„Ich bin so schön,Ich bin so tollIch bin der Anton aus Tirol”
Pojechaliśmy w pełnym składzie czyli Ewcia mogła spokojnie jechać bo Jasio wieziony był jak król w przyczepce z Łukaszem. Piękne miejsce do pływania, ale woda dość chłodna, więc dobrze że zabraliśmy pianki. Popływaliśmy godzinkę, ale wielkiej radości z tego pływania nie było. To był debiut dla mojej nowej pianki i nie widzieć czemu obcierała mi szyje. Okazało się potem, że praktycznie wszyscy się poobcierali, tak więc nie była to kwestia tylko mojej pianki. Może przez tą słoną wodę, a może przez to, że byliśmy spoceni po rowerze – nie wiadomo.
Przy samej plaży była urocza włoska knajpka gdzie rozlokowaliśmy się na kilka godzin. Nie chciało nam się wracać na obiad do hotelu i postanowiliśmy tutaj naładować akumulatory. Wjechała pizza, kawka i inne pyszności. Po południu nie było już żadnych planów to wybraliśmy się jeszcze rowerami na promenadę na kawkę 🙂 .
A wieczorem oficjalny szampan za zdrówko Bartka 🙂
Fajnie się wypoczywało, ale po wypoczynku nadszedł czas na najdłuższy rower na obozie. Było sporo pakowania bo musieliśmy zabrać sporo żarcia i picia. Na drogę wziąłem siedem żeli, trzy bidony oraz pastylki izo aby rozpuścić i napełnić puste bidony po drodze. Zapowiadała się super przygoda. Start o 9:30 i od razu Łukasz zrobił podział na dwie grupy – każda miała osobną mapę wgraną do zegarków. Pierwsza grupa miała wjechać na najwyższy szczyt Gran Canarii Pico de las Nieves (1949 m n.p.m.) lub ewentualnie dodatkowo się po drodze jeszcze podzielić. Podstawową zasadą było nie jeżdżenie w pojedynkę, więc jeżeli ktoś chciał skrócić trasę to musiał mieć partnera. Druga grupa jechała podobną trasą tylko bez podjazdu na Pico, a więc i trochę inną trasą powrotną. Najpierw ruszyliśmy na północ gdzie minął nas spory peleton. Wiedziałem, że trener nie odpuścił i zaraz padło hasło by się go trzymać. Chwilkę się udało utrzymać w grupie, ale jak zaczął się podjazd już nie dałem rady i puściłem koło. Jak się rozdzieliliśmy pojawił się zaraz znak o podjeździe (max 15%!!!). No to lecimy – rower czasowy nie jest najszczęśliwszym rozwiązaniem na góry, ale uważam, że lepiej jest trenować na tym co się startuje więc teraz cierpię na własne życzenie. Brakuje przełożeń i słucham kąśliwych uwag tych co na szosie 😉 – robie swoje i jadę swoim tempem. To wszystko było w okolicy 25 km a do przejechania była stówka, więc była to dopiero rozgrzewka. Gdzieś po 50 minutach wdrapaliśmy się na wypłaszczenie (bo szczytem nazwać tego nie można). Tam też było takie niewielkie odbicie w lewo i wąski, straszny i paskudny podjazd.
Myślałem, że to kilku metrowe wynaturzenie, ale okazało się że końca nie było widać przez prawie godzinę. Było tutaj wszystko co może się „podobać” w górach: piekące uda, jazda na stojąco, trawersowanie (jazda od boku do boku aby zmniejszyć nachylenie), lejący się po dupie pot, przekleństwa…
Nie wiem po jakim czasie, ale w końcu dojechaliśmy do końca tego koszmaru. Na szczęście powitała nas tam knajpka i kawka. Można było też zakupić wodę aby uzupełnić izo. Był to też moment kiedy trasy naszych grup się rozdzielały. My skręcaliśmy na Pico a reszta jechała dalej prosto. Wielkie brawa dla wszystkich za pokonanie tego piekielnego podjazdu. Nie obeszło się jednak ofiar. Karola vel Champion przewróciła się na podjeździe i wbiła sobie zębatkę w łydkę. Trochę krwi się polało, ale że dziewczyna twarda jest a ból to tylko stan umysłu to ruszyła dalej na podbój góry – nie bez przyczyny ma pseudonim Champion 😉 .
Kawkę wypiliśmy, uzupełniliśmy izo i w drogę na Pico – pozostało około 10 km wspinaczki aby dotrzeć na najwyższy szczyt Gran Canarii. Powolnie, mozolnie, swoim tempem i jakoś metry mijały. Na 4 km tego podjazdu nawet było trochę wypłaszczenia, aby potem znowu pojawiła się wspinaczka. Czuło się, że jest coraz wyżej bo nawet zaczęło się robić chłodno. Na szczęście wziąłem ze sobą rękawki o zdecydowanie poprawiło komfort jazdy. Przed 10 km pojawił się Łukasz, który zjechał do mnie aby sprawdzić jaka jest sytuacja i powiedzieć jak jechać dalej. Okazało się, że te 10 km to do rozwidlenia gdzie się skręcało w prawo i gdzie pozostało jeszcze około 2 km. W końcu jest ten upragniony szczyt. Chłopaki już pewnie pomarzli czekając na mnie – sorry grupo 😳 .
Niestety tak to jest w górach, że jak się wjedzie to trzeba zjechać. Wtorek był najcięższym dniem rowerowym i oczywiście wtedy akurat musiało zacząć wiać 👿 . A zjechać trzeba było. Najpierw jechaliśmy granią z ostrym bocznym wiatrem a potem rozpoczęła się jazda w dół. Trafiłem chyba kumulacje – boczny wiatr, beznadziejny asfalt (poprzeczne pęknięcia) i lekki szuter na drodze. Masakra była jakaś 😯 . Trzeba była jakoś zjechać, ale była to najsłabsza część tego obozu, ani przyjemności, ani nauki – walka o każdy kilometr zjazdu. Tutaj mogłem też zapoznać się z zapachem spalonych klocków na rowerze – śmierdzą jak spalone sprzęgło w samochodzie 😀 . W połowie zjazdu asfalt się poprawił i można było skupić się na serpentynach. W końcu po pięciu i pół godzinach jazdy i pokonania ponad 100 km dotarliśmy do hotelu. A przed hotelem czekała już pozostała część zespołu – okazało się, że dojechali dosłownie kilka minut przed nami. Widać, że ciało nie przyzwyczajone do takich wyjeżdżeń bo dupa bolała strasznie 😀 .
Oczywiście o obiedzie mogliśmy zapomnieć, ale zrobiliśmy szybką myjkę i pojechaliśmy do miasta na pizzunie 🙂 .
Czas szybko mija i zrobiła się środa a w planie było pływanie i popołudniowe bieganko. Chwała trenerowi, że nie wpisał do planu roweru bo moje dupsko by tego nie wytrzymało 😛 . Po śniadaniu wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy po bilety i dalej na nasz basen. Oj po wczorajszych wojażach taki basen to jak spa dla moich nóżek i to mimo mocnego treningu.
Dobrze ponad godzinę solidnego pływania a po wszystkim wizyta w lokalnej kawiarence – wjechała kawka i trochę słodkości 😉
W hotelu typowy obiad a potem bieganie i nasze ulubione tempówki. Porównując do tych tempówek z początku obozu to było zdecydowanie lepiej. Tym razem noga sama biegła, człowiek jakąś miał większą ochotę na bieganie. Nie zabrakło oczywiście czasu na fotkę 🙂 .
Co zrobić, że przyszedł czas na ostatni rower na tym obozie. Nie wiadomo kiedy ten czas przeleciał, ale wiadomo, że bardzo radośnie, dlatego czerpaliśmy jeszcze z tego wyjazdu póki mogliśmy. Na ostatnim rowerze znowu zrobiliśmy podział na dwie grupy. Tym razem zostałem w tej drugiej bo Łukasz z Przemem i Krzyśkiem narzucili takie tempo, że moja nóżka zwyczajnie odmówiła 🙂 . Jeszcze Was kiedyś dogonię 😉 .
Był ostatni rower i musiał być ostatni basen. Kilka osób słabiej się czuła więc została w hotelu a reszta na rowerach i do wody. Tutaj trzeba wpisać do kartotek, że w tym dniu Dawid zrobił pierwsze swoje selfie 😉 – wyszło tak
Po basenie grupa, która wypożyczyła rowery pojechała je oddać a ci co mieli własne, mogli zacząć je składać i pakować do walizek. W między czasie wpadło zaproszenie na urodzinowego trenerskiego szampana. Łukasz urodziny miał zaraz po naszym wyjeździe, więc to była jedyna szansa na wspólnego drinka 🙂 .
Pozostało już tylko poranne bieganie i oglądanie wschodu słońca. Podczas wyprawy nad ocean poczuliśmy się trochę jak amerykańskie Marines i odśpiewaliśmy trenerowi życzenia urodzinowe 🙂 .
W końcu dotarliśmy na wydmy i na wschód słońca nad Oceanem.
I jedna z naszych ostatnich fotek na Kanarach 🙁
Pozostało się tylko dopakować i czekać na autokar. Na lotnisku obsługa była bardziej życzliwa i nie naliczyli nadbagażu. Sporo jednak staliśmy w kolejce do odprawy i nie było już szans na jakiekolwiek zakupy.
Wystartowaliśmy punktualnie o 14:20 i czekało nas ponad pięć godzin nudy. Okazało się jadnak, że szybko zleciało na pogaduchach a Krzysiek przy okazji zmontował znakomity filmik z obozu – zajebista robota – dzięki 🙂
Na koniec oczywiście szybkie podsumowanie naszych treningów:
- Przepłynęliśmy w basenie i oceanie prawie 10 km
- Przejechaliśmy ponad 400 km po lokalnych pagórkach
- Przebiegliśmy prawie 60 km po lokalnych ścieżkach
Nie przesadzę pisząc, że był to chyba najlepszy Triclubowy obóz na jakim byłem – wspaniali ludzie, znakomite treningi, piękna pogoda. Dziękuje Łukasz za organizacje i Wszystkim za cudowne, miłe, przesympatyczne towarzystwo i możliwość spędzenia razem czasu.
Do zobaczenia na obozie w Stężycy 🙂
Trzymajcie się cieplutko