Co to jest ten swimrun pytała większość osób kiedy mówiłem, że jadę na zawody właśnie w swimrunie? O triathlonach już sporo wiedzą, o aquathlonach już kiedyś słyszeli, o duathlonach też im się zdarzyło, ale to było jakieś zupełnie nowe dziwadło. No właśnie, co to za dziwadło i skąd się to wzięło? Nie ciężko się domyśleć, że takie wariackie pomysły mogły powstać tylko podczas kilku głębszych. Nie inaczej było tym razem. W 2002 roku, kilku facetów przy piwku zaczęło się ostro przechwalać aż w końcu Andreas Malm, właściciel zakładu mechanicznego w szwedzkiej miejscowości Uto, zaproponował zakład. Zakład był niezwykle prosty. Pokonanie w parach trasy do hotelu oddalonego o 75 km i znajdującego się na wyspie Sandham.  Żeby dotrzeć na miejsce uczestnicy musieli pokonać trasę naprzemiennie biegnąc i płynąc, zostawiając po drodze ponad 20 wysp, płynąc łącznie ponad 10 km, a to wszytko w temperaturze poniżej 15 stopni Celsiusza! Warunki na odcinkach biegowych to też nie była sielanka – dzika, dziewicza przyroda i wszechobecne skały. Następnego ranka na linii startu pojawiły się… 4 osoby, czyli 2 zespoły! Ponad 24 godziny później na mecie pojawili się zawodnicy, którzy byli tak zmęczeni, że nie byli w stanie świętować swojego zwycięstwa! W 2006 roku Michael Lemmel i Mats Skott poprosili o zgodę na zorganizowanie komercjalnego wyścigu na tych samych zasadach. Dystans pozostał niezmieniony, trasa została jednak odwrócona – Sandham start, Uto meta. Ta data uznawana jest za oficjalną datę narodzin tej dyscypliny. Wtedy też zawody zyskały swoją nazwę Ö till Ö czyli „od wyspy do wyspy” (źródło: swimrunpoland.pl). Tak właśnie powstał coraz bardziej popularny swimrun. W Polsce pierwsze oficjalne zawody zorganizowane zostały w 2016, więc jest to u nas dosyć młoda dyscyplina sportu. Aby jeszcze trochę przybliżyć tą sympatyczną dyscyplinę trzeba wspomnieć o wyposażeniu. Zawodnicy nie mogą być od siebie oddaleni na więcej niż 10 metrów i do tego mogą (nie muszą) być połączeni specjalną linką (podczas pływania i biegania). Dodatkowo ubrani są w specjalne pianki. Do wody wskakują w butach biegowych i podczas pływania nie korzystają z nóg. Dlatego też podczas pływania między nogami mają ósemkę (pullbuoya). Aby zrekompensować brak nóg na dłoniach mają tzw. łapki, zwiększające powierzchnie dłoni i ułatwiające płynięcie. Można nawet używać płetw o określonych rozmiarach, ale trzeba pamiętać, że całe wyposażenie należy później dźwigać podczas biegania. To tak trochę pokrótce, ale mam nadzieję, że udało się trochę przybliżyć zasady i klimat swimruna.

Jak już wiemy jak to się robi to czas na klika słów o tym gdzie się to wszystko odbywało. Cała impreza organizowana przez SwimrunPoland odbywała się w Bieszczadach w Solinie i była to już trzecia edycja tych zawodów. Do wyboru były trzy dystanse: Sprint (12,1 km), Marathon (25 km) i Ultra (46,5). Ten ostatni umożliwiał zdobycie kwalifikacji na mistrzostwa świata w Szwecji. Ja się zdecydowałem na dystans marathoński czyli dokładnie to było 21,6 km biegania i 3,4 km pływania. Wszystko to w 10 odcinkach biegowych i 9 pływackich. Po drodze wbieganie na Jawor i inne fajne Bieszczadzkie atrakcje. Tak to wyglądało na papierze:

Źródło: swimrunpoland.pl

Pojechaliśmy tam sporą Triclubową grupą i poza debiutem w swimrunie (dla większości) miało to być również oficjalne zamknięcie sezonu.

W Triclub-ie siła 🙂

Fantastyczny zespół 🙂 Fot: Joanna Włoch

Na początku miałem startować z Jurkiem, ale trochę później zamieszaliśmy w składach i w końcu wystartowałem z Łukaszem. Tak, tak z tym samym co ostatnio został Mistrzem Polski w olimpijce. Jakby to Wam zobrazować abyście mieli pełny obraz – to tak jakby Hammer miałby holować malucha 😀 . No nic, wyzwanie było spore, więc nie można było dać ciała. Zbiórka była w piątek czyli 14 września. Po pierwsze odprawa odbywała się o 19:30 i była obowiązkowa dla Wszystkim a poza tym start był o 10:00 następnego dnia, więc trzeba było chwilkę odpocząć. Humory dopisywały, motywacja połączona z ciekawością była wielka a jedyną niewiadomą była pogoda. Ta niestety nie rozpieszczała. Zaczęło padać już w piątek wczesnym popołudniem, przez cały wieczór i dużą część nocy. To chyba jasne, jak wygląda chodzenie po górkach po deszczu (lub w trakcie). Pianki mieliśmy wypożyczone, większość sprzętu zrobiliśmy sami, ale kaloszy z kolcami niestety nie mieliśmy 😉 . Rano na wiwat startującym kilka razy zagrzmiało i punktualnie o 10:00 ruszyliśmy (ultrasy ruszyli o 6:30). Start odbywał się w Polańczyku, na przeciwko hotelu Jawor, gdzie mieszkaliśmy. Ekscytacja u nas wszystkich była ogromna. Nikt nie wiedział czego się spodziewać, jak się sprawdzi sprzęt, jak sobie poradzimy w tych pięknych Bieszczadach. Niby kilka razy zrobiliśmy (z tym „…śmy” to może bym nie szalał 😉 ) pełny swimrunowy trening, ale w końcu to był tylko trening. Nie wszyscy mieli trailowe (terenowe) buty a wiemy jak się w błocie na łysych oponach jeździ 🙂 . Generalnie miała to być zabawa i  taki był klimat tej imprezy, ale spinkę jednak dało się zauważyć. Niby wszyscy robili dobrą minę, ale widać było lekki stresik. Z Łukaszem ustaliliśmy, że cały czas biegniemy spięci linką. Na początku było 2,5 km biegu więc ustawiliśmy się praktycznie na linii startu aby wyrobić sobie dobrą pozycję na pływaniu. Dla mnie to nietypowe bo z reguły to tak sobie z boczku startuje 😉 . Jednak start z trenerem zobowiązuje i tyłów zamiatać nie będziemy 🙂 .

Ahoj przygodo 🙂 Fot: Joanna Włoch

My na drugiej pozycji 🙂 Fot: swimrunpoland

Start i zaczęło się. Łukasz na pewno nie ruszył swoim szybkim tempem, ale niewiadomo dlaczego, mimo holu, po kilometrze tętno miałem ponad 90%. Trener krzyczy „jak tam” – no jak, no jak – przecież mu nie powiem, że zaraz wybuchnę. Krzyczę (znaczy ledwo z siebie wydusiłem) – „jest dobrze” i liczę, że to pieprzone tętno się uspokoi, że to kwestia mocnego startu. Dopiero by mieli beke jak by Kowalczyk pawia rzucił na 2 km 😀 . Gdzieś po kilometrze rozdzieliliśmy się ze sprinterami – my na lewo, oni na prawo. W końcu dotarliśmy do tzw. pierwszej zmiany. Mówiono nam, że mnóstwo osób traci dużo czasu na przygotowanie się do wejścia do wody. Nie będę skromny, ale zrobiliśmy to perfekcyjnie. Niedługo przed wodą Łukasz, jak rasowy kapitan wydawał komendy, że już czas i zaczynaliśmy w biegu zakładać okularki i łapki. Potem padała komenda „bojka” więc szybko pullboya pod jajka i na koniec, a w zasadzie już w wodzie padało pytanie „gotowy?„. Zaraz potem skok do wody i już płynęliśmy do celu. Zero opóźnienia, wszystko płynnie – jak prosy 🙂 . W wodzie – no cóż – dobra motorówka to i każdy ponton pociągnie 😀 . Nie wiem czy moje machanie rączkami coś dawało, ale jakoś tak nikt nas nie wyprzedał. Pierwszy odcinek był dość krótki, więc szybko zleciało.

Sam początek – hol idealnie napięty ;), Fot. Joanna Włoch

Pierwsze wyjście z wody wyszło nam równie sprawnie jak wejście i mogliśmy zacząć drugi odcinek. Tu skończyło się rumakowanie i już zobaczyliśmy co nas czeka przez całą trasę. Błoto, ślisko i pod górkę. Tętno się na szczęście uspokoiło i mogliśmy spokojnie sobie biec. Dotarliśmy w końcu do miejsca gdzie czekał na nas najdłuższy kilometrowy odcinek pływacki. Znajdował się tuż obok zapory wodnej w Solinie.

Pływanie w Solinie 🙂 Fot: Swimrunpoland

Wejście do wody po odcinku biegowym było dla mnie chyba najfajniejszym odczuciem na tych zawodach. Temperatura wody była cudowna i idealnie mnie regenerowała po bieganiu. Takie rzeczy tylko mogą być na swimrunie. Po tym odcinku czekał nas najdłuższy i najcięższy, prawie sześcio kilometrowy, odcinek biegowy z podejściem pod Jawor. Nie ma co tu być delikatnym – trasa była przerąbana, ale ciekawa jednocześnie. Ciągłe błoto i wieczna ślizgawica, ale to nie było najgorsze. Najgorsze było przede mną. Jak to bywa w górach, jak się wejdzie to i trzeba zejść (a tu raczej zbiec) 🙂 . Po około 3 km dotarliśmy na szczyt Jawora, gdzie był też zlokalizowany pierwszy bufet. Przemili wolontariusze dopingowali, żartowali i robili jak zawsze wspaniałą robotę. Bufet wyposażony jak w dobrym hotelu – izo, woda, cola, czekoladki, orzeszki, żelki i czego tam jeszcze nie było. Musieliśmy z Łukaszem już lecieć, bo tak to byśmy jeszcze chwilkę tu zostali na wyżerkę 😀 . Poza bufetami mieliśmy oczywiście ze sobą żele i picie. Na żele była specjalna kieszonka w piance gdzie udało się upchać ze cztery sztuki. Picie mieliśmy w półlitrowych bidonach (tzw soft flaskach), które trzymaliśmy pod pianką (na żebrach). Nie wiem jak to jest, że nam nie uwierały, ale naprawdę biegło się z nimi wygodnie. Zaczęło się zbieganie z Jawora. Mokro, ślisko i na holu. Lecimy, Łukasz ciągnie, ja za nim. Nie nadążam, czuje, że nogi zostają w tyle. Na pewno była to też kwestia podejścia – szybki bieg po śliskim terenie jakoś mi się kojarzył z kontuzją. Co miałem robić jak ciągnik prze do przodu. Próbuje lekko hamować, linka się ostro napina i tylko słyszę tam z dołu „Tomek k… puść nogę. Noga cię poniesie” . Nie pamiętam czy zawsze jak krzyczał to była k…, ale sens tej uwagi do mnie trafiał 😉 . Co z tego, że trafiał jak tylko patrzyłem kiedy będzie jakieś wypłaszczenie i zastanawiałem się jak będę wyglądał jak zębami przydzwonię w leśną drużkę 😀 . Na szczęście trener wyrozumiały jest i przed następnym zbiegiem wcześniej dał mi znać bym zmienił pampersa bo zaraz zaczynamy – naprawdę kupa śmiechu 😀 . Faktycznie trochę oporowałem, ale poza tym Łukasz robił wspaniałą robotę, więc zawsze starałem się grzecznie przytakiwać. W ogóle bycie tym drugim na holu to ciekawe doświadczenie.

Piękny ten swimrun 🙂 – Fot. swimrunpoland

O ile w pływaniu sprawa jest prosta, bo wystarczy patrzeć na linkę pod wodą i płynąć ile sił, to w bieganiu już jest trochę więcej atrakcji. Poza zbiegami kilka razy pokonywaliśmy różne przeszkody w postaci leżących konarów drzew. Biegnąc, przeskoczyć się nie dało, więc praktycznie przed nimi trzeba było się zatrzymać. Łukasz pokonywał przeszkodę i zaczynał biec. Ja się dopiero wdrapuje na konar i tylko patrzę jak 3 metrowa linka zaczyna się kończyć. W duchu sobie myślałem jaki byłby to ubaw jak bym nie zdążył z tą przeszkodą i Łukasz by mnie zwyczajnie ściągnął z tego konaru 😀 .

Fot: fotolia.com

Udało się do tego nie dopuścić, ale przy każdej przeszkodzie pilnowałem uciekającej linki. Wracając jednak do naszego biego-pływania, to w końcu po pokonaniu Jawora znowu mogłem się rozkoszować następnym etapem pływackim. Pokonując kilka następnych odcinków dotarliśmy gdzieś na 18 km na kolejny szczyt. Tam znowu na nas czekała uczta i już wtedy dobiegały do mnie głosy, że mamy dobre miejsce. Zostało nam około 6,5 km trasy do pokonania więc już byliśmy blisko. Przy ostatnim zbieganiu też mi towarzyszyły okrzyki „puść nogi Kowalczyk, puść nogi”, i chyba właśnie te sympatyczne uwagi będę miał już zawsze w głowie przy wszystkich zbiegach 🙂 . Pod koniec już wiedzieliśmy, że pudło jest nasze. Pozostał ostatni odcinek pływania i 300 metrów do mety. Na metę wpadliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi. Dodatkowo witała nas oklaskami cała Triclubowa rodzinka oraz Szampan!!!. Tak, tak moi drodzy – było lanie szampanem jak na F1. Był też oczywiście medal i też zrobiony z fantazją. Składał się z dwóch połówek – po jednej dla każdego zawodnika z zespołu. Medal po połączeniu składał się w jedną całość. A taka była radość na mecie 😀 .

Dream team 🙂 Fot: Joanna Włoch

Medal na mecie Fot: Joanna Włoch

03:15:02 wystarczyło na trzecie miejsce w generalce – przy 51 zespołach na naszym dystansie. Jak na debiut to chyba całkiem nieźle 😉 . Łukasz zrobił tu większość roboty biorąc na siebie trud prowadzenia na pływaniu i bieganiu, ale mam nadzieje, że mi też udało się coś dorzucić do tego wyniku 😉 .  Organizatorzy spisali się znakomicie a z tym szampanem to już już naprawdę poszaleli. Meta kameralna jak całe zawody co czyni z nich bardzo fajną imprezą. Bez przesadzonej spiny, zrobione z pasji do sportu i z miłości do swimruna. Na mecie wszyscy pozostawali gratulując i wiwatując następnych zwycięzców. Nikt nie wyganiał, nikt nie poganiał – było mega sympatycznie. Tak pewnie wyglądały zawody triathlonowe 15 lat temu. Wszyscy triclubowicze mieli podobne wrażenia. Startowaliśmy na dystansie sprint oraz marathon, wielu ma poobijane łokcie, poobcierane kolana, ale nikt nie narzekał tylko cieszyliśmy się wspólnie z wspaniałego debiutu i już byliśmy myślami na wieczornej imprezie z okazji zakończenia sezonu 🙂 . O 15:00 odbyła się dekoracja i też bez przepychu (nawet bez podium), ale nikomu to nie przeszkadzało. Cieszyliśmy się tak samo z zajętych miejsc i otrzymanych upominków 🙂 .

III miejsce w debiucie 🙂

Potem poszliśmy coś zjeść a o 19:00 odbywało się oficjalne zakończenie zawodów wraz z zorganizowaną imprezką. Na imprezce cudownie przygrywał zespół „muzyczny sagan”, gdzie wspaniały bluesowy wokal idealnie wkomponował się w klimat tego wieczoru. Potem zabawa przeniosła się do pubu gdzie…

Zabawa była znakomita 🙂 Fot. techscience.pl

 

Podsumowując, swimrun to fantastyczna przygoda gdzie podstawą sukcesu jest teamwork. Bieganie w terenie i zaraz potem pływanie w wodach otwartych może solidnie umęczyć, ale daje wielką radochę i jak do tego dołożymy przepiękne okolice Soliny i wielkie zaangażowanie organizatorów to wyjdą nam zawody prawie idealne. Polecam każdemu kto chce przeżyć jakąś nową przygodę. A po deklaracjach wielu osób widzę, że w maju szykuje się spora reprezentacja zespołów MIX.

Wielkie podziękowania dla Łukasza, za bycie pociągowym i za strategiczne uwagi podczas biegu. Dla naszych kibiców, którzy jak zawsze byli niesamowici i bez których radość wbiegnięcia na metę nie byłaby już taka sama. Dla wszystkich Triclubowiczów za wspaniale wyniki i uśmiechy na mecie. Dla organizatorów za pasję i chęć robienia czegoś nowego.

Tak już na koniec i odbiegając nieco od swimrun, zdecydowałem się już gdzie będę robił drugie podejście w walce o slota. 16 czerwca 2019 będziecie mogli mnie spotkać w Luksemburgu. Trasa rowerowa wydaję się tam być najbardziej płaska z dostępnych więc będzie walka.

Fot: FB Ironman Luxembourg

Do zobaczenia, trzymajcie się 🙂

Fot: Joanna Włoch, Triclub, techscience.pl, swimrunpoland, fotolia.com