Czasami tak bywa, że budzisz się, idziesz na start i czujesz, że to jest twój dzień, że energia cię rozpiera i nie możesz się doczekać wystrzału startera. Tak właśnie było u mnie podczas, odbywającego się w niedziele, 12 PZU półmaratonu warszawskiego. Już w sobotę postanowiłem książkowo i zgodnie z zaleceniami coacha podejść do tematu. Tego dnia oczywiście nie było żadnego treningu, posiłki skupione na ładowaniu glikogenu czyli jadłem, tak od południa, tylko potrawy o wysokim indeksie glikemicznym (ryż, banan, rodzynki, itp). Wieczorem przygotowałem wszystkie gadżety biegowe (łącznie z trzema żelami, które obowiązkowo musiałem zjeść podczas biegu) i o 22:00 już pojawiłem się w objęciach Morfeusza 😉 . Wszyscy o tym trąbią a mało kto robi – „należy się wyspać i być wypoczętym przed startem”. Ja już ostatnio spróbowałem tego „magicznego” sposobu i okazuje się, że na prawdę działa. Rano pobudka dosyć wcześnie, tylko po to aby zjeść solidne śniadanie (nie półgodziny przed startem), przygotować się, nie stresować czyli małymi kroczkami do celu. Śniadanie jak zwykle takie same czyli kanapki z dżemem z tym, że ostatnio dżem mieszam z półtłustym białym serem (zgodnie z zaleceniem dietetyczki). Dlaczego? Zjedzenie kanapki z samym dżemem spowoduje szybki wzrost cukrów, ale niestety równie szybki jego spadek. Aby utrzymać wysoki poziom cukrów w organizmie należy właśnie dodać do dżemu półtłusty biały serek. Taka to magia posiłków 🙂 . Dzięki temu, że mam dużo czasu przed startem, spokojnie spijam kawkę, toaleta i dodatkowe nawodnienie (przy najmniej pół litra przed startem). Pozostał tylko dobór odpowiedniej odzieży i w drogę. Tym razem skład był trzy osobowy – dodatkowo jechał Damian i Piotrek, który w końcu postanowił wrócić do biegania (trzymam kciuki za wytrwanie w postanowieniu) . O 9:40 umówieni byliśmy z Triclubową rodzinką, pod El Popo, na wspólną fotę. Jednak wcześniej musiałem skorzystać z depozytu (rzadko to robię, ale chyba to się zmieni), gdyż tym razem postanowiłem biec bez żadnych saszetek, które nie były aero 😀 i ważyły dodatkowe niepotrzebne gramy. Fota oczywiście była, ale wcześniej jeszcze Inga udzieliła wywiadu TVP (media ją kochają) i zrobiliśmy wspólne „pstryk”. Pozostał czas na rozgrzewkę i udanie się do strefy startowej. Zanim jednak o starcie należy wspomnieć jaka była strategia i plany. Cel to oczywiście życiówka (obecnie 01:54:01) a dokładnie to złamanie godziny i pięćdziesięciu minut. W strefie życzeń i marzeń było złamanie 01:45, ale jednak aby to zrobić musiałbym mieć średnie tempo 5:00. Patrząc na styczniowy bieg Chomiczówki (15 km), gdzie tempo miałem na poziomie 5:01, polepszenie tego rezultatu dodając jeszcze 6 km było mało prawdopodobne. Czy jest jednak gdzieś granica gdzie wyobraźnia, pragnienia i marzenia nie sięgają? No właśnie – i z takim nastawieniem, naładowany energią stanęliśmy z Ingą i Damianem w strefie na 1h:45m (Piotrek poszedł troszkę dalej). Zapomniałem dodać, że poza nastawieniem, pogoda była idealna – może ciut za zimno aby prowadzić dyskusje na zewnątrz, ale do biegania była perfekt.
Punktualnie o 10:00 ruszyliśmy – już po paru krokach pożegnałem się z Damianem i Ingą i ruszyłem zdobywać szczyty pragnień 😉 . Miałem biec z pace makerem na 01:45, ale w końcu nie po to się trenuje bym sobie sam nie poradził. Co kilometr pilnowałem czasu (miało być tempo 5:00), ale niestety już po pierwszym kilometrze miałem 20 sekund w plecy. Był to jednak pierwszy kilometr więc uznałem, że tłok, rozbieganie zrobiło swoje i da się to nadrobić. Faktycznie się dało i to jak! na 10 km miałem czas 00:48:37 czyli prawie półtorej minuty zapasu oraz fantastycznie się czułem. Wiedziałem, że można tutaj coś zwojować, zwłaszcza, że do tej pory udawało się biec w tlenie (stan kiedy jeszcze krwinki czerwone dostarczają odpowiednią ilość tlenu). Pilnowałem się aby za szybko się nie spalić, ale od 11 km postanowiłem lekko przyśpieszyć. Nie mogłem uwierzyć, że tak szybko biegnę – jedenasty,
dwunasty kilometr a ja zapierdzielam w tempie dla mnie wcześniej nieosiągalnym (systematyczność treningowa i rozsądna dieta została chyba wynagrodzona). Na 13 km powstał drobny problem – biegłem oczywiście w butach startowych z wkładkami (wcześniej już testowane), ale niestety nic to nie pomogło bo czułem jak mi pęcherz rośnie na śródstopiu. Uznałem jednak, że nie będzie mi jakiś pieprzony pęcherz psuł takiego fajnego biegu i zwyczajnie go olałem 😉 . Na 15 km, kiedy spojrzałem na zegarek wiedziałem, że tylko kataklizm mógł przeszkodzić w osiągnięciu tego co było nieosiągalne – złamanie 1:45. Zaraz potem złapała mnie lekka kolka – lekko zwolniłem i po kliku minutach przeszła (uffff). Zostało 5 km do mety a ja kroczyłem jak sarenka 😛 – oddech wyregulowany, tętno w normie, mięśnie nie bolały – było bajecznie. I wtedy właśnie sobie p
oliczyłem, że teoretycznie jest szansa na złamanie 01:40, ale musiałbym nadrabiać ponad 30 sekund na kilometrze. Będzie ciężko, ale w końcu co mam do stracenia. Udało się sporo nadrobić, ale bez przesady, są kiedyś jakieś granice. Na metę wpadłem z czasem 01:40:47 (średnie tempo 04:46 min/km) i zajęło mi trochę czasu abym sobie uświadomił, że to nie pomyłka, że faktycznie się udało – życiówka z zeszłego roku pobita o 14 minut!!!. To co przed startem nie było nawet w sferze marzeń, to co mogłem zobaczyć (z lekką zazdrością) tylko u innych biegaczy stało się całkowicie realne i namacalne. Jeszcze niedawno walczyłem o złamanie 2 godzin a wyniki 1:30, 1:40 zostawiałem tylko biegaczom, którzy całe życie biegają lub uprawiali bieganie za młodu. A jednak 😀 – czas teraz uaktualnić galerię chwały i wyznaczyć sobie nowy „nieosiągalny” cel. Do tej pory w dziale „moje cele”, przy półmaratonie widniał wpis „Półmaraton – tutaj muszę jeszcze popracować bo chciałbym zejść dobrze poniżej 1:45 min” – no to popracowałem 😀 .
Damian przybiegł tak jak w zeszłym roku, ale w dużo lepszym stanie a Piotrek potraktował ten bieg bardziej treningowo. Gratulacje dla całej Triclubowej rodzinki, gdzie padło mnóstwo życiówek.
W domu sprawdziłem co tam z moim pęcherzem i okazało się, że jest wielkości małej stodoły. Fak – już nie wiem co mam robić – wydałem kasę na fajne buty, w których się fajnie biega, dodatkowo na wkładki (bo robiły się pęcherze) i nic – jak widać robią się nadal. Czy istnieje jakiś fantastyczny sposób doboru butów poza wydaniem fury pieniędzy na klika par aby je wszystkie testować podczas zawodów? Ja go nie znam, ale może ktoś? coś?
Tego dnia nie było jeszcze końca atrakcji. Podczas wizyty w Arkadii, kupiliśmy nowy numer magazynu „Triathlon” i niby nic w tym nie byłoby dziwnego, gdyby podczas oglądania żonka nie krzyknęła „patrz jesteś w gazecie”. No i faktycznie na reklamie Ironman Gdynia jest nie kto inny jak Tomek z Triclubu. Bardzo to sympatyczne i dziwnie się zbiegło ze zrobieniem mega życiówki. Przypadek? nie sądzę 😛
Strach pomyśleć co będzie dalej jak nadal będziesz w takim stylu poprawiał swoje życiówki;) A tak na serio to szacun, może kiedyś też się zmobilizuję do takiego wysiłku. Oczywiście pod okiem doświadczonego trenera Tomka;)
Dzięki – trenerka to nie dla mnie, ale zawsze coś chętnie podpowiem 🙂
Jeszcze raz gratulacje Tomku! Też uważam, że cały bieg był idealny dla zrobienia życiówki. Idealna pogoda, sprzyjająca trasa bez większych wzniesień. Porównuję głównie do Gdyni, gdzie słynna Świętojańska jest jeszcze gorsza od Belwederskiej którą tym razem wzięliśmy z górki. Natomiast piszę głównie dlatego, żeby dać otuchy tym którzy wątpą w możliwość poprawienia wyników w biegu drogą systematycznego treningu. Patrząc na Tomka progres – poprawił życiówkę o ponad 12 minut !!! – i zestawiając to z jego realizowanym planem treningowym mamy dowód że to działa. Ja mogę to potwierdzić na swoim przykładzie. Przycisnąłem trochę treningi od stycznia i w Warszawie uzyskałem 1:39:58 czyli idealnie tyle ile marzyłem. A mój debiut w 2014 r to było 2:07. Ciekaw tylko jestem czy w przypadku roweru też to zadziała?
Dzięki Jurek i gratulacje dla Ciebie. Zapewniam cię, że w przypadku roweru to też zadziała :). Fajnie było czekać 40 lat aby dowiedzieć się ile radochy daje uprawianie sportu 😀