Śnieg stopniał, pojawiły się pierwsze promienie słońca, drzewa się zazieleniły, czyli nadeszły wyraźne oznaki nadchodzącego sezonu. W tym roku również głównym wiosennym akcentem przygotowawczym był wyjazd na 8 dniowe zgrupowanie TRICLUB-owe do Sielpii. Tym razem musiałem skrócić obóz o jeden dzień, ale o tym później. Dlaczego znowu do Sielpii – bo zwyczajnie jest tam wszystko co nam do trenowania potrzeba. Fajne jeziorko do OW, sympatyczny basenik w okolicy, przepiękne tereny biegowe oraz mało zatłoczone i dobre jakościowo trasy kolarskie (przebiega tędy trasa green velo). Dodatkowo w tym roku jeszcze mieliśmy wymarzoną pogodę – no może poza jednym urwaniem chmury 😉 . Warunki lokalowe też ekstra a jak jeszcze dodamy wspaniałą kuchnię i niepowtarzalny serek mascarpone (do spróbowania tylko w Sielpii) to powstaje nam obóz idealny. Wszystko to praktycznie nie miałoby wielkiego znaczenia gdyby nie mega ekipa obozowa, która tworzyła cały klimat i dawała radość trenowania. Pozdrawiam z tego miejsca Wszystkich uczestników obozu 🙂 . Zgrupowanie rozpoczęliśmy 27 kwietnia w piątek i jak zawsze po południu jeszcze udało się zrobić trening biegowy. Plan jak zawsze był podobny czyli trzy treningi dziennie. Przed śniadaniem biegaliśmy, przed obiadem jechaliśmy na basen lub robiliśmy OW (Open Water czyli pływanie w wodach otwartych) a o godzinie 15 zaczynaliśmy rower. Jak czas pozwalał to przed kolacją jeszcze staraliśmy się zrobić rolowanie lub rozciąganie. W sumie dawało to około 5-6 godzin trenowania dziennie. Solidna dawka na rozpoczęcie sezonu. Pierwszy dzień był delikatny – taki można powiedzieć rozgrzewkowy, więc i siły jeszcze były aby wieczorem pójść „w miasto”.
Nasze lokalne centrum to już historia na innego bloga, ale co tam widzieliśmy i słyszeliśmy to już pozostanie w Sielpskim (czy Sielpiowskim?) archiwum 😛 . Na drugi dzień bieganie i niby takie same jak zawsze, ale tym razem podbiegi były już w deszczu – nie może w końcu słońce świecić cały tydzień. Na basenie Łukasz nas ponagrywał aby móc później wychwalać pod niebiosa naszą wspaniałą technikę i przecudne sylwetki 🙂 .
Po południu trener postanowił jeszcze potrenować jazdę w zmiennych warunkach. I tak na rowerze najpierw mieliśmy słońce a po 20 km urwanie chmury. Nasz trener to jednak wszystko potrafił załatwić i załatwił jeszcze grad 😉 . Przeżyliśmy więc taką delikatną formę akupunktury podczas jazdy. Zrobiliśmy sobie 30 minutową przerwę towarzysko- regeneracyjną na przystanku i jak w końcu już tylko siąpiło ruszyliśmy w drogę powrotną.
Przemoknięte ciuchy i wiatr to średnie połączenie, więc jak dojechaliśmy trener wydał pisemny rozkaz „Ciepły prysznic i do kolacji nie wychodzić spod kołdry! Serwis kawa/herbata u trenerowej” – oczywiście grzecznie się posłuchaliśmy i do kolacji czas spędzaliśmy na dogrzewaniu. Na szczęście nikt się nie przeziębił i spokojnie można było przejść do dnia następnego. Wieczorem jeszcze się dogrzaliśmy szybkim bilardem połączonym z rozgrzewającym browarkiem 🙂 .
W poprzednich edycjach obozu w Sielpii nie za bardzo mieliśmy możliwości przetestowania pianek i popływania w jeziorze. Temperatura nie rozpieszczała i tylko Tatiana w zeszłym roku odważyła się popływać. W tym roku słońce jak w tropikach, więc OW był gwarantowany. Woda była rześka, ale dla Tatiany już za ciepła, więc pływała oczywiście bez pianki (aż marznę jak o tym piszę 🙂 ). Wszystko wyszło zgodnie z planem – było zdobywanie wyspy, wspólna fota i wyścigi do brzegu.
Po obiedzie był jeden z fajniejszych treningów kolarskich. Jednak zanim to zaczęliśmy zrobiliśmy rowerowe SPA – deszczowe wybryki z poprzedniego dnia wymagały dokładnego umycia rowerów. Poza kwestią estetyczną, to piach i błoto nie za dobrze wpływają na kondycję roweru a trzeba dbać o nasze bajki 😉 .
Wracając do treningu to Łukasz przywiózł kompletną strefę zmian, więc było szlifowanie zejścia i wejścia na rower, techniczna trasa do zrobienia, zawody i mnóstwo fajnych rzeczy. Dużo nauki, porad i pogadanek – na pewno bardzo ważny element triathlonu został solidnie przetrenowany.
W nagrodę za dobrze wykonaną robotę wieczorkiem zamiast typowej kolacji zrobiliśmy grila. Zapowiadał się zwykły gril, ale Aga z Tomkiem przygotowali na tą okazję bataty z grila i szaszłyki z papryki, ananasa i cukinii, Wszystko zdrowo i przepysznie. Było jak zawsze przemiło 🙂 .
Szybko ten czas leciał i tak nadszedł 1 maja, więc zrobiło się świątecznie. Postanowiliśmy to uczcić poobiednim wylegiwaniem się na plaży.
Po południu natomiast, trener zaproponował wyjazd rowerami na kawkę. Podawali ją w naszym „centrum”, 300 metrów od ośrodka, ale Łukasz miał pomysł na kawkę w Macu w Kielcach (podobno wyśmienita 😛 ). Nie mogliśmy odmówić tej przyjemności zwłaszcza, że do Kielc było zaledwie 50 km 😀 . Ruszyliśmy jak zwykle około 15. Jechało się miło i sympatycznie i nie wiadomo jak to się stało, że wyszło prawie 65 km w jedną stronę. W Macu obowiązkowa kawka, lody i ciasteczko owsiane. Nie żebym miał ochotę, ale zwyczajnie musiałem uzupełnić cukry 😛 . Nie wiem jak to Łukasz zrobił, ale powrót był znacznie krótszą trasą i w sumie wykręciliśmy prawie 110 km. Oczywiście kolacja była przełożona na późniejszą godzinę więc wszystko było dopięte.
Następny dzień był wyjątkowy. W planie jaki dostaliśmy od Łukasza to był ten jedyny dzień, kiedy po południu było napisane „WOLNE„. Oczywiście bieganie było standardowe a pływanie zrobiliśmy OW i opłynęliśmy okoliczne wyspy 🙂 . Po południu nie za bardzo wiedzieliśmy jak się zachować i co robić, więc padło na rozciąganie nad jeziorem (taka forma wypoczynku 🙂 ). Ponad godzinka rozciągania z elementami jogi bardzo nam się przydała.
Wieczorem całe te wolne popołudnie uczciliśmy uzupełnieniem płynnych kalorii a przy okazji Inia z Bartkiem zapisali się na swimrun we wrześniu a ja zapisałem się na losowanie na maraton w Londynie w 2019 roku. Zapisany na losowanie podkreślam, czyli dopiero losowanie wyłoni uczestników tej wspaniałej imprezy (a chętnych jest sporo). Wyniki będą w październiku a sam maraton odbędzie się w kwietniu 2019 roku. Zobaczymy – warto spróbować 🙂 .
Dzień za dniem, trening za treningiem i tak, nie wiadomo kiedy, zrobiła się druga połowa obozu. Tym razem poza, jak zwykle, uroczym bieganiem i fajnym basenem, trener zorganizował fajoski rowerowy wypad pod hasłem „odwiedziny u Bartka”. Warto go było odwiedzić gdyż nasz koleżka Bartek ma już ponad 700 lat (w zależności od źródła) i jak się okazało mało kto (wśród obozowiczów) go widział. Pogoda idealna, więc wycieczka była jak zawsze udana i przesympatyczna.
Obóz trwał w sumie 9 dni, więc wszyscy nie mogli zostać na tak długo. Porobiły się roszady i dla tych, którzy nie byli na początku trener zorganizował ponownie trening ze strefą zmian. Chyba powiem tak w imieniu większości, że były to jedne z lepszych i fajniejszych treningów na obozie. Wcześniej jednak zrobiliśmy sobie, przed śniadaniem standardowe wybieganie. Tym razem każdy biegł swoją trasą czyli ja się trzymałem Łukasza aby nie zabłądzić (inaczej musiał bym chyba wokół ośrodka biegać 😛 ).
Wracając z basenu zaliczyliśmy jeszcze wizytę w kawiarni i udało się wypić taką już pożegnalną kawusie „Oreo” –
Nie mam pojęcia jak to wszystko zleciało, ale nadszedł dzień wyjazdu. W niedziele biegłem w Wings for Life, więc chciałem jeszcze w sobotę odebrać pakiet startowy. Do Poznania miałem ponad 350 km i tego dnia roweru już nie dałem rady zrobić. Oczywiście poranne bieganko i później jeszcze Open Water udało się zaliczyć. Na pożegnanie poszliśmy na wspólne gofry w wersji fit (bo z owocami 😛 ).
Czas nadszedł by wyruszać na następną fantastyczną imprezę, ale zanim to zrobię należy się odrobinę podsumowania. Była to chyba najlepsza edycja Sielpii na jakiej byłem (a była to już moja trzecia). Na pewno przyczyniła się do tego pogoda, która była po prostu wymarzona. Jednak nawet przy nieustannym deszczu z tak fajną ekipą obóz ten byłby najlepszy z najlepszych. Dziękuje wszystkim za wszystko a Łukaszowi szczególnie za zorganizowanie i ogarnięcie tej mieszanki charakterów 🙂 . W liczbach wyglądało to tak:
5 x pływanie (basenowe) – około 10 km
3 x pływanie (jeziorowe) – około 6 km
6 x rower – udało się wykręcić prawie 400 km
9 x trening biegowy – 80 km
W sumie prawie 30 godzin solidnego treningu
Zapraszam na podsumowujący filmik zrobiony przez Łukasza 🙂
Teraz czas na deser czyli bieg Wings for Life. Był to chyba jeden z niewielu biegów w jakim bardzo chciałem pobiec i już w zeszłym roku zapowiedziałem dezercję z ostatniego dnia obozu. Może dla tych co nie wiedzą co jest innego w tym biegu, to bardzo proszę 😉 . Jest to przede wszystkim globalny bieg dla biegaczy i osób poruszających się na wózkach i jedyna taka impreza gdzie meta goni zawodnika a nie zawodnik biegnie do mety. Samochód pościgowy staruje, z prędkością 15 km/h, po pół godzinie od startu i regularnie przyśpiesza. W momencie kiedy samochód dogania zawodnika ten przerywa bieg. W Poznaniu, jak w poprzednich latach, samochód prowadził Adam Małysz. Dodatkowo bieg rusza w tej samej sekundzie na całym świecie (11:00 UTC czyli 13:00 czasu polskiego). W tym roku było to chyba ponad 200 miejscowości w 66 krajach. Całej tej imprezie przyświeca jeden bardzo szlachetny cel – wspieranie badań nad znalezieniem metody leczenia przerwanego rdzenia kręgowego.
Kiedy przyjechałem w sobotę po południu odebrać pakiet startowy czuć było w powietrzu mega pozytywną energię. Wszyscy uśmiechnięci, życzliwi i pomocni. Mnóstwo osób niepełnosprawnych, wiele rodzin z dziećmi na wózkach i wszyscy tak samo dumni, że mogą razem wziąć udział w tej fantastycznej imprezie. Start był w niedzielę o 13:00 i oczywiście miałem okazji doświadczyć pierwszej w tym roku spinki startowej. Po co nastawiłem budzik na 7 rano to nie mam pojęcia. Z hotelu miałem 20 minut tramwajem a wstałem jak bym miał jechać na drugi koniec Polski 😛 . To jest chyba właśnie piękne w tych przeróżnych zawodach, że zachowujemy się czasami tak pozytywnie irracjonalnie. Nie śpiesząc się 😀 zjadłem śniadanko, wypiłem kawkę i… nuda. Chodzę po pokoju, zakładam koszulkę 4 godziny przed startem – no wariat jakiś pomyślałem. W końcu wsiadłem w tramwaj i pojechałem aby być na miejscu 3 godziny przed startem. Była z tego jedna korzyść – tłumów jeszcze nie było, więc mogłem porobić sobie foty w różnych ciekawych miejscach.
Ruszyliśmy o 13 i niby bieg jak każdy inny, ale jakoś tak bardziej podniośle. Wszyscy uważali jak ktoś jechał na wózku, czy też z dzieckiem, nikt się nie spinał – jakoś tak wszystko na wielkim luzie. Strategii konkretnej nie było, ale z Łukaszem ustaliliśmy aby średnie tempo wyszło w okolicach 5 minut na kilometr. W końcu byłem po 8 dniowym obozie więc nie warto było przeginać. Powiem szczerze, że ciężko się biegnie kiedy nie ma mety – zwyczajnie ciężko zdecydować się na jakieś tempo. Ogólnie biegło mi się wyśmienicie i w rezultacie Małysz dogonił mnie na 25,6 kilometrze po 2 godzinach i ośmiu minutach biegu. Byłem przezachwycony całym biegiem, ludźmi i atmosferą. Pozostało tylko wrócić na miejsce zbiórki skąd zabierały nas autokary z powrotem na metę. W moim przypadku było to w okolicy 24-25 km więc daleko nie miałem, ale i się jakoś bardzo nie śpieszyłem. W rezultacie autobusy odjechały a organizator chyba nie przewidział, że tylu z nas tu dobiegnie i na następną podwózkę musieliśmy (a było nas sporo) czekać półtorej godziny. Organizator błyskawicznie zareagował na FB przepraszając za taką sytuację, więc nie ma tematu.
Patrząc na tych wszystkich ludzi na wózkach inwalidzkich, na niepełnosprawne dzieci, na ludzi próbujących chodzić przy pomocy egzoszkieletów uświadamiasz sobie, że twoje gówniane problemy nie mają żadnego znaczeniu przy tym z czym Ci dzielni ludzie się tu borykają. Najpiękniejsze jest to, że patrząc na nich podczas biegu widzisz ich uśmiechniętych i pełnych optymizmu. Jesteście wielcy – kłaniam się w pas.
Jeszcze na koniec taka anegdotka – czy można się pogubić w Poznaniu mając bezpośredni tramwaj ze strefy startu do hotelu? No można, można, na przykład wsiąść w przeciwną stronę i zorientować się po dziesięciu przystankach, że jedziesz w złym kierunku. Nie wytrzymam 😀 – to cały ja.
Zdjęcia: Łukasz Lis, Triclub, archiwum własne