Sobota 16 listopada 2019 to była istna huśtawka nastrojów i kilkukrotna erupcja wulkanu emocji. Od stanu mega spiny przedstartowej, euforii na starcie, strachu biegu nocnego, totalnego zdziwienia na punkcie odżywczym przez kryzys drugiej pętli, zrezygnowanie, ból mięśni, paznokci i walka z samym sobą na ostatniej prostej. Tak w skrócie można by opisać Pierona czyli 47,3 km (dwie pętle) w jednym z najcięższym biegu górskim w Polsce. Przewyższenie na tym moim dystansie wynosiło 4360 metrów czyli… hmm.. no zajebiście dużo 😀 . Jakoś przy zawodach triathlonowych spina powoli była już opanowywana tak tutaj było to niemożliwe – spina, mieszała się ze strachem i dziesiątkami pytań, na które szukałem odpowiedzi. Dwa tygodnie przed wyjazdem do Ustronia leżała już lista na stole i co chwilę coś do niej dopisywałem. Na ten wyjazd z tzw, sekcji górskiej Triclubu wybierali się jeszcze Dawid i Krzysiek na moim dystansie i Alek na jedną pętle. Jako, że Dawid już biegł ze mną jedną pętle na Czantorii wymienialiśmy często jakieś wspólne wątpliwości. Wiele z nich pomógł nam rozwiązać, jak zawsze mający czas mnie wysłuchać, Jacek Lisowski, któremu znowu bardzo dziękuje za bycie naszym korepetytorem górskim 🙂 . Niby wszystko dograne, listę znałem na pamięć, to niepewność i obawa przed złą pogodą cały czas nieustannie mnie męczyła. Nie ufam prognozom, ale tym razem sprawdzałem na kilku portalach dzień w dzień i wszędzie dobre nowiny – będzie ładnie 🙂 . Kije kupione, kurtka, czołówka, dodatkowy akumulator… nawet (kuźwa, ale się teraz z tego śmieje) nawet kupiliśmy do domu dwa rodzaje orzeszków słonych by potestować, które mają więcej soli. No nie wytrzymam jaki jestem walnięty 😀 . Szoty magnezowe na skurcze, odpowiedni izotonik, żele i można by tak bez końca wymieniać co ja tam miałem przygotowane. Zostało już kilka dni do wyjazdu a tu same dołujące newsy: Krzysiek chory od tygodnia, ale już jest lepiej i powinien dać radę, Dawid był chory, wyzdrowiał, ale znów go coś złapało i nie wiadomo co będzie a mnie coś dopadło we wtorek. Niby brak gorączki, ale gardło zaczyna dokuczać i ogólnie czuje, że walka z wirusem rozpoczęta. Zanim łyknę cokolwiek patrze w bazie leków zabronionych bo jeszcze wezmę jakieś gówno, zrobią mi badania i wyjdę na koksiarza. Poza pogodą to jest jedyna rzecz, na którą nie mamy wpływu i zajebiście mnie to wnerwia. Miałem tak przed maratonem w Berlinie – tyle przygotowań a tu gile po kolana, dynia boli i weź tu biegnij 🙁 . W efekcie pojechaliśmy (znaczy ja z Kasią) z Krzyśkiem a Dawid niestety poległ. Przykre to bardzo bo wiem jak musi go to wnerwiać. To, że tak się nastawiał, do wszystkiego się przygotował a tu wirus jednym atakiem załatwił cały wyjazd. Trzymaj się tam chłopie – jeszcze odbijemy sobie ten wyjazd 🙂 . Alka nic nie wzięło (twarde chłopisko) i pojechał osobno 🙂 . W samochodzie jak dwaj emeryci – jeden kaszle, drugi smarka. Bardziej wyglądało to na wyjazd do sanatorium niż do Ustronia na Piekło Czantorii 😀 . Jeszcze trzeba wrócić do kwestii technicznych. Na początku miał to być bieg na 42 km ze startem o 5 rano, ale ze względu na dopasowanie go do odpowiedniej ilości punktów ITRA (takie punkty co ultrasi zbierają z każdego biegu by się zakwalifikować na mega ciężkie imprezy) wydłużono go do 47,3 km (jednocześnie zwiększając przewyższenie). Jednocześnie zmienili start na 02:30 a odprawę techniczną zrobili na 1:30!!! . Nie muszę chyba już tłumaczyć po co kupiłem zapasowy akumulator do czołówki i że w życiu nie biegałem o tak durnej porze 🙂 . Starałem się jakoś przygotować, więc już dwa dni wcześniej chodziłem spać przed 21 a w piątek na miejscu planowałem się położyć max o 20 aby wstać tak 24:30 i wyszykować się na bieg – Dżezus co ja wypisuje – przecież to środek nocy 😛 . Kilka minut po 15 byliśmy w hotelu, szybka toaleta i poszliśmy po pakiety. „Kwatera główna” biegu ulokowana jak w zeszłym roku w OSP i jak w zeszłym roku pojawiło się tam całe mnóstwo dziwnych ludzi chcących pospacerować sobie po górach w środku nocy 😛 .
Nie można oczywiście zapomnieć o ludziach dobrej woli co ogarniali tych wariatów czyli o wolontariuszach, bez których ten bieg by się nie odbył. W środku czuło się klimat fajnej energii, wszyscy uśmiechnięci, część może trochę przestraszona, ale szczęśliwa. Odebraliśmy pakiet, zrobiliśmy fotę i poszliśmy coś szamnąć. Kasia nam przygotowała na drogę pyszne pudełka doładowujące, ale dodatkowo też chcieliśmy zjeść coś ciepłego. Wróciliśmy do hotelu i trzeba było wszystko szykować i kłaść się spać. Wkurzony byłem, bo słabo się czułem. Gorączki nie miałem, więc nie planowałem odpuszczać a na szczęście dodatkowo adrenalina jeszcze dodawała mi trochę siły. Udało się zapakować plecak (wypożyczony specjalnie na tą okazję) i klika razy sprawdzić całe wyposażenie.
Miało być ciepło, więc bieganie planowane było w dwóch warstwach czyli koszulka termiczna i t-shirt.
Trochę się wierciłem, ale na szczęście w końcu udało się usnąć. Kasia mnie obudziła o 24:30. Zjadłem trochę ryżu, podenerwowałem się i piętnaście po pierwszej ruszyliśmy we trójkę na odprawę. Tutaj miny już nie te same co przy odbiorze pakietów. Skupienie przeplatało się ze zdenerwowaniem, ale również były widoczne zjawiska typu „robię ten dystans na miękko” 😀 . Bacznie obserwowałem innych, podpatrywałem doświadczonych ultrasów jak są ubrani, co mają ze sobą – tak nas porównując to bardzo się od nich nie odróżnialiśmy.
Organizator opowiedział kilka słów o trasie, bezpieczeństwie i wyposażeniu obowiązkowym. Szybko się się rozprawił z odprawą i trochę musieliśmy się ponudzić zanim ruszyliśmy na start. W końcu nadszedł ten moment i poszliśmy w kierunku dolnej stacji kolejki linowej na Czantorię. To był jeszcze ten moment kiedy adrenalina buzowała i euforia startu przykrywała strach i obawy czyli wielką pokorę do gór.
Buziak od żony, żel, krótkie odliczanie, raca dymna i zaczynamy Pierona „Piekło Czantorii” 2019. W biegach górskich staramy się utrzymywać raczej niższe tętno i oczywiście takie było założenie. Jak zawsze założenia sobie a tętno sobie. Pewnie wirusik, którego zabrałem sobie dla towarzystwa na bieg też miał coś tutaj do powiedzenia, ale po kilku minutach tętno niestety wywindowało na 90%. Pewnie, że to duża zasługa podbiegu, ale specjalnie powoli się człapałem aby nie wejść w wysokie strefy tętna 😛 . Uznałem, że serducho musi się przyzwyczaić i z czasem się uspokoi. Pierwsze podejście stokiem narciarskim i pierwsze doświadczenia biegania w nocy. Okazało się, że strach miał wielkie oczy – czołówka pięknie doświetlała drogę, odbijała światło od innych, podświetlała odblaski i jak widać do zdjęciu tworzyliśmy wszyscy piękny świetlny korytarz.
Do tego organizator fantastycznie oznaczył trasę i na każdym newralgicznym punkcie naklejał na drzewach odblaski. Wystarczyło unieść głowę aby zobaczyć świetlne kierunkowskazy – brawo, brawo, brawo. Chyba łatwiej było się zgubić za dnia niż w nocy. Gdzieś po kilometrze tego podejścia skręcamy w las i ahoj przygodo 🙂 . Po pierwszym zbiegu dobiegliśmy do pierwszego „wypłaszczenia” i gdzie ktoś krzyknął „cieszmy się bo to jedyny moment kiedy można normalnie pobiegać” – niestety nie kłamał. Na Czantorii jest albo w górę albo w dół 🙂 . Z profilu trasy wynikało, że do pierwszego bufetu w Poniwcu jest pięć podbiegów. Myślałem, że takie liczenie coś ułatwi, ale pogubiłem się chyba już po drugim 😛 . Wbiegając na „Małą Czantorię” wiedziałem, że jeszcze zbieg i będzie można uzupełnić izo. Samopoczucie dobre, na zbiegach nawet biegnę jakoś zgrabnie, ogólnie jestem podbudowany, ale nauczony po triathlonach, że cieszyć się można dopiero na mecie 🙂 . W końcu po 2 godzinach i 16 minutach punkt! . Nazwanie go punktem odżywczym wg mnie jest obrazą, raczej mieści się w kategoriach ekskluzywnych jadłodajni – nie wymienię wszystkiego co tam było, ale kilka rzeczy muszę – kiełbasa, ogórki kiszone, gorąca herbata i kawa, zupa dyniowa, cola, kofola, ciasta, izo, żele, orzeszki. Można było zmontować fajną imprezę 🙂 . Poza tymi uciechami najważniejsi byli jednak wolontariusze – uśmiechnięci, pomocni, cierpliwi. Naleją izo, gdzie indziej opatrzą ranę czy odprowadzą dobrym słowem – skarby nie ludzie 🙂 . Od tego momentu pozostały dwa podbiegi, ale nie o ilość tu chodzi. Niby 9 km, ale tutaj właśnie zaczyna się największe piekło. Najpierw ostro w górę trasą narciarską na szczyt Wielkiej Czantorii do czeskiego schroniska i dalej ostro w dół. Wiatr był nawet spory i na górze troszkę wiało – nie byłem tam za długo, więc wiatr aż tak nie dokuczał. Jak już zbiegniemy i w głowie pojawia się myśl, że to już ostatni podbieg pojawia się właśnie on. Najgorszy i najwredniejszy na całej trasie (bonusowego wejścia na mete nie liczymy 😉 ). Wąski, kamienisty, bardzo nie przyjemny i chyba niekończący się wąwóz. W końcu widzę stację wyciągu orczykowego, więc to musi być koniec tej masakry. Kawałek przed tą stacją musimy skręcić w prawo i zameldować się na pomiarze czasowym. Teraz ostatni zbieg (pierwszej pętli) – pamiętam go z zeszłego roku. Lecimy równo po trasie narciarskiej. Aby za bardzo nie przegiąć trawersuje i jakoś udaje się zbiegać. Już od jakiegoś czasu czołówka nie daje rady świecić na najjaśniejszym poziomie, więc zatrzymuje się i wymieniam akumulator. Jest około 6 i nawet coś widzę bez światła. Szybka wymiana i lecę z nowym światłem. Na puncie na końcu pierwszej pętli melduje się z czasem 3:58 i jakby to było ostatnie kółko to by było super. Później się okazało, że byłem nawet 10 minut przed Krzyśkiem. Chwilkę odpoczynku, poprawa stuptutów (takie nakładki na buty), uzupełnienie bidonów i lecę dalej. Świadomość, że pozostało mi ponad 5 godzin biegu nie ułatwiała jednak sprawy. Przyjechałem jednak na dwa kółka, więc trzeba było zagryźć zęby i ruszać dalej. Była już 6:30 i zostało niecałe pół godziny do wschodu słońca. Może promienie słoneczne dadzą mi siłę 😆 . Jak to przy dwóch kółkach ilość podbiegów i zbiegów będzie taka sama co na pierwszym, ale jakość ich wykonania już zupełnie inna. Praktycznie od początku drugiej pętli byłem już mega zmęczony. Pierwszy podbieg jakoś zrobiłem, potem ten kawałek prostej i zaczynam odliczać km do punktu.
Pojawiają się myśli, że może lekarz mnie nie puści dalej i ktoś mnie zwiezie na dół. Przy najmniej bym miał jakieś wytłumaczenie, że nie mogłem biec dalej 😯 . A jak go nie będzie to może odpuścić samemu. Zaraz potem przychodziły te dobre, że trzeba było rezygnować na starcie to bym się chociaż tak nie upodlił a teraz to Kowalczyk zapier… na górę 😀 . Udało mi się podczepić pod kolegę co robił trzy kółka i tak z nim przeczłapałem ze dwa podejścia – nie pamiętam numeru (chyba 74), ale bardzo Ci dziękuje – wiele mi to równe tempo dało.
W połowie pętli zaczęły mnie boleć paznokcie na zbiegach. Wiedziałem, że dobrze z nimi nie będzie i pewnie z kilkoma będę musiał się pożegnać. Dodatkowo po niecałych 6 godzinach GPS w zegarku pokazał mi środkowy palec twierdząc, że mam za słabą baterię. Gdzieś też w połowie drugiej pętli wyprzedził mnie Krzysiek. Musiałem się strasznie wlec jak nadrobił 10 minut na 12 km. Jakoś się udało dotrzeć do punktu odżywczego na Poniwcu. Tam dłuższa przerwa czyli gorąca herbata, zdjęcie butów bo coś mnie tam uwierało i ogólne nabieranie sił. Jak ja docierałem do punktu to Krzysiek właśnie zaczynał podejście na Wielką Czantorię. Szybko się tam ogarnął na tym puncie, albo ja ledwo już przebierałem nogami 🙂 . W końcu trzeba było ruszyć na te dwa ostatnie podejścia. Dwa, bo „bonusowe” wejście na Czantorie nazwałbym raczej wspinaczką niż podejściem. Ruszyłem w końcu, bo bym tam korzenie zapuścił w tym punkcie. Kroczek po kroczku, metr po metrze przesuwałem się ku czeskiemu schronisku. Było jeszcze do niego daleko, ale za każdym krokiem coraz bliżej. Nie wiem jak, ale się w końcu udało. Teraz pozostał jeszcze zbieg. W głowie cały czas tylko głosy – ten i jeszcze jeden i więcej zbiegów nie będzie – dasz radę. Palce wtedy już mnie zdrowo napieprzały. Nawet robiłem sobie przerwy aby trochę dać paluchom odpocząć. To już był ten moment kiedy zaczynają łapać skurcze w mięśniach piszczelowych i trzeba było spróbować działanie szotów magnezowych. Nie wiem czy to placebo czy te szoty, ale skurcz błyskawicznie odchodził – dzięki Kochanie za te szoty – były mega 🙂 . Na tym zbiegu wyprzedził mnie Jacek, który startował o ósmej rano na jednej pętli. Zamieniliśmy kilka słów, albo raczej on zamienił, bo mi odebrało głos po tylu godzinach oddychania ustami. Ku mojemu zdziwieniu mięśnie mi nawet jakoś wytrzymywały, ale może to efekt ćwiczeń na nogi, które robiłem regularnie już ze trzy tygodnie przed startem.
W końcu jakoś poradziłem sobie z tym zbiegiem i pozostało jeszcze podejście tym cholernym wąwozem z tymi pieprzonymi kamieniami i gałęziami. Wiem, wiem, nikt mnie do tego nie zmuszał 😀 – ciągle to sobie powtarzam i jakoś posuwam się w żółwim tempie do góry. Myślę, że Krzysiek już pewnie podchodzi pod Czantorie. Jak mnie mijał był w wybitnej formie. Już chyba siłą woli dotarłem do ostatniego pomiaru czasu przed metą i mogłem rozpocząć ostatni zbieg na tej imprezie. Zbiegiem bym już tego nie nazywał, po prostu jakoś zszedłem z tej góry. Przed końcem pętli Ci co już biegli na metę skręcali w lewo w lasek i dalej bezpośrednio na podbieg wzdłuż wyciągu. Przed laskiem stała Kasia i dodawała mi otuchy, wiedziałem, że gdybym musiał się tam wczołgać to już na pewno zmieszczę się w limicie i ukończę ten „cholerny” bieg – już tak niewiele zostało.
Ten ostatni etap miał około 1400 metrów. Wszystko ostro pod górę. Na początku trochę ostro, potem bardzo ostro a na koniec zajebiście ostro pod górę. Pamiętałem z zeszłego roku, że widoczna linia kończąca to podejście to nie koniec trasy. Tak mi się wydawało rok temu, ale rzeczywistość była inna. To kończyło ten najtrudniejszy i najwęższy etap podejścia i w tym miejscu właśnie stali wolontariusze i pomagali się wciągnąć bo było tam bardzo wąsko i stromo. Potem pozostało ze 150 metrów szeroką polaną. To już się pokonywało siłą woli, a że meta wyłaniała się na horyzoncie to nogi już same niosły. W końcu jest – ta upragniona, ta wyczekiwana meta PIERONA 🙂 .
Zmasakrowałem się strasznie, głos straciłem, ale w głębi serducha bardzo się cieszyłem. Udało mi się pokonać dystans i przewyższenia, o których kiedyś nawet nie myślałem. Nie ma co – dumny jestem z siebie i tyle. Całość zajęła mi 9 godzin 29 minut i 49 sekund i dało mi to 51 miejsce wśród 121 startujących na tym etapie więc wstydu nie ma. Krzysiek wraca do formy i włożył mi ponad pięć minut – BRAWO BRAWO. Razem z dumą powiesiliśmy medal na szyi i odebraliśmy czantoriowego browca. Kasia miała dla nas ciepłe ciuchy, które są wybawieniem w takich sytuacjach. Organizm po biegu szybko się wychładza, więc dobrze jest się przebrać w suche ciuszki – zwłaszcza, że dodatkowo tutaj jeszcze wiało. Alek też w ładnym stylu ukończył Bestyje za co wielkie gratulacje się należą, zwłaszcza, że biegł bez kijów.
Niby podczas biegu byłem wściekły, że niby już nigdy się nie zapiszę na takie imprezy i inne tam takie pierdoły (czyli typowe teksty 😆 ). Prawda jest taka, że była to znowu fantastyczna impreza, ze wspaniałymi ludźmi, super wolontariuszami, mega oznakowaną trasą… więc za wszelkie nieprzychylne moje myśli podczas tego biegu serdecznie przepraszam 😛 . W sprawie następnego biegu górskiego już mi coś tam po głowie chodzi, ale z decyzją trzeba jeszcze chwilkę poczekać.
Po biegu skorzystałem z bardzo delikatnego masażu w naszym hotelu i chyba nie był to głupi pomysł. Mam wrażenie, że po Solinie miałem większe problemy. Tutaj powstał jedynie problem z paznokciami – jak wspominałem bolały mnie na drugiej pętli na zbiegach, więc wiedziałem czego się mogę spodziewać. Dwie sztuki na pewno stracę a trzeciego może 🙁 . Przez pół roku stópek na pokaz raczej nie wystawie 😀 . Myślałem, że to kwestia umiejętności podczas zbiegów, ale podobno to kwestia źle zawiązanych butów. Tak już patrząc na cały sprzęt i wyposażenie jakie miałem to chyba się sprawdziło. Jedynie na przyszłość muszę zabierać trochę mniej żarcia (uzupełniać w punktach) i nie zabierać zbędnych ciuchów jak wszystkie prognozy mówią, że nie trzeba (poza obowiązkowym oczywiście).
Teraz chwile przerwy w zawodach i czas na zimowe treningi, zapisanie się na siłkę i takie tam atrakcję.
Trzymajcie się cieplutko 🙂
Fot.: Magdalena Sedlak, Ultralovers, Sylwia Barczak, Radek frf56.pl, archiwum własne