczajnie byli uśmiechnięci, pogodni i zadowoleni. Zupełnie im to nie przeszkadza, albo nie wiedzą jak jest w Polsce 🙂 . A w Polsce poziom organizacji zawodów jest tak wysoki, że wszędzie gdzie nie pojedziemy to wydaje nam się, że jest słabo. A nie jest słabo tylko normalnie – u nas po prostu jest wyjątkowo 🙂 .

Teraz muszę się szybko zregenerować, bo w niedzielę w Kraśniku Mistrzostwa Polski na dystansie olimpijskim 🙂 .

Trzymajcie się cieplutko 🙂

Foto: archiwum własne,  sportografia.pl