Były przygotowania, treningi, wylane wiadra potu i w końcu nadszedł ten upragniony dzień kiedy ruszyliśmy z Kasią w drogę do Luxembourga powalczyć o slota na Mistrzostwa Świata w Nicei. Wiedziałem, że będzie ciężko, ale chciałem dać z siebie wszystko co mogłem i cieszyć się startem na następnych zawodach z cyklu Ironman 70.3. Same zawody odbywały się w Remich czyli około 25 km od miasta Luxembourg. Małe sympatyczne miasteczko położone na granicy Niemiec, Francji i Luxembourga i dzięki takiej lokalizacji całe zawody odbywały się w tych wszystkich Państwach. Pływanie w Niemczech, rower we Francji a bieganie w Luxembourgu. Plan był aby wyjechać z samego 14 lipca w piątek i na wieczór dotrzeć na miejsce (do zrobienia 1300 km). Jak się Łukasz o tym dowiedział to zwyczajnie zaliczyłem solidną trenerską zjebkę – słabe miałem karty na swoją obronę, zwłaszcza kiedy z na przeciwka padały solidne argumenty o wypoczętym organizmie przed zawodami, że w sobotę mam sporo do zrobienia (pakiet, wstawianie roweru, objazd trasy itp.) i nie zdążę wypocząć. Przyjąłem wszystko na klatę i zaraz zamarzyłem o zwiedzaniu w czwartek wieczorem przepięknego Zgorzelca 😛 . Booking pomógł spełnić moje „marzenie” szybko rezerwując mi hotel z czwartku na piątek tuż przy samej trasie 🙂 . Czasami to jednak człowiekowi trzeba obuchem w łeb przypieprzyć aby zaczął trochę myśleć 😛 . No nic, było, minęło. Miałem już nie wspominać o tym jak już kilka dni przed wyjazdem kilkukrotnie oglądałem trasę rowerową, oglądałem prezentacje na youtube, „przejechałem” ją na google street view i czego ja tam jeszcze nie robiłem – czyli typowa sraczka przed zawodami 😀 . Wyjechaliśmy sobie spokojnie przed 18:00 aby po niecałych pięciu godzinach zawitać w romantycznym hotelu w Zgorzelcu. No dobra – miał Łukasz racje i już. Mieliśmy dzięki temu 500 km za nami i zostało nam około ośmiu godzin spokojnej jazdy. Hotelik bardzo przyjemny z darmową (24h) herbatą i kawą z porządnego ekspresu – brawo dla Państwa 🙂 . Następnego dnia wypoczęci ruszyliśmy w drogę zaraz po śniadaniu. Bez żadnych szczególnych przygód dojechaliśmy około godziny 14 na miejsce. Zamiast do hotelu pojechaliśmy najpierw do Remich aby odebrać pakiet, wstąpić obowiązkowo po pamiątkową koszulkę oraz zrobić objazd trasy rowerowej. Pakiet jak pakiet czyli plecaczek, numer, czepek, naklejki i worki.
Zdziwiło mnie jednak to, że nie było tatuaży z numerami startowymi, które zawsze rozdawali na imprezach IM. No cóż, pewnie będzie malowanie flamastrem jak na większości TRI imprez. Sprawnie wszystko zrobiliśmy, pooglądaliśmy jeszcze strefe zmian, start pływania i pojechaliśmy na objazd trasy rowerowej. Planowaliśmy sprawdzić całą trasę od 40 kilometra czyli od momentu gdzie zaczynały się podjazdy. Trasę objeżdżaliśmy samochodem a ja (zgodnie z zaleceniem trenerskim) miałem testować tylko zjazdy na rowerze aby nie męczyć nóg na podjazdach. Trasa piękna, asfalt idealny no ale te podjazdy 🙁 – było ich w sumie chyba 7 i większość długich i mało przyjemnych.
Na szczęście zjazdy były w miarę przyjemne i jeszcze dla mnie do przeżycia. No może poza jednym 12%, gdzie wiedziałem, że będę musiał zmieniać pieluchę 😛 .
Po objechaniu trasy pojechaliśmy do hotelu bo wypoczywać kiedyś trzeba 🙂 . Wspólnie z Kasią dzielnie się oczywiście nawadnialiśmy – ja izo, żona Mojito 😉 .
Następny dzień to już obecność na odprawie technicznej, wstawianie roweru, oglądanie kilkukrotne trasy w strefie zmian i generalnie ogólnie pojęta nerwówka.
Po wstawieniu roweru otrzymałem chipa startowego, ale numeru na ręku i łydce już nie. Trochę to dziwne i to chyba pierwsze moje zawody gdzie nie miałem namalowanego numeru.
Trzeba było się trochę zrelaksować, więc pojechaliśmy sobie do pobliskiego Schengen aby zobaczyć gdzie podpisywano historyczny „Układ z Schengen”. Nawet nie wiedziałem, że wszystko odbyło się na statku wycieczkowym zacumowanym na Mozeli. Jak miałem lekcję z historii to nie było Układu z Schengen 😀 .
Na następny dzień wszystko było dopięte, włącznie z miejscem zaparkowania samochodu 🙂 . Start był o 9:00, ale strefe otwierali o 7:00 więc musiałem być oczywiście wcześniej 😆 . Trochę było to też związane z małą ilością miejsc parkingowych w okolicach startu i liczyła się godzina przyjazdu. Organizator oczywiście zapewnił 3 parkingi skąd dowoził zawodników specjalny autobus, ale zawsze lepiej było mieć samochód pod ręką. Punktualnie o siódmej ustawiłem się w kolejce do strefy zmian – załadowałem bidony, napompowałem koła, sprawdziłem jeszcze raz jak wbiegam i jak wybiegam ze strefy i to wszystko co mogłem zrobić.
Czas szybko leciał i trzeba było trochę potruchtać i zaraz potem przebrać się w piankę. Tutaj następna ciekawostka imprezy – był zakaz pływania (rozgrzewki) w rzece i organizator udostępnił, tuż obok, 50 metrowy basen, w którym można było się rozgrzać.
Trochę dziwny system, ale oczywiście skorzystałem. Buziak na szczęście od żonki i lecę ustawić się w odpowiedniej strefie czasowej do startu. Kilka minut po dziewiątej rozpocząłem swój najważniejszy wyścig w tym sezonie. Szybko zleciało i już czekałem na gwizdek aby wskoczyć do Mozeli i rozpocząć swoje 1900 metrów. Najpierw po prąd, nawrót i prawie tysiąc metrów z prądem. Potem jeszcze jeden zakręt i ze 400 metrów do mety pod prąd. Od początku w miarę dobrze mi się płynęło. Nawigacja poprawna, tempo chyba też – przynajmniej takie miałem odczucia. Płynęliśmy wzdłuż jednych boi (jednej linii), więc jeżeli ktoś słabo nawigował to zwyczajnie zaczynał płynąć pod prąd – spotkałem kilku takich śmiałków 🙂 . Po ostatnim nawrocie trzymałem się bliżej boi i dopiero po chwili zobaczyłem, że reszta płynęła bliżej brzegu. Czy tam było szybciej? Nie wiem. Po wyjściu z wody spojrzałem na zegarek i myślałem, że mnie szlag trafi. Rączki tak szybko pracowały, nóżki machały a tu 34 minuty się pokazały. Oficjalny czas to 00:34:04 czyli 1:45 na 100m – fatalnie 🙁 . Do strefy było niedaleko i obowiązywał w niej system workowy czyli mieliśmy osobny worek na odcinek kolarski i osobny na biegowy. Podbiegało się do wieszaka, brało swój worek, w którym był kask, okularki i numer. Kask na łeb, pianka do wora i ogień po rower. To wszystko w nieco w ponad 2 minuty i to był, jak się później okazało, całkiem niezły czas (chociaż to mi się udało 😛 ). Pierwszy odcinek to 20 km z wiatrem wzdłuż rzeki, nawrotka znowu 20 do pierwszego podjazdu. Założenia na rower były takie abym jechał około 250 – 260W a na podjazdach w okolicach 280W. Na pierwszym tak właśnie robiłem, ale jakoś sporo osób mnie wyprzedzało. Triathlon to jednak 3 dyscypliny i wiem, że nie należy „przepalić” roweru. Jechałem więc swoje uważając, że inni zwyczajnie za chwilę spuchną. Oczywiście dbałem o żarcie i picie. Standardowo co 20 minut żel i bidon izo na godzinę. Mijały kilometry a jakoś nie widziałem by inni odczuli jakoś specjalnie te podjazdy. Na zjazdach o dziwo było nawet w miarę przyjemnie, no może poza tym 12 % gdzie hamulce były często w użyciu. Problem nie był w podjazdach czy zjazdach a raczej w moim łbie. Przez tą ostatnią akcję na treningu gdzie mnie odcięło, cały czas się obawiałem aby mi organizm nie odmówił posłuszeństwa, aby mięśnie wytrzymały, abym nie dostał skurczy. Jak naciskałem mocniej na pedał to gdzieś z tyłu słyszałem głosy by zwolnić bo jeszcze padnę na bieganiu. Zwyczajnie psychę mam słabą i to chyba bardzo zaważyło na całym moim rowerze. Aby uniknąć kłopotów mięśniowych dwa tygodnie przed zawodami chodziłem do CORE AND MORE (http://coreandmore.com.pl) na masaże, uciskania, bańki – wszystko poza igłami oczywiście 😛 . Bardzo Wam dziękuje bo zrobiliście super robotę 🙂 . Następnym razem dodatkowo coś na głowę poproszę 😆 . Na końcówce próbowałem nadgonić, ale to już było za późno. 90 km zajęło mi 02:38:35 ze średnią prędkością 34,1 km/h co było gorzej niż źle. Moc wyszła 240 W więc też poniżej oczekiwań.
Nie ma się co mazać bo jeszcze pozostał bieg. W T2 również dosyć szybko się uporałem i mogłem zacząć swoje trzy pętle biegowe. Wiedziałem, że na dobre miejsce nie ma co liczyć, ale chociaż ostatni akord miał należeć do mnie. Założenia były aby biec w tempie 4:30 – 4:40 i od początku praktycznie tak biegłem. Czułem, że nóżka idzie, mięśnie mają się dobrze więc cały czas próbowałem utrzymać równe tempo. Jak mijałem Kasie to już wiedziałem, że słabo będzie z wynikiem, ale czułem, że chociaż bieganko będzie ok.
Podczas takich imprez są jednak momenty kiedy twoje tempo i problemy nie mają znaczenia, takie momenty kiedy mijasz gościa z protezą nogi biegnącego właśnie półmaraton. Jak on wcześniej jechał na rowerze to nie wiem. Piękny moment kiedy wszyscy kibice i zawodnicy biją mu brawo i dodają otuchy.
Na metę wpadłem z wynikiem 01:37:16 czyli przebiegłem w tempie 4:38 – założenia zrealizowane i najszybszy czas półmaratonu podczas zawodów triathlonowych – YES YES YES. Dobry bieg w całkowitym czasie niewiele pomógł, ale zawsze poprawił humor. Całość wyszła 04:54:44 – dało mi to zaszczytne 37 miejsce na 220 startujących w mojej kategorii wiekowej i 347 na 1892 w generalce. Załóżmy, że nie miałbym tak zrytej bani i na rowerze cisnąłbym mocniej to może urwałbym 10 minut co jest bardzo dużo na takim dystansie. Może jakbym szybciej rączkami machał to urwał bym jeszcze ze dwie minuty na plywaniu. Z tymi wszystkimi „może” udałoby się uzyskać czas w okolicy 04:45 a zwycięzca w mojej kategorii miał 04:14:51!!!. Nie ma co się czarować – ekipa była zarąbiście mocna i zrównanie się z nimi to po prostu nie moja liga. Przyjechał walec i rozwalcował marzenia o Nicei.
Oczywiście teoretycznie była szansa, że sporo osób nie weźmie slota i skorzystam z tzw. „rolldown” czyli przyznanie kwalifikacji następnej osobie. Łatwiej chyba jednak było trafić w Jackpota, ale szczęściu trzeba pomóc, więc oczywiście na ceremonię dekoracji i rozdanie slotów mieliśmy się przejść – tak na wszelki wypadek. Chyba taka porażka bardziej mi pasuje niż jakby mi zabrakło do slota kilku sekund. Tak przy najmniej mam następne cele i jakoś nawet za bardzo mnie to nie wkurzyło. Pewnie, że trochę było rozczarowanie, ale trzeba trenować dalej i mieć z tego radochę.
Po przekroczeniu mety pierwsze kroki skierowałem do strefy finishera (wydawali tam koszulki finishera) i tutaj nie byłbym sobą jak bym tego nie skomentował. Najpierw jak wygląda to na większości imprez w Polsce. Zawodnik idzie sobie do takiej strefy (zwykle zaraz obok mety) gdzie może sobie odpocząć i uzupełnić węglowodany. Z reguły są napoje (woda, izo), fura owoców, często ciasta, czekolada, banany, orzeszki i inne frykasy. Tutaj było trochę inaczej. Po wejściu można było się poczęstować kawałkiem quasi pizzy (choć to chyba obraża pizze) czyli gruby kawałek zimnego, wyschniętego czegoś z czymś co przypominało ser. Zapomniałbym, że najpierw dawali małą buteleczkę piwka (nie wziąłem więc nie skomentuje smaku) 🙂 . Zaraz za tym czymś mogliśmy się poczęstować ciastem. Z daleko już wyglądało na „chemiczne” więc odpuściłem. Zauważyłem jednak coś w stylu brownie i uznałem, że będzie to niezły zestaw razem z tą „pizzą”. Wszystko wylądowało w koszu – ogólnie jestem wszystko jedzący, ale to było niejadalne. Był jeszcze gościu, który robił gofry, ale nie chciało mi się jakoś czekać. Do picia woda i izo. Nie narzekajmy więc na strefy finishera w Polsce – w większości są rewelacyjne. Jak już tak narzekam i porównuje to drobny kamyczek do kwestii medycznych. Po przekroczeniu mety trochę mi się zachwiało i oparłem się o barierki. W Polsce natychmiast podchodzi ratownik i sprawdza czy wszystko jest ok a tutaj podszedł gościu i poprosił abym się przesunął kawałek dalej bo jest tu mało miejsca – nie wytrzymam. Namiot medyczny był niedaleko i jak ktoś źle się czuł to mógł sobie tam podejść. Chwalmy więc polskie imprezy, które z reguły przygotowaniem i organizacją biją na głowę te zagraniczne 🙂 .
Po tej całej strefie przebrałem się w suche ciuszki i poszliśmy coś zjeść – czyli w końcu prawdziwa i pyszna pizzunia. Nie opłacało się jechać do hotelu, bo od 15:30 można był odbierać rowery a o 19 rozpoczynała się ceremonia dekoracji. Zaraz po pysznej pizzy poszedłem odebrać rower i jak się później okazało nie tylko ja 😯 .
Mieliśmy jeszcze chwilkę czasu do ceremonii dekoracji, więc poszliśmy na kawkę tuż przy mecie. Tradycją już jest na zawodach Ironman, że kibice, zawodnicy przychodzą wiwatować ostatnie osoby jak przekraczają metę. Piękne są to obrazki kiedy po ponad 8 godzinach walki, ze łzami w oczach pokonuje się własne słabości i spełnia swoje marzenia. Akurat mieliśmy okazję dopingować zawodniczkę Caroline Stolze (kategoria 55-59), która z czasem 08:04:28 przekroczyła metę. Wspaniała tradycja i niezapomniane chwile 🙂 .
Załadowaliśmy rower do samochodu i poszliśmy liczyć na cud. Najpierw odbywa się ceremonia dekoracji zwycięzców w każdej kategorii wiekowej. Wszystko miło, sympatycznie i na luzie. Chyba najpiękniejszy moment był wtedy kiedy wręczano nagrody osobom na wózkach (dostali dłuuugą owacje na stojąco) oraz kiedy wyczytano ostatnią kategorię wiekową wśród mężczyzn. Panie i Panowie – oto zwycięzca kategorii 75-79 lat. Ukończył 1/2 IM w czasie 07:59:27 i z uśmiechem WBIEGŁ!!! na scenę. Uświadomiłem sobie wtedy, że mam jeszcze szanse kiedyś na slota na Mistrzostwa Świata – kilka kategorii jeszcze przede mną 😆 .
Po dekoracji zwycięzców rozpoczęło się przyznawanie slotów. System jest prosty – na każdą kategorię przydzielonych jest określona ilość slotów (w mojej kategorii było ich 6) i osoba która jest wyczytana musi dać znać (krzyknąć, zatańczyć, wszystko jedno), że jest chętna aby przyjąć slota. Delikwent otrzymuje pamiątkową monetę i musi odrazu zapłacić za udział w imprezie – 450 USD + 8%. Jeżeli slota nie przyjmuje wyczytywane jest następne nazwisko (to jest właśnie rolldown). W moim przypadku 31 osób musiałoby odmówić 🙄 . Nie ma co przedłużać – były kategorie gdzie slota zgarnął zawodnik z dwudzieste pozycji, ale u mnie slota wziął gościu który zajął 9 miejsce i uzyskał czas 04:29:01 – czyli zabrakło mi ponad 25 minut – przepaść. No nic, trzeba było być na rozdaniu, ale było miło popatrzeć na niektóre wzruszające momenty.
Zrobiło się już późno, więc pojechaliśmy do hotelu wypić piwko 🙂 . Następnego dnia wyjazd i można zacząć planować co dalej. A dalej to zawody lokalne oraz jeszcze jedna połówka. Pod koniec sierpnia startuje w Nieporęcie gdzie chciałbym zrekompensować sobie wszystkie odbyte trening i osiągnąć czas w okolicy 4:45:00. Zobaczymy 🙂 .
Bardzo dziękuje Łukaszowi i całemu Triclubowi za przygotowania oraz moje Kasi za to, że jej się chciało jechać ze mną taki kawał by mnie wspierać na tych zawodach. CoreandMore za przygotowania moich nóżek oraz przede wszystkim Wszystkim moim kibicom, którzy trzymali za mnie kciuki. Nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa więc jeszcze mnie na Mistrzostwach zobaczycie 🙂 .
Narazie zbliżają się zawody w Bydgoszczy gdzie wystartuje na dystansie 1/4 IM.
Trzymajcie się
29 czerwca 2019
Dodaj komentarz
197